Loe raamatut: «Tylko grajek», lehekülg 6

Font:

XII

Częstokroć bywa to winą wyłącznie otoczenia, że nie rozumie właściwości lub przeważających stron dobrych, które szlachetną i pięknie uposażoną duszę czynią przedmiotem lekceważenia lub szyderstwa: osioł zdeptuje najpiękniejsze kwiaty, a człowiek serce swego brata.

Ty, który czytasz moję powieść o biednym Krystyanie, byłżeś ty kiedy zupełnie samotnym? Czy wiesz co to znaczy, nie mieć ani jednego serca, do któregobyś mógł przylgnąć zupełnie? Ani jednego przyjaciela, ani jednego brata, tylko samotność wśród największego tłumu! Otóż jeżeli znasz to wszystko, wówczas znasz także zarodek wkorzeniający się w duszy Krystyana, – wówczas wiesz, jak tą wonią goryczy starzeje się i dojrzewa rozum, a zarazem runy jej mądrości krwawemi rysami kreślą się w naszych sercach.

W skrzypcach spoczywała jedyna jeszcze pociecha dziecięcej wyobraźni, – ale skrzypce – mówił ojczym – robią go nieznośnym tetrykiem, – więc za kilka złotych sprzedano je muzykantowi z pobliskiego miasteczka.

– Już teraz nie będzie z niemi kłopotu! – rzekła Marya.

W milczeniu Krystyan wyniósł się do stodoły i położył na sianie; płakał biedny, dopóki sen nie złożył na jego powiekach pocałunku pociechy, a śniły mu się dawne czasy, kiedy ojciec opowiadał o pięknych krajach, i chrzestny prorokował, że skrzypce staną się różą w jego ręku i uszczęśliwią go.

Rzeczywistość była zaprzeczeniem tego pięknego snu i wszystkich co po nim nastąpiły. Nadeszła jesień i jakoś przykro było i w domu i na dworze.

– Prawdziweto nieszczęście z tym chłopcem! – rzekła Marya. – Ma on to po ojcu! ależ nikt przecie nie powie, że go pieszczę! – Żeby być dobrą macochą, mniejszą okazywała miłość dla własnego dziecka.

– Czyż to nie straszne rzeczy – rzekł pewnego dnia mąż, wróciwszy z miasta, – Norwegczyk w Wąwozie, ten sam co bywał u twojego pierwszego męża, siedzi teraz w więzieniu. Przyznał się do okropnej zbrodni: przed wieloma laty, jeszcze w Norwegii, zabił podobno kobietę, a w Swendborgu także, jeśli pamiętasz Sarę, córkę żyda, matkę małej Naomi, czy jak się tam nazywa, co tak wysoko teraz stanęła na świecie, – toć i jej podobno przysłużył się, że poszła na tamten świat.

– Boże zmiłuj się! – zawołała Marya.

– Tak, tak, siedzi w kajdanach za kratą. Zresztą cały sposób wyjawienia tej zbrodni bardzo jest dziwny, a nawet cudowny, bo kiedy wpadł w ciężką chorobę, doktor oświadczył, że długo żyć nie będzie. Więc i on temu uwierzył, a chcąc ulżyć swemu sumieniu, wyspowiedział się z grzechu. Otóż od tej chwili wielka w nim zaszła zmiana; powrócił wkrótce do zdrowia, i z łóżka poszedł do więzienia. Ułaskawienia nie ma się co spodziewać, bo on tak, jakby dwa razy był mordercą, a przytem jeszcze był kontrabandzistą; dlatego też tak często jeździł do Thorseng.

– Ach tak! – westchnęła Marya, – zaraz można było po nim poznać, że zły duch w nim przesiaduje. Jeszcze mi straszno, gdy wspomnę, co wszystko opowiadał w wilię Bożego Narodzenia! Jego skrzypce miały głos Kaima, aż okropnie było słuchać! – Straszliwa ta wiadomość ciągle jej stawała przed oczyma; drżała na całem ciele.

Nakryto do wieczerzy, Niels przyszedł, ale Krystyana nie było ani śladu. Czekano na niego, szukano wszędzie, a nigdzie nie było go widać. Już dochodziła jedenasta.

– Już on nadejdzie, skoro będzie głodny! – rzekł ojczym.

– Jestem jego matką! – rzekła Marya, – i najlepiej wiem, jak jest blizkim mego serca. Znaleźć go muszę, ale na sucho tak się z nim nie skończy.

Nigdzie ani śladu Krystyana.

Zaraz po obiedzie usiadł był na ulubionem swojem miejscu nad strumykiem; wietrzyk przebiegał pole, promienie słońca były słabe i chłodne, dawno już wędrowne ptaki opuściły okolicę, – więc zdziwił się niemało, gdy blizko siebie ujrzał bociana marodera. Może gdzieś był w niewoli, gdy odlatywała cała gromada jego towarzyszy; może go później wypuszczono, a teraz jako samotny pielgrzym miał przed sobą daleką drogę przez powietrzne stepy, do dalekich krain południa.

Ptak skakał naokoło Krystyana, widocznie wcale się nie bał i patrzył na niego mądremi oczyma. Wówczas chłopiec przypomniał sobie owe bociany, które gnieździły się nad domem żyda; zdawało się jemu, że to ten sam jest owdowiały samiec i wszystkie miłe wspomnienia dzieciństwa tłoczyły się do jego duszy. Stanęło mu w pamięci to wszystko, co ojciec opowiadał o tych tajemniczych ptakach; zbliżył się, ale bocian odleciał o kilka kroków. – O żebyto dostać zkąd bocianich skrzydeł i polecieć wraz z niemi w obce kraje! – mawiał ojciec, i nigdy jeszcze ta sama tęsknota tak silnie nie ogarnęła malca, jak w tej chwili: – Gdybym tylko mógł wrócić do Swendborga, do mojego chrzestnego! – pomyślał i na wpół marząc poszedł przez łąkę i pole; wówczas i bocian wzniósł się pysznym lotem i poleciał ponad lasami, a Krystyan uradowany jak rzadko, powędrował dalej, ku głównemu traktowi prowadzącemu do Swendborga.

Dopiero gdy zapadł zmrok, gdy pojawił się głód, myśli jego zwróciły się ku domowi i przeląkł się, że tak bardzo odeń się oddalił, że nawet gęsi zostawił w polu bez opieki. Już teraz nimby wrócił, byłoby późno, – a co powiedzą rodzice? Stanął; bocian to winien był wszystkiemu: zaczął płakać, bo przeczuwał, że go w domu ostra czeka kara. – Dobry Jezu! bądź moim opiekunem! – tak modlił się pobożnie i poszedł w dalszą drogę.

Coraz się bardziej ściemniało, ręki nie było widać tuż przed twarzą, więc wlazł w rów, oparł główkę o drzewo, zmówił pacierz i z rezygnacyą poddał się swemu przeznaczeniu.

Nie mogło być więcej, nad godzinę dziesiątą; kiedy więc tak siedział, zdawało mu się, jakoby mocne światło błyszczało z daleka między drzewami; usłyszał nawet muzykę. Odległe tony tak pięknie i słodko dolatywały jego uszów; słuchał nabożnie, tak jak słuchają błogosławieni niebieskich harmonii. Raz przysiągłby, że spływają nań z wierzchołków drzew, raz że z obłoków nad nim bujających; może i prawda w podaniu o śpiewie łabędzi, tylko że tak wysoko śpiewają nad ziemią, iż człowiek ich nigdy nie dosłyszy: tu przecież śpiew ich dochodził ucha ludzkiego. Obłoki większego nabierały blasku, wszystko rozjaśniało się; spojrzał na coraz zwiększające się światło i ujrzał jak księżyc swoim bladem światłem wywoływał z cieniów nocy krzaki, drzewa i murawy.

Poznał teraz że jest w szlacheckim folwarku Glorup i że siedzi na rowie otaczającym tameczny starożytny ogród. Muzyka, którą słyszał, dochodziła go z głównego korpusu; ztamtąd jaśniały takie pojedyncze światła. Cóś go gwałtem ciągnęło naprzód: zsunął się tedy między krzaki i jednej chwili był w ogrodzie.

Potężne, stare drzewa z posplatanemi między sobą gałęźmi, tworzyły nieskończenie długą aleję; jakaś postać kobieca z białego marmuru łańcuchami przykutą była do skały. Co tylko kiedykolwiek słyszał w Tysiącu i jednej nocy o zaczarowanych zamkach i ogrodach, to wszystko zdało się teraz istną rzeczywistością; może też tu znajdzie pomoc i szczęście, jak to wydarza się nieraz w czarodziejskich awanturach. Zmówił tedy modlitwę wieczorną i z pobożnem zaufaniem przystąpił do posągu Andromedy, boć nie co innego stało tu przed nim w ogrodzie. Niezawodnie była to piękna księżniczka, którą czary przemieniły w kamień; dotknął się jej nogi: była zimną jak lód. Uważał przy świetle księżyca, że patrzy na niego jakoś dziwnie, rzewno i boleśnie.

Na długiej alei zaległa jeszcze cała ciemność nocy, ale za to tem wydatniej występowały przedmioty na oświetlonych brzegach. W regularnych przedziałach stały tu słupy kamienne z ogromnemi kulami: dla niego były to karły pilnujące drogi. Podobna aleja z takiemiż postaciami rozciągała się także po drugiej stronie, a między obiema leżało jezioro ze stromemi brzegami i w samym środku z maleńką wysepką, gdzie pożółkłe jesienią liście najpyszniejszemi zdawały się kwiatami. Z głównego korpusu, światła przez jedwabne firanki również pstrym jaśniały blaskiem, – ztamtąd też dochodziły go owe czarodziejskie tony. Sama aleja zdawała się nie mieć wcale końca: niezawodnie w tem także były czary.

Nareszcie stanął przed wejściem i ujrzał przy świetle księżyca kolosalnego orła, podpierającego hrabiowską koronę właścicieli16; myślał zrazu, że to ptak Gryf i bał się, czy nie rozpostrze ogromnych skrzydeł, czy nie zleci do niego i nie wykłuje mu oczów, – ale ptak stał nieporuszony. Wówczas wszedł na szerokie schody kamienne i zobaczył gwiazdę świateł, która z tysiącem błyszczących szkiełek wisiała pod sufitem; zobaczył śliczne kobiety przesuwające się przed nim, jakby bańki mydlane, zobaczył postrojonych panów; – ale nie śmiał jednak wejść do zaczarowanego zamku, tylko wciągał w siebie tony, które stęsknionemu jego sercu były ożywczym balsamem pociechy i rozkoszy.

Na schodach było coś nakształt wełnianej dery dla psów, żeby nie potrzebowały leżeć na gołych kamieniach; w nią tedy obwinął się, głowa jego schyliła się w znużeniu i zasnął. Wiatr obsypywał śpiącego żółtem liściem; sen przykuł go do ziemi, której sam był cząstką: wargi zwolna ruszały się przez sen. Dziecię ubóstwa na kamiennych schodach w zimnej nocy, czyś ty co więcej niż owo arcydzieło z marmuru? Duch nieśmiertelny przebywa w twojej piersi.

Tony umilkły, świece przygasły, ucichło w całym dworze, ale tony i światła tem pełniejsze płynęły w duszy śpiącego; we śnie przechadzał się w pysznej sali, której piękność obecnie daleko więcej była duchową. Ściany były letniemi chmurami, sklepienie nad drzwiami prześliczną tęczą, a orły na górze ożywiły się i ruszały swe duże, czarne skrzydła, tak że gwiazdy sypały się z ich piór olbrzymich. Muzyka brzmiała, a tancerze bujali jak lekki puszek w powietrzu, gdy zaś z portalu spojrzał na ogród, zobaczył przecudne, niebieskie góry, o których mówił jego ojciec, i z nich, prowadząc się za ręce wyszły Naomi z Łucyą, które zbliżały się do zamku; kiwnął na nie, już były blizko niego, – w tem nagle się przebudził. Księżyc świecił mu w same oczy, tak iż w pierwszej chwili mniemał, że widzi jeszcze cały blask marzenia.

Wiatr dął przejmujący zimnem; naokoło panowała cisza śmierci; drżał od chłodu, a rzeczywistość i osamotnienie wystąpiły przed nim w całej wyrazistości. Wstał, uszedł kilka kroków i obejrzał ogromny, martwy budynek, który wespół z sztywnemi alejami i białemi figurami z marmuru miał w sobie coś tajemniczego. Chcąc się zasłonić od ostrego wiatru, wszedł do małego lasku; tu była jakaś w piasku niby grota, do której się schronił. Wtem nagle zerwała się przed nim postać męzka, w olbrzymich, jak mu się wydało, rozmiarach.

– Kto tam? Czego chcesz? – odezwał się głos groźny i ponury.

– Jezu Chryste! – westchnął Krystyan i upadł na kolana.

– Cóżto? ty, widzę, dziecko? – zapytał obcy.

Krystyan opowiedział, kto on taki, jak opuszczony od całego świata, i w tej samej chwili nieznajomy porwał go w swoje objęcia.

– Alboż mnie nie poznajesz? – zawołał. – Nie poznajesz twego ojca chrzestnego! Mów po cichu, zupełnie po cichu!

Krystyan uradowany przytulił się do chrzestnego i ucałował go w oba policzki.

– Jakże ogromną masz brodę! – zawołał chłopiec.

– Ale dlatego jeszcze nie jestem wilkiem, który pożarł starą babkę i małą dziewczynkę! – odpowiedział tamten.

– Ach tak, opowiadałeś mi niegdyś tę bajeczkę! Dawno już żadnej nie słyszałem bajki. Skrzypce moje sprzedali, z nut zrobił Niels latawca, ale wszystko mi jedno, bylebym już teraz zawsze mógł zostać przy tobie!

Ojciec chrzestny uściskał go i pieścił na swój sposób, a przytem zapewniał, że spotkanie ich w tem miejscu i o tej godzinie w zupełnym jest porządku, boć przecież właśnie są w podróży. Teraz księżyc tak wysoko wzbił się ponad wierzchołki drzew, że światło jego padało na małą grupę. Ojciec chrzestny cały był żółty na twarzy, jego włosy i broda gęste i w nieładzie. Krystyan siedział na jego kolanach i słuchał historyi, którą mu opowiadał, lecz ani mu przez myśl nie przeszło, że to co słyszał było prawdziwym i własnym życiorysem Norwegczyka.

– Pewnego razu narodził się wielki cnotliwiec! otóż dowiesz się zaraz, co to za śmieszne było zwierzę! Póki jeszcze leżał w kolebce, był on biały i czerwony, oczy miał niewinne i zwano go Aniołkiem niebieskim! Miał się tedy wychować w niewinności, lecz w nocy przyszedł djabeł i napoił dziecię mlekiem czarnej kozy, tak że krew jego zdziczała, chociaż nikt się na tem nie poznał, gdyż zewnętrzne oznaki cnoty pozostały wszystkie niezmienione. Wyrosł z niego młodzieniec, który się rumienił za lada wolniejszem słówkiem; czytywał Biblię, ale dziwnym trafem zawsze księgę otwierał w tem miejscu, gdzie w Pieśni nad Pieśniami, Mędrzec Pański najlepiej opisuje najpiękniejszą z kobiet; czytał o Zuzannie w kąpieli i o Dawidzie u Batseby. Nikt nie znał jego myśli; słowa jego były czyste jako śnieg, na którym noga ludzka jeszcze nie postała. Cnotliwiec pysznił się z tego, i radby się w żelaznej klatce dał oprowadzać po świecie, żeby wszyscy ludzie podziwiać mogli tak rzadkiego zwierza. Wiadomo ci, że ze starego miodu powstać może bazyliszek; otóż mleko djabelskie silniejszym jest napojem, bo zrodziło w nim gorsze jeszcze zwierzę, które odymało się, a razem z niem odymał się cnotliwiec. Były to dwa koguty pyszniące się z swej siły i piękności. Tak więc jednego dnia poszedł do lasu, gdzie spotkał dziewicę ładną i hożą; piękność jej rozbudziła żądze potworu, a cnotliwiec w objęciach dziewicy stał się drapieżnym zwierzem. Krzyczała o pomoc, lecz to były same tylko sztuczki szatana, bo cnotliwiec ścisnął jej gardło, że zapomniała głosu i zsiniała cała i ostygła; potem rzucił ją w przepaść. Ale z pięknego jej ciała, którego użył w szalonym uścisku, wyrosły węże i jaszczurki, które go sycząc otaczały, i dostawały skrzydeł i śpiewały do niego z drzew i krzaków: – Jesteś grzesznym człowiekiem jak drudzy! – a czarne jodły kiwały na niego i wołały: – Jesteś mordercą! – Tak więc cnotliwiec uciekł do obcych krajów, gdzie drzewa nic o nim nie wiedziały i milczały; lecz skrzydlate jaszczurki poleciały za nim, śpiewały po krzakach lub jak świerszcze piszczały za kominkiem, – więc wziął się do skrzypców i zagrał im przedrzeżniając, aż póki zasypiając nie zostawiły go w spokojności. Krew jego zawrzała na nowo, a córka sąsiada – ! ależ ty, chłopcze, nie słuchasz! – rzekł i mruczał do siebie: – Śpi! żeby tak przespać całą wieczność! spać bez marzeń! cóżby to było za ogromne dobrodziejstwo!

Ręką pogładził twarzyczkę chłopca, – palce dotknęły jego gardła: – Teraz śmierć przechodzi nad twojem życiem! Dusza twoja czysta i niewinna, jeżeli tedy jest raj, więc ty niezawodnie masz do niego prawo, gdybym cię teraz, bez twojej woli, wypchnął z tego życia! – Ha! jakże mało siły potrzeba na to, żeby wypędzić duszę z ziemi! – Ale nie chcę! Niech wszyscy cierpią i dręczą się tak samo, jak ja! Ludzie niechaj ostre swoje języki stawią na twojem miękkiem sercu, dopóki w niem skóra nie stwardnieje: oczy niechaj patrzą źle na ciebie, dopóki się jad nie wkradnie do twej myśli. Ludzie są źli. Najlepszy z nich nawet miewa chwile, w których jad taki kapie z jego wargi, a jeśliś wówczas jego sługą, w milczeniu ucałujesz mu ręce, choć z nienawiścią w duszy.

Nazajutrz raniutko przebudził się Krystyan; oczyma szukał ojca chrzestnego, lecz nigdzie go nie widział; w tem podniósł głowę i nad sobą, na gałęzi drzewa, ujrzał wiszącego trupa; usta i oczy jego konwulsyjnie były roztwarte, czarne włosy spadały w nieładzie na siną twarz. Krystyan krzyknął, boć to nie kogo innego zobaczył, jeno swego ojca chrzestnego. Przez chwilę przytrzymały go przestrach i przerażenie, potem puścił się pędem w dzikiej ucieczce przez szeleszczące krzaki i dostał się do traktu. Za nim, jakby sen okropny, leżał nieszczęsny lasek, w którym bujały jeszcze straszliwe zeszłej nocy widzenia.

XIII

Przed sobą spostrzegł Krystyan kobietę z młodą dziewczyną; zbliżył się do nich, a one nazwały go po imieniu. Była to Łucya z swoją matką, które tak rano wybrały się w drogę, żeby odwiedzić wuja Piotra Wika, co ze swym yachtem stał w porcie miasta Swendborga.

Krystyan bez ładu opowiedział im o chrzestnym ojcu w lasku, a matka Łucyi, z właściwą ludowi bojaźnią przed samobójcami, oraz z obawy żeby się czasem nie wplątać w kłopoty policyjne, przyśpieszyła kroku, nie przerywając wszelako rozmowy.

– Ależ, mocny Boże, toście wy dwaj razem przepędzili noc w tym lasku? – zapytała matka.

– Spotkaliśmy się w lasku! – rzekł Krystyan i przyznał się, że opuścił dom, bez wiedzy swych rodziców.

– Niechże Bóg broni! – zawołała; – toć w okropnym muszą być strachu o ciebie! Nie chodź z nami! Prawda że cię wyłają, może nawet oberwiesz co z reszty, ale przynajmniej na tem się skończy!

– O, nie! – z westchnieniem błagał Krystyan; – pozwólcie, niech zostanę z wami! nie odpychajcie mnie od siebie! Będę wam pilnował kur i kaczek! Na gołej słomie będę sypiał w waszej sieni! Tylko pozwólcie, niech nie idę do domu! – I zaczął rzewnie płakać, całując kobietę w fartuch i po rękach.

Łucyi też się zbierało na płacz i wstawiła się za nim. – Niech zostanie przy nas! czy nie pamiętasz, jak brat jego w kościele obchodził się z nim niegodziwie?

– Ale ja przecież nie mam nad nim żadnej władzy! Toć go nie mogę gwałtem odebrać rodzicom!

– Niech więc idzie z nami do Swendborga; wujo pozwoli mu przespać się tej nocy na okręcie, a jutro z nami powróci do domu. Potem ty pierwsza pomówisz z jego rodzicami, wstawisz się za nim, a gdy się już gniewać nie będą, wówczas odprowadzimy go same i przeprosi ich. Czy tak będzie dobrze?

Krystyan bolesnie spójrzał na nią; ona wzięła go za rękę.

– Nie smuć się! Matka moja ciebie lubi! – i błagającym wzrokiem spojrzała na matkę.

– W imię Boże! – rzekła, – Pan Bóg ciebie do nas przyprowadził; więc zostań! Biedy nie doznasz dzisiaj w Swendborgu. Jutro powrócisz z nami!

– Dobrze! – odpowiedział Krystyan z głębokiem westchnieniem.

W drodze pytała się jeszcze o ojca chrzestnego, czem był za życia, a chłopiec odpowiadał na wszystko, jak umiał najlepiej. Łucya rozmawiała o kochanym wuju i o okręcie, który mieli zwiedzić, o ładnej, małej kajucie z drobnemi okienkami, na których wisiały czerwone firanki, a w środku sylwetka nieboszczki wujenki, Szwedki z Malmö. Opowiadała o półkach z Biblią, o psałterzu i o starych skrzypcach.

Na to słowo zaiskrzyły się oczy Krystyana: – Skrzypce! – zawołał; teraz dopiero pojmował, jak pokochać można tego zacnego człowieka.

W samo południe zaszli do Swendborga. Z jakiem zachwyceniem poglądał na Thorseng, na zatokę i na całe miasto! miał ochotę kłaniać się wszystkim domom, boć to starzy byli jego znajomi! Poszli ulicą Młynarską, spojrzał zdaleka na dom ojca chrzestnego, – okienice były otwarte, drzwi zamknięte. Potem zeszli do mostu nad portem.

– Otóż i Łucya! – rzekła matka wskazując na okręt.

– Otóż i wujo! – rzekła Łucya. Podwoili kroku.

W kwiecistej kurcie perkalowej stanął przed niemi niski, gruby człowiek, z czerwoną, jowialną twarzą. Był to wujo Piotr Wik.

– Nie może być! to wy! – zawołał, – a to zapisać trzeba w kominie! Elżbietka i mój maleńki okręcik lądowy! Płyniecie od północy z wiatrem południowym! No, proszę na pomost!

– A czy nas uniesie? – zapytała Elżbieta.

– Jeśli uniesie taki ciężar, jak mnie, toć wystarczy na takie pisklęta, jak wy jesteście. Jakżeś ty podrosła, Łucyo! Już nie długo trzeba ci się będzie postarać o męża! Czy może to twój mąż, ten mały chłopczyk, którego przyprowadziłaś z sobą? – to mówiąc, wskazał na Krystyana. – No, z małego wyrośnie duże! Tylko się strzeż, chłopcze, żeby ci nie uciekła, zanim jej zdążysz podać ślubną obrączkę.

– Doprawdy! jak też tu wszystko ładne i porządne! – przerwała Elżbieta.

– Cóż u djaska! możeś myślała, że mój okręt będzie chlewem! Nie! moja morska Łucya co rano myje się i stroi jak każda inna kobieta, a jak sobie gracko wpłyniem na morze, to korpus jej jeszcze lepiej się wykąpie. Pokład musi być czysty! w powszednie dnie jest to mój spacer, a w niedzielę mój kościół. Alem się na prawdę nie spodziewał, że się tak ślicznie wybierzecie! wyborny to był koncept, Elżbieto!

– Prawdę mówiąc, – odpowiedziała, – właściwie Łucya pierwsza wpadła na tę myśl i nie dała mi pokoju, dopókiśmy się nie wybrały.

– Jużem cię przeszło rok nie widziała, wuju, – rzekła dziewczyna.

– Gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, Łucyo, a ty gdybyś była o jakie dziesięć lat starszą, kto wie? możebyś i na prawdę została jeszcze panią Wikową! Mój Boże, w końcu człowiek wychodzi na starego psa morskiego, nim podrosną najładniejsze dziewczęta! Ale Esben niech pobiegnie na ląd i obstaluje trzy porcye rosołu i pieczeni, bo będziemy tu jedli obiad na okręcie. Potem Esben ugotuje takiej kawy z cykoryą, że możnaby nią samego króla uczęstować; jam go nauczył klarować ją karukiem. Chodźcie teraz do kajuty. Ja z moją grubością muszę się wykręcić na bok, bobym inaczej nie przeszedł; nigdy się w życiu z nikim nie kłóciłem, tylko z jednemi drzwiami mojej kajuty, które mnie wiecznie szczypią po żebrach. Toć i ja kiedyś byłem cienki, jak kakerlak!

Wszystko tu było tak samo, jak poprzednio opisała Łucya. Małe, czerwone firanki wisiały przed okienkami kajuty, między któremi wisiała sylweta pani Wikowej. Na półeczkach nad oknami leżały książki i skrzypce, które szczególną ściągnęły na siebie uwagę Krystyana; jakkolwiek bowiem z pozoru proste i liche, były one jednak dla niego lampą Aladyna, władczynią duchów, potężnych duchów tonu.

– Szkoda że okna nie schodzą cokolwiek niżej, toby tu zaraz było widniej, – rzekła Łucya.

– Cokolwiek niżej? – odpowiedział Piotr Wik, – a toćby morze zalazło w samo brzucho statku! Ty, widzę, w marynarce nie masz nawet tyle rozumu co gęś, która przecie umie pływać choć nogami! Wy wieśniacy – ! Już to święta musi być prawda, co piszą w książkach o czółnie, czyli o młodym okręciku. Zachciało się ludziom na wsi okrętu, lecz gdy nie byli w stanie kupić dużego, kupili czółenko małe, bo myśleli że to jest młode, co podrośnie. Puścili je tedy na pastwisko, lecz biedactwo ni razu jeść nie chciało, więc myśleli, że chore albo tęskni i zapłacili szyprowi, żeby przez rok jeszcze potrzymał przy matce, dopóki się samo jeść i pić porządnie nie nauczy. – Jakże też teraz kontente! – wołali, gdy ujrzeli kołyszące się czółno przywiązane do dużego okrętu! Już to z was wieśniaków dzielni marynarze! – Potem wywiadywał się o Krystyana, opowiedziano mu jego historyą i całą ucieczkę, co się zaś tyczyło chrzestnego, to, jak się wyrażał, najlepiej rzecz tę zostawić, jak wiatr nią pokieruje i wcale nie wpłynąć na te wody. Noc tę Elżbieta wraz z Łucyą przepędzić miały w mieszkaniu jego w mieście, sam zaś chciał zostać na okręcie, gdzie dla Krystyana także wynaleźćmiano koję17. Dopiero gdy pozostali sami, zabrali z sobą znajomość bliższą i serdeczniejszą.

– Więc tedy, mój chłopcze – rzekł Piotr Wik – właściwie powinniśmy teraz położyć się na bok i chrapać, ale ty się o to nie bój, już to jak przytkniesz głowę do poduszki, to cię poczciwa Łucya zaraz ukołysze. Żebym teraz miał szklankę groku i fajeczkę, tobyśmy sobie jeszcze pogawędzili. Ale, ale! podobno ty umiesz grać na skrzypcach? niechże usłyszę twoje rzępolenie!

Krystyan aż zadrżał z radości dotykając się strun; kilka razy pociągnął smyczkiem najpiękniejsze trele, jakich go nauczył ojciec chrzestny.

– Zapewne, – rzekł śmiejąc się Piotr Wik, – wcale to niezła melodya, żeby tylko szła z innego tonu! Cóś to norwegsko-arabskiego, co tam grasz, a idzie do głowy, jakby stary konjak. Czy ty nie umiesz nic takiego, coby poszło w nogi i trzewiki wyglansowało do tańca? – Sam wziął skrzypce do ręki i zagrał szota. Następnie pytał go się o dom, o przyrodniego brata, a gdy mu wyznał wszystko, zawołał: – A któż ci winien, że z ciebie taki dureń? Czemu nie walisz? Daj mu raz i drugi kułaka, a zobaczysz, jak on innego poszuka sobie wiatru! Przedawać twoje skrzypce! To grzech! Trzeba stać na własnych nogach! a no, prawda! nie umiałeś stać, więceś zaczął biegać. Alboż to raz na lądzie gorsza dmie burza, niż na morzu! A czemże był twój własny ojciec?

Krystyan opowiedział mu wszystko.

– Znałem go! – rzekł Piotr Wik. – Toć on lądem polazł gdzieś tam daleko na dół, aż koło Liworno. Nie był to zresztą żaden tchórz, choć niby krawiec.

– Ach! żebym i ja się mógł dostać do cudzych krajów! – westchnął Krystyan. – O! gdybym tu mógł pozostać na okręcie! – i uchwycił rękę marynarza, a oczy jego błagały równie wymownie jak usta.

– Jeżeli twoja matka pozwoli, dlaczego nie? Mnie i tak jungi potrzeba, ale to ci tylko powiem: nie codzień leżymy w porcie tak jak dzisiaj, bo nieraz też płyniemy na otwartem morzu, gdzie Łucya tańcuje, a tobie może się dostać zimny Prysznic, albo też odemnie parę policzków lub kułaków, a wtenczas trudno uciekać, moje dziecko! Nie codzień także tak jak dzisiaj miewamy na podwieczorek kawę z bułką! A teraz śpij tylko w małej koji; będziesz sobie w niej leżał jak w skrzyni u twojej matki.

Piotr Wik z grokiem i fajeczką usiadł na pokładzie, a Krystyan poszedł do koji. Ufność w Ojcu Niebieskim przejęła go do głębi; rzekłby kto, że czuje, jak się zbliża do niego świętość Boska.

Nazajutrz raniutko wstał, gdyż tego był zwyczajny, a to już bardzo się spodobało naszemu żeglarzowi.

– Wstajesz wespół z kurami! Ja to lubię! Ale w każdym razie najlepiej, żebyś popłynął na ląd, dopóki nie wyklarują twych papierów, a matka ci powie, że możesz krzyżować pod wiatr! Boże dopomóż, otóż i beczy! Dalibóg, że z ciebie prawdziwa djabelska ryba!

– Niech zostanie przy tobie, wuju! – prosiła Łucya, gdy przyszedłszy usłyszała o smutku Krystyana. – Moja matka dziś wieczorem jeszcze pójdzie do jego rodziców i wszystko im opowie. On nie ma w domu takiego dobrego wuja, jak ja ciebie! – I małą swą rączką pieszczotliwie głaskała zarosłą twarz wujaszka.

– Ot i widzisz ją, na prawdę już zna wszystkie fortele nieboszczki pani Wikowej, ile razy chciała żebym osiadł na mieliznie! Doprawdy, że te kobiety, to wcale śmieszne cacka.

Łucya nie ustawała w namowie, a więc Krystyan został z wujem, dopókiby nie nadeszła decyzya jego matki.

Już nazajutrz w południe Marya sama jedna przyszła do Swendborgu i zaraz poszła szukać okrętu, ucałowała chłopca i zarazem łajała go.

– Wielki Boże! czyż to się godziło tak uciekać! Już to prawdziwie wdałeś się w nieboszczyka ojca, który także niemało sprawił mi na świecie smutku! Nie myśl, że cię chcę bić, choćby ci się to zapewne bardzo i przydało. Spróbujże teraz, jak to na świecie, między obcemi. Wierzaj mi, że i ja nie sypiam na różach, ale z ciebie nic innego, tylko pieścioszek! Odjeżdżaj sobie tym okrętem, a jak przepadnie ze skórą i z kościami, to moja jeszcze będzie i żałoba!

Taka mniej więcej była rozmowa pomiędzy matką a synem, w skutek której Krystyan na dobre uznany został jungą. Napisano coś nakształt kontraktu; jedyny zaś z niego warunek dobrze mu pamiętny, było uroczyste zapewnienie, że wolno mu używać skrzypców marynarza, bo kiedy go zapytano, czy wszystko dobrze zrozumiał, ten jeden ważny paragraf powtórzył aż dosłownie.

Teraz kazano mu zabrać znajomość z szylderhauzem, foksztangą i wielkim masztem, jakoż niedługo, jakby mewa morska zawisł w linach żaglowych, chociaż nigdy dotąd ćwiczenia gimnastyczne nie wchodziły w zakres jego wychowania.

16.Nareszcie stanął przed wejściem i ujrzał przy świetle księżyca kolosalnego orła… – majętność Glorup należy do znakomitej rodziny duńskiej, hrabiów Moltke. [przypis tłumacza]
17.koja – otwór w ścianie okrętu, zastępujący łóżko. [przypis tłumacza]
Vanusepiirang:
0+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
01 juuli 2020
Objętość:
360 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Selle raamatuga loetakse