Tasuta

Gedali

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Jeszcze nie skończył mówić, gdy mu matka wepchnęła w ręce talerz, pełen kartofli i skwarek, a Ignacy Korejba, podniósłszy się nieco z ławy, pięścią w stół stuknął tak silnie, że aż podskoczyły na nim talerze i łyżki. Na nizkiem i nawskróś zbrużdżonem czole starego rolnika żyły nabrzmiały jak błękitne sznurki, oczy mu zapłonęły, policzki zaszły purpurą. W tem mgnieniu oka dostrzedz można było, że gdy się rozgniewał, mógł być strasznym.

– A psie przeklęty! będziesz ty mnie moją krwawicę marnował!

Krzyk ten podobnym był do ryku lwa, tak jak sarkanie Stefana przypominało mruczenie młodego niedźwiadka. Choć wzbogaceni, ojciec i syn nie przestali własnemi rękami orać, siać, kosić; bronili więc swej krwawicy, jak wilki ciężko zdobytego łupu. Nagle przecież stary Korejba przestał krzyczeć i jak ludzie z osłabionym wzrokiem, dłonią sobie oczy przysłaniając wpatrzył się w pojmanego.

– Co to? – zapytał – Gedali, czy co? Czy ty Gedali z Wołpy? No, gadajże! czyś oniemiał?

Zapytywany kilka razy poruszył ustami i po kilku sekundach zaledwie, znowu kłaniając się nizko, wybełkotał:

– Gedali! wielmożny panie! Ja… Gedali z Wołpy… ten sam, do którego wielmożny pan kiedyś po sól i żelaztwo zajeżdżał… ten sam, który tę brykę miał i parę tych pięknych koniów… co to pan wie… oj!…

Ochłonął nieco z przestrachu i głową żałośnie wstrząsał. Korejba dobrze go snadź sobie przypominał, bo sapiąc opuścił się znowu na ławę i z gniewem jeszcze, ale znacznie już mniejszym, sarknął:

– Ślicznieś się wykierował, na złodzieja, co po cudzych polach chodzi i kradnie…

Żyd chudą ręką uderzył się w piersi.

– Wielmożny panie! ja nie kradł, żeby mnie nieszczęście spotkało, jeżeli ja kradł! żeby ja jutrzejszego dnia nie doczekał…

– A cóżeś robił? – W jednem ręku trzymając talerz, a drugą w pięść ścisnąwszy, przyskoczył do niego Stefan; – a cóżeś to robił, niedowiarku, kiedym cię tam przy grochu schwytał? he?

– Nu! przepraszam!… niech wielmożny panicz nie gniewa się, ja tego grochu nie kradł…

– Cóżeś robił? – ze wzmagającym się znowu gniewem krzyknął Korejba.

Tomkiewicz, który na żyda spoglądał z przygnębiającą wzgardą, zażartował:

– On pewno patrzył, czy w tym grochu ruble czasem nie rosną…

Żyd cicho wymówił:

– Ja jego jadł… to prawda….

Korejba wybuchnął znowu:

– A cóż to ty sobie myślisz, że ja groch sieję dlatego, aby każdy włóczęga objadał się nim podostatkiem. Poczekaj… nie daruję… musisz zapłacić, albo cię do mirowego (sędziego pokoju) zaciągnę…

Żyd znowu pokłonił się nizko.

– Oj, – jęknął – niech wielmożnemu panu sto lat życia i zdrowia będzie, kiedy wielmożny pan Gedalu daruje… ja do Szumnej na nocleg szedł i ten groch spotkał… On przy drodze rośnie! a czemu on przy samej drodze rośnie! Aj! wiele ja tam zjadł! troszeczkę…

Tomkowicz, który widocznie dowcipem swym olśnić chciał ulubioną, figlarnie na Jadwinię zerknął i z grubym śmiechem zawołał:

– To wam, żydzie, słowo honorowego człowieka, wasza religia wiele kraść nie pozwala, ale troszeczkę pozwala, co?

Żyd dziwnie jakoś oczyma ku mówiącemu błysnął i ze szczelnie zaciśniętemi usty milczał chwilę. Potem, w ziemię patrząc, odrzekł:

– Na co tu religia? Ona nikomu kraść nie pozwala.

I jeszcze ciszej kończył:

– Ja był głodny…

– Kiedyś był głodny, trzeba było prosić, ale nie bez pozwolenia brać… – zaczął Korejba; lecz Tomkiewicz, akcent żydowski naśladując, mowę mu przerwał:

– A jeżeli ten groch był trefny, to co teraz będzie?

Żółte wargi Gedalego poruszyły się niespokojnie; Tomkiewicz dotknął snadź drażliwej strony jego sumienia. W ziemię patrząc i zwiędłe czoło pod opadającą gęstwiną siwiejących włosów marszcząc, dumał. Nagle wyprostował się o tyle, o ile tylko pozwalał na to tłoczący mu plecy tłómok, giestem rozpaczliwego postanowienia szeroko rozłożył ręce, twarz ku sufitowi zwrócił i po raz pierwszy, odkąd tu wszedł, głos nieco podnosząc, zawołał:

– Aj, aj! żeby sam rabin koło tego grochu chodził, toby go trochę zjadł: taki groch!

W wykrzyku tym było tyle zapału, którym głodny żołądek przejął się dla pięknego grochu, że nikt z obecnych nie zaśmiał się, ale owszem stary Korejba i obaj jego synowie trochę pochmurnieli. Jeden Tomkiewicz miał widoczną ochotę strzelić znowu dowcipem, ale powstrzymał się, bo zauważył, że ulubiona jego zsunęła się z ławki i u komina stanąwszy, dużemi swojemi, siwemi oczyma ciekawie i poważnie na żyda patrzyła.

– Patrzcie-no, – po chwili ozwał się gospodarz domu, – toś ty tak zbiedniał, Gdalku! Jużem cię chyba z dziesięć lat nie widział, ale gdym często jeszcze bywał w Wołpie, pamiętam, że miałeś się wcale dobrze…

– Zbiedniałem panie, zbiedniałem…

Tomkiewicz wytrzymać już nie mógł.

– A żeby tak ślepy gołego okradł – huknął – jak to prawda jest, że on biedny! Który z nich biedny? Oni wszyscy, to pijawki, krwią ludzką napojone… słowo honorowego człowieka.

Gedali powolnym ruchem twarz zwrócił ku mówiącemu i patrząc nań, nie rozgniewanym, ale zamyślonym i nieruchomym wzrokiem, kij z ręki wypuścił i obie ręce ku piersi podniósłszy, rozwarł okrywające ją strzępy chałatu. Pod strzępami temi ukazała się koszula tak podarta, że ciemne, chude ciało zaświeciło przez wielkie jej dziury. Jednocześnie piersią tą wstrząsnął kaszel krótki i ochrypły, z za podartych rękawów chałata widać było nagie ramiona.

– Niechlujstwo! – mruknął Tomkiewicz i głośno na środek izby splunął.

Stojąca przy kominie Korejbina odwróciła twarz, szepcząc: „Matko Boska!” Korejba grubymi palcami zabębnił po stole, a Janek najniespodziewaniej w świecie swym cienkim, chłopięcym głosem zawołał:

– Dlaczego pan swojej torby z pleców nie zdejmie? Niech pan będzie łaskaw zdjąć z siebie tę torbę!

Tomkiewicz parsknął śmiechem.

– Pan! no, pan! Cha, cha, cha, cha! Słowo honorowego człowieka, jeszcze, jak żyję, nie słyszałem, żeby takich łapserdaków panami tytułować. Widać, że pan Jan wielkiej już grzeczności wyuczył się w mieście.

Chłopak zaczerwienił się jak wiśnia i z dumą szesnastoletniego gimnazisty głowę podnosząc, odparł:

– Może być, że pan Tomkiewicz o wielu rzeczach jeszcze nie słyszał, ale my to już dawno wiemy, że człowiek cywilizowany dla każdego grzecznym być powinien.

– Cicho, Janek, cicho! – ulubieńca swego oburknął Korejba, lecz wnet łaskawie dodał:

– No, zdejm już, Gdalu, ten wór z pleców i wyprostuj się, kiedy panicz tak chce.

Gedali, widocznie ucieszony, począł przez ramiona i głowę zdejmować grube sznury tłómoka. Nie mógł jednak tego uczynić odrazu: ręce mu drżały i zakaszlał się silnie.

– Jadwisiu! pomóżże mu! – zakomenderował Janek.

Dziewczynka, która stała najbliżej żyda, podskoczyła w mgnieniu oka i niemałemi wcale rękoma przerzuciła mu w tył głowy splot grubego sznura! Tomkiewicz oburzył się.

– Jezus, Marya! – krzyknął – jeszcze czego, żeby panna Jadwiga około żydowskich łapserdaków rączki swoje brudziła! Co nadto, tego już, słowo honorowego człowieka, i świnie nie jedzą!

– Ale Jadwisia, komendzie brata gimnazyasty posłuszna, dla innych zuchwały języczek w rumianej buzi miała.

– Niech pan Tomkiewicz o moje ręce nie dba! Jak je zabrudzę, to i umyję, a wody u pana nie poproszę.

– Cóż to macie w tej torbie? czy po jałmużnie chodzicie? – szeroko usta otwierając, głosem przewlekłym zapytała matka rodziny.

Gedali przecząco wstrząsnął głową.

– Ja nie żebrak…

– A cóż tam jest w tej torbie?

– Ja kramarz… po dworach i okolicach szlacheckich, nu i po wsiach chłopskich chodzę i towar sprzedaję.

– Jednakowoż – z zamyśleniem zaczął Korejba – jak ty mogłeś tak zbiednieć Gdalku? Toż ja pamiętam, że żonka twoja trzymała w Wołpie kramę z solą, żelaztwem i różnymi drobiazgami, a ty domek własny tam miałeś i furmaniłeś. Pamiętam, ho! pamiętam ja te czasy, kiedym jeszcze w łapciach, panie dobrodzieju, do Wołpy przyjeżdżał i do was zachodził. U żonki twojej kupowałem, co mi było potrzeba; roztropna była i przystojna żydowica, ta twoja Merka – a twoją bryką raz do strzecznego (stryjecznego) brata aż za Słonim jeździłem. Cóż to takiego stało się z tobą?

Gedali stał teraz prosto, o gzems komina oparty, zupełnie prawie już pewny, że mu się tu nic złego nie stanie. Na pytanie Korejby odpowiedział:

– Co? Ot co… Pan Bóg dopuścił. Mój dom w Wołpie spalił się.

– Szkoda! szkoda! – z widocznem współczuciem rzekł Korejba.

– I dobrze! – krzyknął Tomkiewicz. – Zjadał wilk, zjedli wilka! Albo to oni mało budynków ludzkich podpalili! W Krzewnie tej wiosny podwał wódczany podpalili, a w Pawłówce karczmę.

Cicho i zlekka ramionami wzruszając, Gedali odpowiedział:

– Ja nie podpalał.

– Ale-bo nie mogłeś, a żebyś tylko mógł, tobyś podpalił.

– Nie podpaliłby, – zaprzeczył Korejba – ja jego dawniej dobrze znałem. Człek był spokojny. A Merka twoja jak ma się? Czy i ona już w Wołpie kramy nie ma?

– Umarła.

– Patrzajcie! umarła! – Szeroko znowu usta otworzyła Korejbina; – a a a! jeszcze i nie stara była kobieta! a z czegoż-to ona umarła?

Żyd patrzył w ziemię.

– Pan Bóg dopuścił… nie tu wspominając, ze złej choroby…

– Znaczy, z cholery, – rzekł Korejba, a ekonom, szybko poruszając krzaczastymi wąsami, żywym ruchem zwrócił się do żyda.

– No, żydzie! – zawołał – jak jutro przez Szumną przechodzić będziesz, słowo honorowego człowieka, dam ci garniec świeżego grochu, tylko mi zaraz powiedz, jak nazywa się ta choroba, na którą twoja żona umarła! cha, cha, cha, cha!

Gedali niespokojnie poruszył wargami.

– Nu, nie tu wspominając, to zła choroba…

– Ale ty mnie gadaj, jak ona nazywa się?

– Jak ona nazywa się? A na co to mówić, jak ona nazywa się!

– Za nic bestya nie powie! Żeby go poćwiertować, nie powie – wybuchnął śmiechem Tomkiewicz.

 

– Taki już u nich głupi zabobon – przywtórzył Stefan.

Janek, czerwieniąc się znowu, sentencyonalnie i dobitnie wyrzekł:

– Jest to nieludzkość, bez żadnej potrzeby zmuszać kogoś do tego, co mu przykrość sprawia.

Widocznie zaczynał brać do serca sprawę żyda; przytem obchodziły go losy koni, które żyd ten niegdyś posiadał.

– A konie? – zapytał.

– Jeden zdechł a drugi oślepł i ja jego sprzedał za piętnaście rublów.

– Ale ty cościś dużo dzieci miałeś, – zaczął Korejba; – pamiętam, że kiedym u was bywał, z pięcioro tego uwijało się około twojej Mery.