Tasuta

Wszelkie Niezbędne Środki

Tekst
Autor:
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział 42

11:17 wieczorem

Hrabstwo Fairfax, Wirginia – przedmieścia Waszyngtonu, DC

„Cześć, tu Becca. Nie mogę teraz odebrać. Zostaw wiadomość po sygnale, a oddzwonię, jak tylko będę mogła”.

Luke się rozłączył. Zostawianie wiadomości nie miało sensu.

Przeniósł się piętro niżej. W domu była wykończona półpiwnica, z której można było wyjść u stóp pagórka pomiędzy ich domem a sąsiednim. Te drzwi były słabym punktem i początkowo Luke przyszedł tutaj właśnie z tego powodu. Przyczaił się przy drzwiach i w prawie całkowitych ciemnościach popatrzył na dom sąsiadów. Wpadł mu do głowy pewien pomysł.

Pytanie brzmiało: czy odważy się go zrealizować?

Przez całą swoją karierę robił wszystko, co w jego mocy, aby uchronić Beccę i Gunnera przed prawdziwym obliczem jego pracy. Becca wiedziała, czym się zajmuje, ale nie była świadoma, co to tak naprawdę oznaczało. Gunner, na swój sposób, był bliżej prawdy. Myślał, że jego tata to James Bond.

Luke mruknął. Zrozumiał, doznał olśnienia – to on był osobą, która nie rozumiała. Przez te wszystkie lata szufladkował wszystko jak dobry agent. Właśnie takiego myślenia cię uczą. Z jednej strony masz pracę i wszystko, co robisz, uznajesz za część swojej pracy. Tajemnice, które poznałeś i o których szybko zapominasz, ludzie, których spotkałeś, aresztowałeś albo zabiłeś. Z drugiej strony masz swoje prawdziwe życie. Starasz się rozgraniczać te dwie strefy jak tylko to możliwe.

Tyle że, to było kłamstwo. Robota była niebezpieczna i brudna. Luke regularnie miał styczność z najgorszymi ludźmi chodzącymi po ziemi. Nie szkicowali arbitralnych różnic między życiem zawodowym a życiem rodzinnym. Dla nich wszystko było jednym i tym samym. To było uczciwa gra.

Jak mógł do tej pory tego nie zauważyć? A może widział to, ale przez cały czas ignorował?

W jego głowie czaiła się jedna myśl, o której nie chciał myśleć. Unikał jej od dawna. Większość porwanych ludzi umiera. Wypuszczenie ich było niebezpieczne. Za dużo wiedzieli. Za dużo widzieli. Łatwiej i mądrzej było ich po prostu zabić.

Biznes był pełen ludzi, którzy zabijając, zarabiali na życie. To nic dla nich nie znaczyło. Mogli zabić kogoś rano i pójść do Applebee zjeść lunch za dziesięć dolarów.

Luke zacisnął zęby, by powstrzymać krzyk formujący się w jego gardle. Nagle zaczął płakać, co zaskoczyło nawet jego samego. Jedna to bolało. Bolało tak bardzo, choć jeszcze nie zdążyło się na dobre zacząć. Wiedział to. Wiedział, jak źle się to skończy. Widział to wiele razy. Niewinni ludzie, którym wyrwano życie, których wymazano. Ci, którym udało się przeżyć, byli jak cienie, puści, żywi i martwi zarazem. Jego ciałem wstrząsnął szloch.

Telefon zasygnalizował wiadomość. Zerknął na niego, mając nadzieję, że to od niej. Nadawcą był David Delliger.

„Spotkam się z tobą. Annapolis?”

Dobrze. Już wiedział, co robić.

Naprzeciw drzwi od piwnicy stał dom, w którym mieszał ich sąsiad, pan Mort. Był to zabawny facet po pięćdziesiątce, samotny. Lobbysta z branży hazardowej. Nie chodziło o sieć kasyn w Las Vegas, ale o dziwaczną sieć, za której sprawą domy z automatami do gier pojawiały się na starych torach wyścigowych dla zaprzęgów konnych i na ponurych statkach rzecznych zacumowanych na sztucznych jeziorach na środku Pustkowi w Indianie.

Mort pracował dla siedziby głównej tutaj, w Waszyngtonie, ale wiele czasu spędzał, latając po kraju i wkupując się w łaski ustawodawców stanowych. W domu pojawiał się niezbyt często.

Tak jak dziś. Luke zawsze wiedział, kiedy Mort był poza domem, dzięki odstępom czasowym automatycznego oświetlenia wewnątrz jego domu. Świeciło się konsekwentnie przez cały dzień. Żaden złodziej by się na to nie nabrał, ale prawdopodobnie dawało Mortowi spokój ducha, który był najważniejszy dla człowieka takiego jak Mort.

Mort zarabiał mnóstwo pieniędzy. Tak dużo, że w ubiegłym roku wybudował przybudówkę. Była olbrzymia. I krzykliwa. To była postmodernistyczna narośl, mieszanka różnych stylów architektonicznych, wyrastająca z boku dostojnego kolonialnego domu Morta. Do ustalonej wysokości budynków od strony nieruchomości Luke'a brakowało jej zaledwie kilku cali. Luke lubił Morta, naprawdę go lubił, ale ta przybudówka była nieznośna. Przekraczała granice.

A Morta nie było w domu.

Luke, nadal kucając, uchylił do połowy drzwi piwnicy. Dom Morta był blisko, na rzut kamieniem. Luke odbezpieczył jeden z granatów i rzucił go w dół małego wzgórza w kierunku domu Morta. Granat odbił się dwa razy i zatrzymał się przy samej ścianie.

Luke cofnął się i rzucił się na podłogę.

BUM!

Błysk i huk rozdarły ciemność. Po kilku sekundach Luke wstał i wrócił do drzwi. Granat wyrwał dziurę w bocznej ścianie domu Morta. Wzdłuż wyszarpanej krawędzi otworu pojawiły się płomienie.

Luke otworzył drzwi na oścież, wyszedł, próbując dostrzec, czy w okolicy nie ma snajperów, po czym odbezpieczył drugi granat i rzucił nim jak piłką do baseballu dokładnie w sam środek płonącej dziury. Znów zanurkował do piwnicy.

Tym razem światło było inne, a dźwięk był przytłumiony. Luke się rozejrzał. Ściana przybudówki była zapadnięta. Wszędzie na trawie pomiędzy obydwoma domami leżało pełno gruzów. Pożar rozszalał się na dobre. Kiedy zajmą się meble, papiery, dywany i wszystkie inne graty, zrobi się tam ciepło i przytulnie.

Jeszcze jednego? Pewnie. Następny załatwi sprawę. Luke wyszedł i rzucił ostatni granat do płonącego budynku. W oddali było już słychać syreny. Lokalna policja, straż pożarna, karetki – będą tu lada chwila. Kiedy wszyscy sąsiedzi wyjdą na trawniki w swoich szlafrokach i kapciach, zrobi się niezłe widowisko. Trudno będzie sprawić, żeby ktoś po cichu zniknął na oczach tak wielu mieszkańców.

Luke wrócił po schodach na górę, kiedy ostateczny wybuch zatrząsł domem Morta. Wyjrzał przez okna. Nad czerwono pomarańczową łuną wznosił się w niebo czarny dym, a wszędzie wokół unosiły się rozżarzone odłamki.

Dwa ciemne radiowozy zaczęły się po cichu wycofywać. Furgon już gdzieś odjechał. Nadszedł czas i na Luke'a. Ponownie spojrzał na palący się odm. Potrząsnął głową.

– Wybacz, Mort.

Rozdział 43

11:19 wieczorem

Hrabstwo Queen Anne’s, Maryland – wschodnie wybrzeże zatoki Chesapeake

Było już po wysokim mężczyźnie. Leżał na podłodze, zwijając się z bólu.

Już nie próbował wstawać.

Becca złapała Gunnera za rękę. Pociągnęła go ze sobą do okna i wypchnęła moskitierę, która stukając, zsunęła się po dachówkach. Ciężkie kroki zadudniły na schodach.

Przykucnęła przed Gunnerem. – Kochanie, zejdź po ścianie, przebiegnij na drugą stronę, ostrożnie i zejdź po rynnie. Tak jak robiliśmy na ćwiczeniach przeciwpożarowych, dobrze? Będę zaraz za tobą. Kiedy staniesz na trawniku, biegnij. Biegnij do domu Thompsonów, najszybciej jak tylko potrafisz. Dobrze?

Pomyślała o Thompsonach, parze starszych osób, którzy mieli już osiemdziesiąt pięć lat, jeśli nie więcej.

– Kim jest ten pan, mamo?

– Nie wiem. To nieistotne. Teraz biegnij!

Gunner wystawił głowę przez okno, wyszedł na dach i pobiegł.

Teraz nadeszła jej kolej. Spojrzała na drzwi. Dwóch kolejnych ludzi wpadło do pokoju i biegło w jej stronę. Rzuciła się do okna. W pośpiechu chwyciła się dachówek, ale jeden z mężczyzn złapał ją za nogę. W trzech czwartych była już na dachu, ale jedna czwarta jej ciała nadal była w pokoju. Facet trzymał ją już za obie nogi i zaczął wciągać z powrotem do środka.

Kopała szaleńczo, najmocniej jak umiała.

Słyszała swoje własne okrzyki – Aach! Iha!

Uwolniła się i potoczyła w tył. Była już u dołu niskiego pochyłego dachu. Chwilę później jeden z mężczyzn wyskoczył z okna. Już był obok niej. Stoczyli się razem do końca dachu. Próbował ją unieruchomić, ale zaczęła drapać i rzuciła się na jego oczy. Odsunął się od niej i potoczył daleko, aż wypadł za krawędź. Usłyszała, jak upadł na betonowy chodnik.

Skoczyła na równe nogi i zaczęła biec. Po dachu wspinał się już kolejny mężczyzna. Przed sobą widziała, jak Gunner dobiegł do rynny. Złapał się jej, oderwał od dachu, przerzucił ciało w lewo i zniknął.

Becca dotarła do krawędzi.

Gunner zsunął się po rynnie, wylądował na trawie i przewrócił się na pupę. Minęła chwila, ale nadal siedział na ziemi.

– Wstań, Gunner! Biegnij!

Dźwignął się na nóżki, odwrócił i zbiegł pagórkiem w kierunku domu Thompsonów.

Becca obejrzała się za siebie. Mężczyzna przemieszczał się po dachu i był coraz bliżej. Za nim następny wyłaził przez okno. Na trawniku poniżej i po lewej grupa ludzi właśnie mijała róg domu i biegła w jej stronę.

Nie było czasu, żeby schodzić po ścianie. Odwróciła się i skoczyła.

Uderzyła mocno i poczuła ostry ból w kostce. Przetoczyła się przez bark, wstała i oddaliła się, utykając. Z każdym krokiem odczuwała kolejną falę bólu w nodze. Nie zatrzymywała się. Widziała, jak przed nią Gunner biegnie, machając rękami i nogami. Doganiała go.

– Biegnij, Gunner! – krzyknęła – Biegnij!

Za sobą słyszała dudnienie męskich stóp i sapanie. Biegła i biegła. Widziała ich cienie na trawie przed sobą. Byli coraz bliżej i bliżej, aż znaleźli się obok. Dosięgnęły ją ramiona. Odepchnęła je.

– Nie!

Jeden z nich rzucił się na nią. Poczuła ciężar jego ciała. Runęli na ziemię i przejechali po śliskiej trawie. Walczyła z nim, drapiąc i szarpiąc. Nadbiegł jednak następny, a za nim jeszcze jeden. Nie pozwoli jej wstać.

Dwóch pobiegło za chłopcem.

–Biegnij! – wrzasnęła – Biegnij!

Przekręciła głowę, żeby widzieć, co się dzieje. Sto jardów dalej Gunner prawie dobiegł do Thompsonów. Wewnątrz domu zrobiło się jasno. Na werandzie też zapaliło się światło. Kiedy Gunner wskoczył na schodki, ktoś właśnie otwierał drzwi.

 

Dwóch facetów było tuż za nim. Przestali biec i podeszli do werandy. Wspięli się powoli na schodki.

Becca dostrzegła pana i panią Thompson, stojących w drzwiach w świetle lamp. Wtem nastąpił rozbłysk, a po nim następny. Lufy karabinów błyskały, ale Becca nic nie słyszała. Choć była tak blisko, nie słyszała strzałów.

Pan i pani Thompson upadli na podłogę. Pojawił się następny błysk, po nim kolejny, kiedy mężczyzna ponownie do nich strzelił.

– Och, nie – powiedziała Becca.

Mężczyźni odwrócili się i ruszyli w kierunku Gunnera. Zaszli mu drogę z obu stron i złapali za nadgarstki.

Leżał na niej mężczyzna. Był nieogolony, a jego oddech pachniał kawą.

– Widziałaś? – powiedział. – Widziałaś? Ty to zrobiłaś, nie my. Jeśli byłabyś posłuszna, to by się nigdy nie wydarzyło.

Nie pozostało nic innego do zrobienia. Becca splunęła mu w twarz.

Rozdział 44

11:27 wieczorem.

Centrum Działań Kryzysowych Mount Weather – Bluemont, Wirginia

Chuck Berg od kilku godzin co chwilę tracił przytomność, aż obudziła go kolejna eksplozja. Jej głęboki odgłos przypominał odległy grzmot. Powietrze poruszyło się jak fale na oceanie. Czuł się, jakby przez dłuższy czas znajdował się pod wodą i w końcu wypłynął na powierzchnię.

Przełamał barierę i otworzył oczy. Trzydziestosiedmiolatek, Chuck, należał do Secret Service od ponad dwunastu lat. Dwa z nich spędził za biurkiem, a przez dziewięć – jako członek zespołu ds. wzmożonego bezpieczeństwa. Sześć miesięcy temu awansował na godne pozazdroszczenia stanowisko osobistego ochroniarza wiceprezydenta. W tym momencie nie bardzo wiedział, czego można mu było zazdrościć.

Chuck pozbierał w myślach wszystko, co zdołał sobie przypomnieć. Wysiedli z windy i szli wąskim korytarzem do studia telewizyjnego. Mieli kilka minut spóźnienia, więc szli szybko. Podążał za panią wiceprezydent. Dwóch ludzi, Smith i Erickson, szli przed nią.

Nagle jakaś siła wysadziła do wewnątrz stalowe drzwi przed nimi. Erickson zmarł natychmiast. Smith odwrócił się, żeby wrócić korytarzem. Jego twarz oświetlał blask płomieni wydostających się przez rozerwane drzwi. Zobaczył cień zataczający się w jasnopomarańczowych i żółtych płomieniach. To był Smith, płonący niczym pochodnia. Wydał tylko krótki okrzyk, po czym zamilkł i upadł. Berg oczami wyobraźni zobaczył, jak Smith wdycha ogień. Jego gardło pękło, a krzyk został przerwany prawie, zanim się zaczął.

Chuck osłonił panią wiceprezydent i nie pozwalał jej się podnieść.

Fala uderzeniowa przeszła przez korytarz. Cały budynek zdawał się trząść. Coś uderzyło Berga w głowę. Pamiętał, że myślał: „Dobrze, już umarłem. Dobrze”.

Ale nie umarł. Wciąż tu był, w tym samym korytarzu, w ciemnościach, na pani wiceprezydent. Ból głowy był ogromny. Przesunął dłonią po skórze głowy i wyczuł szeroki płat lepki od zaschniętej krwi. Przydusił. Roztrzaskana czaszka powinna zaboleć mocniej, jeśli uciśnie. Nie zabolała.

Żył i wyglądało na to, że jest sprawny. To oznaczało, że ma zadanie do wykonania.

– Pani Hopkins? – powiedział. Była tak drobna, że czuł się dziwnie, leżąc na niej.

– Słyszy mnie pani?

– Mów mi Susan – odezwała się zaskakująco silnym głosem. – Nie znoszę tego całego paniowania.

– Jesteś ranna?

– Boli mnie – odpowiedziała – ale nie wiem, jak bardzo jest to poważne.

– Możesz ruszać rękami i nogami?

Poruszyła się pod nim. – Tak, ale bardzo boli mnie prawa ręka. – powiedziała drżącym głosem. – Boli mnie skóra na twarzy. Pewnie jestem poparzona.

Chuck kiwnął głową. – Dobrze. – Szybko przeanalizował sytuację. Mogła ruszać kończynami, więc żaden ważny nerw nie został zerwany. Leżeli tu już bardzo długo. Obrażenia wewnętrzne lub poważne poparzenia zdążyłyby ją do tej pory zabić. Więc jej rany, choć bolesne, prawdopodobnie nie zagrażały życiu.

– Proszę pani, za chwilę sprawdzimy, czy może pani wstać, ale jeszcze nie teraz. Odczołgam się tylko na minutkę i zaraz wracam. Chciałbym, żeby pani się nie ruszała. Proszę zostać dokładnie tu, gdzie pani jest i dokładnie w takiej pozycji. Jest bardzo ciemno i potrzebuję, żeby została pani w tym samym miejscu. Rozumie pani? Proszę powiedzieć tak lub nie.

– Tak – odpowiedziała głosem małej dziewczynki. – Rozumiem.

Zostawił ją, poruszając się korytarzem jak wąż. Zauważył apteczkę w szklanej szafce zaraz przed drzwiami windy. Jeśli ta część korytarza pozostała nienaruszona, będzie można z niej skorzystać. Poruszał się powoli, dotykając wszystkiego przed sobą, uważając na ostre przedmioty i ewentualne odłamki. Było mnóstwo gruzów. Dotykał także ścian. Po pewnym czasie wyczuł w ścianie nacięcie, które oznajmiło mu, że dotarł do windy.

Chuck ostrożnie uklęknął. Powietrze na wysokości trzech stóp było cuchnące i zadymione. Z powrotem nisko się pochylił.

– Pani Hopkins? – krzyknął. – Jest pani tam?

– Jestem, wszystko w porządku.

– Proszę zostać, gdzie pani jest. Pod żadnym pozorem, proszę nie wstawać, dobrze?

– Dobrze.

Chuck wziął głęboki oddech i wstał. Strzyknęło mu w kolanach. Błądził dłońmi po ścianie, dopóki nie natrafił na szklaną szafkę. Nie miał pojęcia, jak ją otworzyć, więc uderzył z całej siły. Okazało się, że to szkło cukrowe, które natychmiast rozsypało się na kawałki.

Skrzynka była głęboka. Sięgnął do środka, próbując wyczuć znajome kształty. Znalazł tam maseczki przeciwpyłowe. Przydadzą się. Była też broń – niepotrzebna, leżała tam na wszelki wypadek. Znalazł latarkę przymocowaną paskiem do ściany.  Odpiął ją i włączył. Działała.

„O Boże. Światło”

Szybko znalazł jeszcze wodę i zestaw posiłków gotowych do spożycia. Apteczka pierwszej pomocy. Siekiera i narzędzie uniwersalne. Rzucił się na podłogę, zanim zabrakło mu tchu.

Oparł się o ścianę. Żyli i mieli zaopatrzenie. Szli naprzód i trzeba było pomyśleć, co dalej. Budynek został zaatakowany. Był umocniony, więc powinien przetrwać zrzucenie pocisku czy bomby. To sugerowało, że atak nastąpił z dołu. A to z kolei mówiło Chuckowi, że musi znaleźć drogę na powierzchnię.

Ale…

Musi być ostrożny. Prawie dekadę temu, kiedy po raz pierwszy wysłano go w teren, pracował razem ze starszym agentem, człowiekiem o nazwisku Walt Brenna, który za kilka miesięcy miał przejść na emeryturę. Walt miał ciekawe podejście do siebie samego. Inni agenci uznawali go za mruka. Powiedzieli Chuckowi, żeby go nie słuchał. Tylko że spędzał z Waltem bardzo dużo czasu. Bywały dni, kiedy nie dawało się go nie słuchać.

Walt miał obsesję na punkcie tak zwanej koncepcji „Biało na Białym”.

– Powiedzą ci, że ta praca polega na zachowaniu ostrożności wobec islamskich terrorystów, rosyjskich zabójców czy kogo tylko trzeba – rzekłby Walt. – Jednak to nie o to chodzi. Myślisz, że ci ludzie zdołają przeniknąć do otoczenia Prezydenta Stanów Zjednoczonych? Pomyśl jeszcze raz. Nasze zadanie polega przede wszystkim na zneutralizowaniu ataku Białego na Białym.

Chuck Berg brał wywody Walta z dużym przymrużeniem oka. Jednak przez lata przylgnęły do niego i czasem się nad nimi zastanawiał. Dla Walta Brenny atak Biały na Białym następował wtedy, gdy rząd atakuje sam siebie. Zabójstwo Kennedy'ego było jednym z takich przykładów. Tak samo próba zamordowania Ronalda Reagana w 1981 roku.

Walt Brenna o Reaganie mawiał:

– Wiceprezydent, pierwszy w linii sukcesji, były Dyrektor CIA. Ojciec człowieka, który próbował zabić prezydenta, jest głową World Vision, czołowej grupy CIA. Rodzina wiceprezydenta przyjaźni się z rodziną niedoszłego zabójcy. Brat wiceprezydenta i brat zabójcy mają wspólnie zjeść obiad w czasie, kiedy przeprowadzany jest atak. Niewiele z tych informacji trafia do gazet. Żadna z tych spraw nie zostaje nawet zbadana. Dlaczego? Bo zabójca jest szaleńcem i to wszystko, co o nim wiemy? Nie. Bo Białe na Białym to akceptowalna część gry. Oni to robią, my to udaremniamy. Ofensywa i defensywa, nic więcej.

Po latach Chuck zorientował się, że Walt nie był jedyną osobą w Service, która myślała w ten sposób. Nikt nie mówił o tym otwarcie, ale słyszał, jak ludzie o tym szeptali. Jak można zidentyfikować Białe na Białym? Jak wygląda sytuacja, kiedy szykuje się taki atak?

Chuck kiwnął głową sam do swoich myśli. Tak to wygląda. Bomba wybucha wewnątrz zabezpieczonego budynku na kilka godzin po ataku na Biały Dom. Eksplozje w Białym Domu również miały źródła wewnątrz budynku, a przynajmniej większość z nich. Nikt z zewnątrz nie mógłby umieścić bomb w żadnym z tych miejsc, a na pewno nie w obu. Jedyne osoby, które były w stanie to zrobić, należały do wojska, wywiadu lub do samego Secret Service.

Oświetlając sobie drogę latarką i nie wstając, szybko wrócił kaczym chodem do pani wiceprezydent. Nie ruszyła się ani o centymetr.

– Proszę pani? Może pani teraz usiąść, jeśli jest pani w stanie. Mam jedzenie, wodę i apteczkę pierwszej pomocy. Kiedy ruszymy, musimy mieć na sobie te maski. Pokażę pani, jak ją nałożyć. Na początku może to być trochę kłopotliwe i niewygodne, ale obiecuję, że się pani do tego przyzwyczai.

Powoli uniosła się do pozycji siedzącej. Skrzywiła się z bólu. Skóra na jej twarzy częściowo odpadała. Berg domyślał się, że jest to poparzenie powierzchowne, ale mogą zostać po nim blizny lub przebarwienia. Jeśli to najgorsze, co się jej przytrafiło, można powiedzieć, że miała szczęście.

– Nie powinniśmy się z kimś skontaktować? – zapytała.

Pokręcił głową. – Nie. Nie możemy. Nie wiemy, kim jest wróg. Na razie będziemy działać w tajemnicy.

Zastanowiła się nad jego słowami. – Dobrze.

– Droga na powierzchnię może być trudna – powiedział Chuck. – Możliwe, że będziemy musieli się wspinać, co może być przerażające i bolesne. W związku z tym mam prośbę. Proszę spojrzeć w głąb siebie i być tak twardą, jak tylko pani potrafi. Proszę znaleźć w sobie tę silną siebie. Wiem, że tam jest. Potrafi ją pani znaleźć?

Kiedy kobieta spojrzała na niego, jej wzrok nagle się wyostrzył. – Kolego, jako mała dziewczynka należałam do świata mody, gdzie otaczały mnie drapieżniki. W wieku szesnastu lat sama Mieszkałam w Nowym Jorku, Paryżu i Mediolanie. Twardszym nie można być.

Chuck skinął głową. Właśnie to chciał usłyszeć.

Rozdział 45

11:57 wieczorem

Akademia Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych – Annapolis, Maryland

To było dziwne miejsce na spotkanie.

Luke był ubrany cały na czarno. Czarne rękawiczki. Czarna maska wepchnięta do kieszeni.

Przed nim rozciągało się ciemne boisko do footballu należące do Navy Marine Corps Memorial Stadium. Widział wznoszące się ku niebu puste trybuny. W górnym rzędzie widniał olbrzymi napis DALEJ FLOTO. Nocą litery wyglądały na białe, ale wiedział, że w świetle dziennym tworzą żółty napis na granatowym tle.

Trzymał się na uboczu, pozostając w cieniu na skraju łagodnie pochylonej rampy, po której widzowie mogą przedostać się na stadion. Obserwował pogrążoną w półmroku budkę transmisyjną w oczekiwaniu na najdrobniejszy ruch. Gdyby był snajperem, właśnie tam by się zaszył.

Mężczyzna szedł w jego kierunku przez boisko. Stopniowo był coraz bardziej widoczny. Wysoki, krępy, szedł, jakby niósł na sobie więcej kilogramów, niż aktualnie miał. Miał na sobie długi płaszcz. Był coraz bliżej i teraz Luke widział też ciemny garnitur pod płaszczem i delikatne, prawie nalane rysy twarzy.

Wszedł w cień rzucany przez rampę.

Luke poruszył się nieznacznie. – Pan sekretarz?

Mężczyzna przez chwilę wytężał wzrok. Było oczywiste, że nie widział Luke'a. Jego wzrok błyskawicznie padł na czarnego matowego Glocka, którego Luke trzymał w ręku. Widząc to, Luke odłożył go do kabury, aby uspokoić mężczyznę.

– Tak – odpowiedział sekretarz. – Nazywam się Dave Delliger.

– Luke Stone.

– Wiem, kim jesteś. Rozmawiałem dziś z prezydentem. Uratowałeś mu dziś życie.

– Na chwilę – powiedział Luke.

– Tak.

– Przykro mi, że sprawy tak się potoczyły.

Delliger kiwnął głową. – Mnie też.

– Wolałbym o to nie pytać, ale czy istnieje możliwość, że ktoś śledził pana w drodze na spotkanie ze mną?

Delliger ponownie kiwnął głową. – Jest duża szansa. Dwie godziny temu uczestniczyłem w ceremonii zaprzysiężenia nowego prezydenta w Site R. Przywiózł mnie tutaj helikopter wojskowy. Site R jest sto mil stąd, w górach. Nastałby ranek, zanim dotarłbym tu w tych ciemnościach i z moim pogarszającym się wzrokiem.

Luke cofnął się do ściany. To była zła odpowiedź. Na pewno nie taka, jaką chciał usłyszeć.

– Bez obaw – powiedział Delliger. – Nie dzieje się nic niezwykłego. Nie mają powodów, by mnie o coś podejrzewać. To moja alma mater, uczyłem tu przez wiele lat. Nadal mam tu biuro i sypialnię w kampusie. W Marynarce pozwalają na to, bo są ze mnie tacy dumni. Można mnie śmiało nazwać zadomowionym gościem. Powiedziałem ludziom w Site R, że jeśli mamy wszyscy umrzeć, wolę to zrobić tutaj niż w dziurze w ziemi.

 

– Byłem pod wrażeniem – powiedział Luke – że kiedyś dzielił pan pokój z prezydentem, studiując na Yale.

– Szkoła prawnicza – powiedział Delliger. – To prawda. Ludzie mieli rację, mówiąc, że byliśmy najlepszymi współlokatorami. Było to jednak później, po tym, jak wykonywałem moje wojskowe obowiązki. – Uniósł ręce i wskazał na otoczenie. – Tu jest mój prawdziwy dom.

– Prezydent Hayes został zamordowany – powiedział Luke.

– Wiem. To był coup d’état. Widziałem na własne oczy, jak Bill Ryan składa przysięgę. Uwierz mi, że wszyscy świetnie się bawili. Teraz będziemy mieć wojnę z Iranem. Ryan zamierza ją wypowiedzieć dziś w nocy, jeśli jeszcze tego nie zrobił. Po co czekać na „Today Show”? Poza tym skoro większość członków Kongresu nie żyje, nie ma sensu prosić ich o ogłoszenie tego. Zastanawia mnie, co o tym wszystkim pomyślą Rosjanie.

– Możemy to zatrzymać – powiedział Luke.

– Co, wojnę?

– Zamach.

– Panie Stone, z tego, co wiadomo, czas płynie tylko do przodu. Nie można zatrzymać czegoś, co już się wydarzyło.

Luke milczał.

– Prezydent i wiceprezydent nie żyją – powiedział Delliger. – Dwie następne osoby w linii sukcesji to Bill Ryan i Ed Graves. Obaj są jastrzębiami, obaj żyją. Po nich cała linia sukcesji nie istnieje. Wszyscy byli w Mount Weather. Jeśli zamierza pan to powstrzymać, zakładając, że to w ogóle możliwe, i obalić Billa Ryana, kto zajmie jego miejsce? Kto w tej sytuacji jest prawowitym następcą tronu?

– Nie wiem – przyznał Luke.

Przez cały dzień był skupiony na próbie zapobiegnięcia temu wszystkiemu i nie dotarło jeszcze do niego, że jest już po wszystkim. Dopiero zaczynał rozumieć skalę całej operacji. Don powiedział mu, że był tylko dekoracją w oknie wystawowym, ale to nie prawda. Nie był dekoracją. Był muchą na przedniej szybie.

Na moment sięgnął pamięcią do dzisiejszego spotkania z Paulem.

Paul porównał Luke'a do kamikaze wlatującego zabawkowym samolotem prosto w lotniskowiec. Miało to wyglądać spektakularnie, ale w rzeczywistości być patetyczne.

– Też nie wiem – powiedział Delliger – ale to niewiele zmienia, prawda? Ich ludzie są wszędzie. Umie pan sobie wyobrazić, kto może być w to zamieszany? Jak wysoko to sięga? Jeśli nawet dałoby się to odwrócić, komu można zaufać? Trzeba byłoby wykorzenić konspiratorów z każdej agencji. Ten rząd to zwłoki przeżarte przez robaki.

Zawiesił głos. – Żałuję, że nie wiedziałem o tym pięć lat temu. Nigdy nie przyjąłbym tego stanowiska. Podziękowałbym Thomasowi za zaszczyt, grzecznie odmówił i zajął się swoimi sprawami. Sekretarz obrony? To jakieś żarty. Zadrwili sobie ze mnie. Nigdy nie byłem za nic odpowiedzialny.

– Możemy znaleźć dowody – powiedział Luke. – Możemy wytoczyć sprawę. Cokolwiek, jakiś punkt zaczepienia, coś, co możemy zaoferować mediom. Nadal jest pan wewnątrz.

Delliger łagodnie potrząsnął głową. – Poinformowano mnie, że prezydent Ryan oczekuje mojej rezygnacji zaraz z rana. Jeśli ją otrzyma, publicznie podziękuje za moją pracę i poświęcenie. Jeśli jej nie otrzyma, zwolni mnie za wielką niekompetencję. Wybór należy do mnie.

Luke się zamyślił. – Dlaczego zgodził się pan ze mną spotkać?

Delliger wzruszył ramionami. – Myślę, że dobry z pana człowiek. Z pewnością odważny. Pomyślałem, że powinienem panu powiedzieć, że jeśli nie jest jeszcze za późno, powinien pan to zostawić. Po prostu odejść. Być może zostanie pan sam. Życie to piękna sprawa, panie Stone. Chodzi w nim o coś więcej niż tylko o walkę w bitwach, których nie można wygrać.

Luke westchnął ciężko. Nie było sensu mówić temu człowiekowi, że już jest za późno, a przynajmniej dla Luke'a.

– Czy to właśnie zamierza pan zrobić? – zapytał. – Odejść?

Delliger się uśmiechnął. To był smutny i strapiony uśmiech. – Zamierzam udać się teraz do mojego biura i złożyć rezygnację. Jutro wrócę do mojego dawnego życia. Jestem całkiem niezłym ogrodnikiem, wiesz? To moje ulubione hobby i nie mogłem mu się oddać od wielu lat. Po prostu nie miałem czasu. Wiem, że jest już czerwiec, więc jestem trochę nie na czasie. Ale okres wegetacyjny w tej części kraju jest długi i wiele wybacza.

Luke kiwnął głową. – Dobrze. Do widzenia, panie Delliger.

– Do widzenia, panie Stone. Życzę powodzenia, cokolwiek pan postanowi.

Delliger odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku boiska. Luke stał przy ścianie. Obserwował postać Delligera zmniejszającą się w oddali. Kiedy był pięćdziesiąt jardów od niego, rozległ się pojedynczy strzał.

TRZASK.

Dźwięk odbił się echem od trybun stadionu i zabrzmiał wzdłuż okolicznych zadrzewionych alejek.

Luke przeczesywał wzrokiem pusty stadion w poszukiwaniu strzelca. Nie dostrzegł rozbłysku, nawet przytłumionego, więc strzał nie mógł pochodzić z budki transmisyjnej. Zobaczyłby błysk kątem oka. Zorientował się, że kula mogła przebyć długą drogę. Najlepsi snajperzy potrafili oddać strzał z odległości dwóch tysięcy jardów, a nawet większej. Wojsko Stanów Zjednoczonych trenowało jednych z najlepszych strzelców.

Znów spojrzał na płytę boiska. Ciało Delligera leżało na ziemi. Ciemna bryła na środku boiska. Luke uświadomił sobie, że strzelcowi nie chciało się nawet użyć tłumika. Mógł, ale tego nie zrobił.

Luke wyciągnął z kieszeni czarną maskę i założył ją na głowę. Zakrywała wszystko z wyjątkiem oczu. Przemknął przy betonowej ścianie w kierunku rampy. Chwilę później rozpłynął się w ciemnościach.