Loe raamatut: «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej», lehekülg 25

Font:

– Ty mnie jeszcze nie znasz, bracie Szwejku – odpowiedział również z wielką powagą stary saper Vodiczka. – Jak raz powiem, że z kimś idę, to tak samo, jakby inny złożył uroczystą przysięgę. We dwóch zawsze bezpieczniej.

– Ja ci to wyperswaduję, mój Vodiczko. Czy wiesz, gdzie jest ulica Neklana na Vyszehradzie? Więc tam miał warsztat ślusarz Vobornik. Był to człowiek sprawiedliwy i dnia pewnego, kiedy powrócił z pijatyki, przyprowadził sobie do domu wesołego kompana na nocleg. A potem musiał długo leżeć, a żona jego dzień w dzień, kiedy nakładała mu opatrunek na ranę na głowie, powtarzała te słowa: „Widzisz, Antosiu, żebyś był przyszedł sam, to byłabym trochę pourągała i nie byłabym cię grzmotnęła w główkę gwichtem od wagi”. On zaś, gdy już odzyskał mowę i mógł odpowiadać, powtarzał: „Masz rację, matko, jak na drugi raz pójdę gdzie, to nie przyprowadzę z sobą nikogo”.

– Tego by jeszcze brakowało – rozzłościł się Vodiczka – żeby nam ten Madziar miał dać czymś w łeb. Złapię go za kark i zrzucę z piętra na dół tak elegancko, że poleci jak szrapnel. Z tymi łobuzami madziarskimi trzeba postępować ostro. Pieścić się z takimi nie warto.

– E, mój Vodiczko, przecież nawet tyle nie piłeś, żeby gadać takie rzeczy. Ja wypiłem o dwie ćwiartki więcej niż ty. Pomyśl tylko dobrze, że nie możemy przecie wywołać jakiego skandalu. Ja za to odpowiadam. Przecie tu chodzi o kobietę.

– I kobieta może oberwać, jeśli o to chodzi. Mnie wszystko jedno. Mówię ci, że nie znasz jeszcze starego sapera Vodiczki. Pewnego razu w Zabiechlicach na „Różanej Kępie” jedna taka maszkara nie chciała ze mną tańczyć, że niby miałem spuchniętą twarz. Prawda, że twarz miałem spuchniętą, ponieważ akurat wracałem z pewnej zabawy tanecznej w Hostivarzu, ale takiej obrazy od tej dziewki ścierpieć nie mogłem, więc powiadam: „Żeby mi szanowna panienka nie zazdrościła, to służę pani i ja”. I wlepiłem jej, co się należało, ale z takim szykiem, że przewróciła stół, przy którym siedziała z tatusiem, z mamusią, z dwoma braćmi. Kufle i wszystko poleciało na ziemię. Ale nie zląkłem się całej „Różanej Kępy”. Byli tam znajomi z Vrszovic i pomogli mi. Spraliśmy z pięć rodzin razem z dziećmi. Hałas było słychać chyba aż w Michli, a następnie cała ta awantura była opisana w gazetach, bo to była zabawa ogrodowa jakiegoś stowarzyszenia dobroczynności jakichś tam mieszczan. Więc widzisz, bracie, sprawa jest jasna. Jak mnie dopomogli dobrzy ludzie, tak i ja dopomogę tobie i każdemu koledze, gdy się zanosi na coś grubego. Rąb mnie, bracie, siekaj mnie, nie ruszę się od ciebie. Madziarów nie znasz. Nie możesz przecie uczynić mi tego, żebyś mnie od siebie odpędzał, skoro widzimy się po raz pierwszy od tylu lat, i jeszcze w takich okolicznościach.

– W takim razie pójdź ze mną – zdecydował Szwejk – ale musisz postępować bardzo ostrożnie, żebyśmy sobie nie nawarzyli jakiego piwa.

– Nie kłopocz się, kolego – szepnął Vodiczka wchodząc ze Szwejkiem na schody – jak ja go trzepnę…

I jeszcze ciszej dodał:

– Zobaczysz sam, że z takim łobuzem madziarskim damy sobie łatwo radę.

Gdyby w bramie tego domu był ktoś rozumiejący po czesku, to byłby usłyszał hasło Vodiczki: „Ty nie znasz Madziarów…” Było to streszczenie mądrości życiowej, którą zdobył Vodiczka w zacisznym szynczku nad Litawą, otoczonym ogrodami sławetnej Kiraly Hidy i górami, które żołnierze wspominać będą zawsze z przekleństwem i nienawiścią z powodu niezliczonych udręk i ćwiczeń przy zaprawianiu się do mordów i rzezi masowych przed wojną i podczas wojny.

*

Szwejk i Vodiczka stali przed drzwiami mieszkania pana Kakonyi. Zanim Szwejk nacisnął guzik dzwonka, rzekł do Vodiczki:

– Słyszałeś już zapewne, kolego, że ostrożność jest matką mądrości.

– Ja gwiżdżę na ostrożność – odpowiedział Vodiczka. – Trzeba tak zrobić, żeby nawet nie miał czasu na otwarcie gęby.

– Tu nie chodzi o żadne otwarcie gęby, Vodiczko – rzekł Szwejk i zadzwonił, a Vodiczka dodał:

– Eins, zwei i mój Madziar zleci na łeb po schodach.

Drzwi się otworzyły i służąca zapytała ich po węgiersku, czego sobie życzą.

– Nem tudom – rzekł wzgardliwie Vodiczka. – Ucz się, panno, po czesku.

– Verstehen Sie deutsch? – zapytał Szwejk.

– A pischen.

– Also sagen Sie der Frau, ich will die Frau sprechen, sagen Sie, dass ein Brief ist von einem Herr, draussen in Kong.

– Dziwię się – rzekł Vodiczka wchodząc za Szwejkiem do przedpokoju – że z taką pindą rozmawiasz.

Stali w przedpokoju. Szwejk zamknął drzwi za sobą, rozejrzał się dokoła i rzekł:

– Mieszkanie to mają ładne i nawet dwa parasole na wieszaku wiszą, i ten obraz tego Pana Jezusa też niczego sobie.

Z pokoju, z którego słychać było szczękanie łyżek i brzęk talerzy, wyszła znowu służąca i rzekła do Szwejka:

– Frau ist gesagt, dass sie hat ka Zeit, wenn was ist, dass mir geben und sagen.

– Also – rzekł uroczyście Szwejk – der Frau ein Brief, aber halten Küschen.

Podał jej list porucznika Lukasza.

– Ich – dodał wskazując palcem na siebie – Antwort warten hier im die Vorzimr?

– Czemu nie siadasz? – zapytał Vodiczka, który usadowił się na krześle pod ścianą. – Masz krzesło i siadaj. Nie stój jak jaki dziad. Nie poniżaj się przed tym Madziarem. Zobaczysz, że będziemy z nim mieli awanturę, ale ja go trzepnę.

Przez chwilę milczał, a potem zapytał:

– Gdzieżeś się nauczył po niemiecku?

– Sam z siebie – odpowiedział Szwejk. Znowu zapanowała cisza, aż raptem z pokoju, do którego służąca zaniosła list, doleciał wielki krzyk i hałas. Ktoś grzmotnął czymś ciężkim o ziemię, po czym słychać było wyraźnie tłuczenie szklanek i talerzy, pomieszane z wykrzykiwanymi słowami:

– Baszom az anyát, baszom az istenet, baszom a Kristust Marját, baszom az atyadot, baszom a világót!

Drzwi się rozwarły i do przedpokoju wpadł mężczyzna w kwiecie wieku z serwetką na szyi. Wymachiwał wściekle listem przyniesionym przez Szwejka.

Najbliżej drzwi siedział stary saper Vodiczka, rozgniewany pan domu zwrócił się więc przede wszystkim do niego.

– Was soll das heissen? Wo ist der verfluchte Kerl, welcher dieses Brief gebracht hat?

– Powoli, mości panie – rzekł Vodiczka wstając z krzesła – nie wrzeszcz tak głośno, żebyś czasem nie wyleciał za drzwi, a jeśli chcesz wiedzieć, kto ten list przyniósł, to zwróć się grzecznie do kolegi Szwejka. Ale rozmawiaj z nim grzecznie, jeśli nie chcesz zlecieć po schodach.

Przyszła kolej na Szwejka, aby sam na sobie doświadczył bogactwa wymowy pana z serwetką na szyi, który wykrzykiwał piąte przez dziewiąte, że tego owego, że akurat jedli obiad.

– Właśnie słyszeliśmy, że państwo jedzą obiad – przyświadczył Szwejk łamaną niemczyzną i dodał po czesku: – Nie pomyśleliśmy o tym, że pora jest obiadowa i przerywamy państwu spożywanie posiłku.

– Nie poniżaj się – odezwał się Vodiczka.

Zagniewany pan gestykulował tak mocno, że serwetka trzymała się na szyi już tylko małym koniuszkiem. Łamaną niemczyzną wykrzykiwał dalej, że zrazu myślał, że ten list dotyczy jakichś kwater dla wojska w domu, który jest własnością jego żony.

– Tutaj umieściłoby się istotnie jeszcze sporo wojska – rzekł Szwejk – ale w tym liście chodziło o co innego, jak pan się niezawodnie sam przekonał.

Pan domu złapał się za głowę i zaczął głośno wykrzykiwać, że też był lejtnantem rezerwy, że i teraz chętnie służyłby w wojsku, ale ma chorobę nerkową. Za jego czasów oficerowie nie byli tacy swawolni, żeby zakłócać spokój w domach porządnych obywateli. Groził, że list pośle do dowództwa pułku, do Ministerstwa Wojny, opublikuje go w gazetach.

– Proszę pana – rzekł z wielkim dostojeństwem Szwejk – ten list napisałem ja. Ich geschrieben, kein Oberleutnant. Podpis tylko tak sobie sfałszowany. Unterschrift, Name falsch. Pańska żona bardzo mi się podoba. Ich liebe Ihre Frau. Ja jestem w pańskiej żonie zakochany po same uszy, jak mawiał poeta Vrchlicky. Kapitales Frau.

Wzburzony pan chciał się rzucić na Szwejka, który stał spokojnie i nie zdradzał strachu, ale stary saper Vodiczka, który bardzo uważnie śledził każdy ruch zagniewanego pana, podstawił mu nogę, wyrwał mu list z ręki, którym ten stale wymachiwał, wsunął go do kieszeni i zanim się pan Kakonyi zorientował, złapał go Vodiczka, zaniósł ku drzwiom, otworzył je wolną ręką, a po chwili słychać było, jak coś ciężkiego stacza się po schodach.

Wszystko stało się tak szybko, jak to się dzieje w bajce, gdy diabeł przychodzi sobie po duszę, która mu się zaprzedała.

W przedpokoju pozostała tylko serwetka zagniewanego pana. Szwejk podniósł ją, zapukał grzecznie do drzwi pokoju, z którego przed pięciu minutami wyszedł pan Kakonyi i z którego słychać było płacz kobiety.

– Oddaję pani serwetkę – rzekł Szwejk zwracając się bardzo uprzejmie do pani, która płakała na kanapie. – Żeby jej nie podeptali. Moje uszanowanie pani.

Trzasnął obcasami, zasalutował i wyszedł do sieni. Na schodach nie było żadnych śladów walki, bo wszystko zgodnie z przewidywaniem Vodiczki poszło bardzo gładko. Tylko na dole, koło bramy, znalazł Szwejk rozdarty biały kołnierzyk. Tutaj rozegrał się widać ostatni akt tragedii, gdy pan Kakonyi trzymał się bramy i rozpaczliwie się bronił, aby nie być wywleczonym na ulicę.

Natomiast na ulicy był ruch niezgorszy. Pana Kakonyi zaciągnięto do pobliskiej bramy, gdzie polewano go wodą, a na środku ulicy saper Vodiczka jak lew walczył z kilku honwedami-huzarami, którzy stanęli w obronie swego ziomka. Wywijał on bagnetem na pasie jak cepem. Walczył po mistrzowsku, ale nie walczył sam. Ramię przy ramieniu walczyło obok niego kilku żołnierzy czeskich z różnych pułków. Przechodzili akurat ulicą i pośpieszyli ziomkowi z pomocą.

Szwejk opowiadał później, że sam nie wie, jak się wplątał w tę całą awanturę; że nie miał bagnetu, więc opędzał się kijem, który mu się do rąk przyplątał, a był własnością jakiegoś wystraszonego świadka tej bijatyki.

Awantura trwała dość długo, ale nawet najpiękniejsze rzeczy mają swój koniec. Nadeszło wojsko z bereitschaftu i zabrało z sobą uczestników walki.

Szwejk maszerował obok Vodiczki ze swoim kijem, który przez komendanta bereitschaftu uznany został jako corpus delicti.

Szedł krokiem równym, trzymając kij na ramieniu niby karabin.

Stary saper Vodiczka przez cały czas milczał uparcie i dopiero gdy wchodzili na odwach, rzekł melancholijnie do Szwejka:

– A co, nie mówiłem ci, że Madziarów nie znasz?

IV. Nowe cierpienia

Pułkownik Schröder z zadowoleniem spoglądał na bladą twarz porucznika Lukasza, który miał duże sine kręgi pod oczyma; porucznik, zakłopotany, nie patrzył w twarz swego zwierzchnika, ale ukradkiem, jakby studiował jakieś ważne zagadnienie, spoglądał na mapę dyslokacji wojsk w obozie. Mapa ta była jedyną ozdobą całej kancelarii pułkownika.

Przed pułkownikiem leżało na stole kilka gazet z artykułami zakreślonymi kolorowym ołówkiem. Pułkownik jeszcze raz spojrzał na nie, a potem rzekł patrząc uważnie na porucznika Lukasza:

– Więc pan już wie o tym, że służący pański Szwejk jest w areszcie i że zostanie prawdopodobnie oddany pod sąd dywizyjny?

– Wiem, panie pułkowniku.

– Oczywiście, że to nie wszystko – z naciskiem rzekł pułkownik, pastwiąc się nad swoim podwładnym. – Na tym sprawa się nie skończy. Opinia publiczna jest wzburzona tym, co spłatał pański służący, ale do całej tej afery zostało wplątane także i pańskie nazwisko, panie poruczniku. Z dowództwa dywizji nadesłano nam już pewien materiał. Mamy także kilka gazet, które pisały o wypadku. Może pan mi te artykuły przeczyta na głos.

Podał porucznikowi Lukaszowi gazety z zakreślonymi artykułami, a porucznik zaczął odczytywać jeden z nich głosem tak monotonnym, jakby z czytanki dla dzieci odczytywał zdanie: „Miód jest daleko pożywniejszy i strawniejszy od cukru”.

„Gdzie mamy gwarancję swej przyszłości?”

– Czy to jest „Pester Lloyd”, panie poruczniku? – zapytał pułkownik.

– Tak jest, panie pułkowniku – odpowiedział porucznik Lukasz i czytał dalej:

„Wojna wymaga współdziałania wszystkich obywateli monarchii austro-węgierskiej. Jeśli chcemy zapewnić sobie pokój i bezpieczeństwo, to wszystkie narody muszą wspomagać się wzajemnie, a gwarancja naszej przyszłości spoczywa właśnie w tym rzetelnym szacunku, jaki narody okazują sobie wzajemnie. Największe ofiary naszych dzielnych żołnierzy, posuwających się stale naprzód, byłyby daremne, gdyby nasze tyły, czyli organa odżywcze naszych sławnych wojsk, nie były należycie zjednoczone, gdyby za plecami naszych żołnierzy pojawiały się żywioły rozbijające jednolitość państwa, a przez swoją niegodziwą agitację obniżające wartość władzy państwowej. Żywioły takie musiałyby uniemożliwić ostatecznie współdziałanie obywateli i doprowadziłyby do zamieszek. W tej dziejowej chwili nie możemy spoglądać spokojnie na garść ludzi, którzy powodowani szowinizmem narodowym zakłócają zgodną pracę wszystkich narodów i przeszkadzają dziełu ukarania tych nędzników, którzy na państwo nasze napadli bez jakiegokolwiek powodu, z zamiarem odarcia go ze wszystkich dóbr kulturalnych. Nie podobna przemilczeć tych objawów chorobliwej nienawiści, która dąży tylko do zniweczenia jedności w duszach narodu. Już nieraz nadarzała się nam sposobność do zwracania uwagi w naszym piśmie na to, że władze wojskowe zmuszone były z całą surowością występować przeciwko tym jednostkom z czeskich pułków, które to jednostki, nie szanując chwalebnej tradycji owych pułków, krzewią po miastach i miasteczkach węgierskich nienawiść przeciwko całemu narodowi czeskiemu, który jako całość niczemu nie jest winien, albowiem zawsze stał niezachwianie na straży interesów tego państwa, o czym świadczy długi szereg znakomitych wodzów czeskich, że wspomnimy tu jedynie o sławnej pamięci marszałku Radetzkim i innych obrońcach mocarstwa austro-węgierskiego. Tym to świetlanym postaciom przeciwstawia się kilku łobuzów należących do czeskich szumowin społecznych. Korzystając z wojny światowej zgłosili się dobrowolnie do wojska, aby zakłócać jednomyślność narodów monarchii, kierując się przy tym swymi najniższymi popędami. Zwracaliśmy już uwagę na awantury pułku X w Debreczynie, którego postępki były omawiane i potępione przez parlament w Budapeszcie, a którego sztandar pułkowy został później na froncie ________. Kto ma na sumieniu ten haniebny grzech? ________. Kto pędził czeskich żołnierzy ________. Co sobie myśli obca hołota w naszej węgierskiej ojczyźnie, najlepiej świadczy to, co się stało niedawno w Kirlay Hidzie, tej wyspie węgierskiej nad Litawą. Jakiej narodowości są żołnierze z pobliskiego obozu wojskowego w Brucku nad Litawą, którzy napadli i poturbowali tamtejszego obywatela i kupca pana Gyula Kakonyi? Uważamy za bezwzględny obowiązek odnośnych władz, aby wyświetliły tę sprawę i zwróciły się z zapytaniem do dowództwa wojskowego, które ze swej strony na pewno już zajęło się tą aferą, jaka rola w tym szczuciu przeciwko narodowi węgierskiemu przypada porucznikowi Lukaszowi, którego imię powtarzane jest w mieście w związku z tym, co się tam niedawno stało. Donosi nam o tym nasz korespondent miejscowy zebrawszy bogaty materiał dotyczący całej tej sprawy, która woła po prostu o pomstę do nieba. Czytelnicy »Pester Lloyd« na pewno z zaciekawieniem będą śledzić bieg tej sprawy; nie omieszkamy ich zapewnić, że wkrótce zaznajomimy ich bliżej z całym tym wydarzeniem, mającym tak wyjątkowe znaczenie. Jednocześnie wszakże oczekujemy komunikatu urzędowego o zbrodni w Kiraly Hidzie, jakiej dopuszczono się na miejscowej ludności madziarskiej. Że sprawą tą zajmie się także parlament w Budapeszcie, o tym mówić nie trzeba. Czeskich żołnierzy, przejeżdżających przez Węgry na front, trzeba nauczyć szacunku dla naszych praw Korony Św. Stefana. Jeśli zaś istnieją jeszcze ludzie, którzy nie rozumieją znaczenia takich wybryków, jakie się zdarzają, to niechaj wiedzą, że w czasach wojny uczy się różnych awanturników poszanowania prawa kulą, stryczkiem, kryminałem i bagnetem. Gdzie nie ma dobrej woli, tam siła nauczy, jak trzeba się liczyć z interesami naszej wspólnej ojczyzny”.

– Kto jest podpisany pod tym artykułem, panie poruczniku?

– Bela Barabas, redaktor i poseł, panie pułkowniku.

– To znany drań, panie poruczniku. Ale zanim się ta rzecz dostała do „Pester Lloyd”, ten sam artykuł był już wydrukowany w „Pesti Hirlap”. A teraz niech mi pan przeczyta urzędowe tłumaczenie artykułu, który ukazał się w soprońskiej gazecie „Sopronyi Naplo”.

Lukasz odczytywał artykuł, w którym redaktor z jakimś osobliwym zamiłowaniem powtarzał takie zwroty, jak: przykazanie mądrości państwowej, porządek państwowy, ludzka nikczemność, podeptana godność ludzka, uczta ludożerców, zmasakrowane społeczeństwo, banda mameluków, zakulisowe sprężyny itd. Z artykułu wynikało, że Węgrzy na własnej ziemi są najbardziej prześladowanym narodem, a napisany był takim tonem, jakby czescy żołnierze napadli autora, powalili go na ziemię, skakali po jego brzuchu, on zaś ryczał z oburzenia i bólu, a ktoś tam jego ryk stenografował. „O pewnych poważnych sprawach – wyrzekał »Sopronyi Naplo« tonem płaczliwym – nie pisze się nic, chociaż nie wiadomo dlaczego. Każdy z nas wie, co to jest czeski żołnierz na Węgrzech i na froncie. Wszyscy doskonale wiemy, co Czesi potrafią, jakie czynniki tu działają i kto wszystko aranżuje. Czujność władz zwraca się, oczywiście, ku sprawom ważniejszym, ale dla tych ważniejszych rzeczy nie powinno się przeoczać rzeczy pomniejszych, nie można bowiem dopuścić, aby powtórzyło się to, co miało miejsce w tych dniach w Kiraly Hidzie. Nasz artykuł wczorajszy miał piętnaście skreśleń, toteż i dzisiaj ze względów technicznych nie możemy wypowiedzieć się obszernie i szczegółowo o tym, co się tam stało. Korespondent nasz, wysłany na miejsce, donosi nam, że władze zabrały się do śledztwa z wielką energią. Dziwi nas jedynie to, że niektórzy uczestnicy masakry w Kiraly Hidzie jeszcze nie zostali aresztowani. Dotyczy to osobliwie pewnego pana, który jak się dowiadujemy, jeszcze ciągle przebywa w obozie i bezkarnie afiszuje się w odznakach swego »papageiregimentu«. Imię jego było wymienione onegdaj w »Pester Lloyd« i »Pester Naplo«. Jest to znany czeski szowinista Lukasz, o którego wybrykach podana będzie interpelacja przez posła naszego Gezę Savanyu, reprezentującego okręg Kiraly Hida”.

– Równie uprzejmie pisze o panu tygodnik wychodzący w Kiraly Hidzie – rzekł pułkownik Schröder do porucznika – a także gazety preszburskie. Ale nie będzie to pana interesowało, ponieważ wszystkie te artykuły pisane są na jedno kopyto. Z politycznego punktu widzenia da się to łatwo wytłumaczyć, ponieważ my, Austriacy, czy jesteśmy Niemcami, czy Czechami, w porównaniu z Madziarami stoimy jednak… Rozumie pan, panie poruczniku? Mamy tu do czynienia z pewną tendencją. Bardziej interesujący dla pana byłby artykuł „Komarneńskiej Gazety Wieczorowej”, w której mowa o tym, że chciał się pan dopuścić gwałtu na pani Kakonyi, i to w jadalni podczas obiadu i w obecności jej męża, któremu groził pan szablą, zmuszając go do zatykania żonie ust ręcznikiem, żeby nie krzyczała. To jest niejako ostatnia o panu wiadomość, panie poruczniku.

Pułkownik uśmiechnął się i mówił dalej:

– Władze nie spełniły swego obowiązku. Cenzura prewencyjna tutejszych pism też jest w ręku Madziarów. Robią sobie z nami, co im się żywnie podoba. Oficer nasz nie ma ochrony przed taką cywilną redaktorską świnią madziarską. Dopiero na skutek naszego ostrego wystąpienia czy też telegramu naszego sądu dywizyjnego prokuratura w Budapeszcie wydała rozporządzenia, aby zaaresztowano niektórych ludzi w wyżej wymienionych redakcjach. Najwięcej nabroił redaktor „Komarneńskiej Gazety Wieczorowej”, ale do śmierci popamięta on swoją gazetkę! Ja zostałem upoważniony przez sąd dywizyjny, abym pana przesłuchał jako pański zwierzchnik. Przysłano mi też papiery dotyczące całego śledztwa. Wszystko byłoby się dobrze skończyło, gdyby nie ten pański nieszczęsny Szwejk. Razem z nim znajduje się niejaki saper Vodiczka, u którego po bijatyce znaleziono pański list napisany do pani Kakonyi. Otóż pański Szwejk twierdził przy badaniu, że to on sam ten list napisał, a kiedy kazano mu go przepisać, żeby można było porównać charakter pisma, Szwejk przepisał, ale potem zeżarł pański list. Z kancelarii pułku wysłano następnie do sądu dywizyjnego pańskie raporty dla porównania ich z rękopisem Szwejka i oto masz pan rezultat badania.

Pułkownik wyszukał w dokumentach jakiś papier i pokazał w nim porucznikowi miejsce podkreślone: „Oskarżony Szwejk odmówił napisania podyktowanych mu zdań, twierdząc, że przez noc zapomniał pisać”.

– W ogóle ja, panie poruczniku, nie przywiązuję do tego wszystkiego żadnej wagi i jest dla mnie obojętne, co tam na śledztwie wygaduje ten pański Szwejk czy saper Vodiczka. Szwejk i saper twierdzą, że chodziło jedynie o jakiś niewinny żarcik, na którym się nie poznano, i że sami zostali napadnięci przez cywilów, więc musieli się bronić dla ratowania honoru wojskowego. Przy śledztwie wyszło na jaw, że cały ten Szwejk to ładny numer. Na przykład na pytanie, dlaczego się nie przyznaje, odpowiedział do protokołu: „Ja, powiada, znalazłem się w takiej samej sytuacji, w jakiej znalazł się pewien służący malarza Panuszki z powodu jakichś obrazów Marii Panny. Kiedy, mu zarzucano sprzeniewierzenie tych obrazów, to także nie mógł odpowiedzieć nic innego, tylko to jedno: »Czy chcecie, żebym sobie wyrwał serce z piersi?«”. Oczywiście postarałem się, żeby na wszystkie te napastliwe i nikczemne artykuły tutejszych gazet dana była należyta odpowiedź w imieniu sądu dywizyjnego. Dzisiaj porozsyła się te sprostowania i mam nadzieję, że w ten sposób uczyniłem wszystko, co było trzeba dla naprawienia tych świństw, których narobiły te dziennikarskie bestie cywilno-madziarskie.

Zdaje mi się, że stylizacja moja jest bardzo dobra:

„Sąd dywizyjny nr… i dowództwo pułku nr… oświadczają, że artykuł zamieszczony w piśmie miejscowym o rzekomych awanturach szeregowych pułku nr… w niczym nie odpowiada rzeczywistości i od pierwszego do ostatniego słowa jest zmyślony. Wdrożono śledztwo przeciwko tym dziennikom, które pozamieszczały owe kłamliwe wiadomości, i winowajcy będą surowo ukarani”.

Sąd dywizyjny – mówił pułkownik dalej – wypowiada się w liście do naszego pułku, iż zdaniem jego nie chodzi o nic innego, tylko o systematyczne podjudzanie przeciwko oddziałom wojskowym przybywającym z Przedlitawii do Zalitawii. Niech pan porówna z łaski swojej, ile wojska wysłaliśmy na front my, a ile oni. Powiem panu tylko tyle, że żołnierz czeski jest mi daleko milszy niż ta hołota madziarska. Jak tylko wspomnę o pewnych rzeczach, to mnie zaraz wściekłość ogarnia. Pod Białogrodem ostrzeliwali Madziarzy nasz drugi marszbatalion, nasz marszbatalion nie wiedział, że strzelają te gałgany madziarskie, zaczął strzelać do deutschmeistrów na prawym skrzydle, a deutschmeistrzy też się nie zorientowali i zaczęli ostrzeliwać pułk bośniacki, który stał obok nich. Mówię panu, co to wtedy było! Ja byłem akurat w sztabie brygady na obiedzie, dnia poprzedniego mieliśmy na obiad tylko szynkę i zupę konserwową, więc tego dnia mieliśmy dostać porządny obiad: rosół z kurą, filet z ryżem i ciastka z szodonem. W wigilię tego dnia powiesiliśmy w miasteczku jakiegoś serbskiego handlarza wina, a nasi żołnierze znaleźli w jego piwnicy winko liczące sobie trzydzieści latek. Może pan sobie wyobrazić, jak cieszyliśmy się wszyscy, że będzie dobry obiad. Zjedliśmy rosół, zabieramy się do kury, gdy wtem padają pojedyncze strzały, a potem zaczyna się strzelanina na dobre. Zaś nasza artyleria, która pojęcia o tym nie miała, że to ostrzeliwują się nasze własne oddziały, zaczęła prażyć na nas ogniem i jeden granat padł tuż koło sztabu naszej brygady. Serbowie pomyśleli widać, że u nas wybuchnął bunt, i ze wszystkich stron zaczęli walić do nas, z czego się dało, a zarazem przeprawili się przez rzekę. Generała brygady wołają do telefonu; a wtem generał dywizji podniósł istne piekło krzycząc, co to za błazeństwa dzieją się na odcinku zajmowanym przez naszą brygadę, bo akurat dostał rozkaz ze sztabu armii, aby rozpocząć atak na pozycje serbskie o godzinie drugiej minut trzydzieści pięć w nocy od lewego skrzydła. „My, powiada, jesteśmy w rezerwie” – więc natychmiast kazał ogień wstrzymać. Ale to przecież śmieszne, gdy ktoś w takiej sytuacji chce „Feuer einstellen”. Centrala telefoniczna brygady melduje, że nigdzie nie może się dodzwonić, tylko sztab 75 pułku melduje, że dostał rozkaz od sąsiedniej dywizji: „Ausharren!”, że nie może dogadać się z naszą dywizją, że Serbowie obsadzili wzgórza dwieście dwanaście, dwieście dwadzieścia sześć i trzysta dwadzieścia siedem, że żąda wysłania jednego batalionu jako łącznika i telefonicznego połączenia z naszą dywizją. Przerzucamy druty na dywizję, ale połączenie już było przerwane, ponieważ Serbowie dostali się na nasze tyły i od obu skrzydeł zamykali nas w trójkącie, w którym potem pozostało wszystko: piechota, artyleria i tabory z całą autokolumną, składy i szpital polowy. Przez dwa dni nie zsiadaliśmy z koni, a dowódca dywizji razem z dowódcą brygady dostali się do niewoli. A wszystko to zawinili Madziarowie przez ostrzeliwanie naszego drugiego marszbatalionu. Rzecz prosta, że całą winę zwalili na nasz pułk.

Pułkownik splunął.

– Sam pan się teraz przekonał, panie poruczniku, jak haniebnie wyzyskali pańską przygodę w Kiraly Hidzie.

Porucznik Lukasz zakaszlał nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Panie poruczniku – zwrócił się do niego pułkownik z kordialną poufałością – połóż pan rękę na sercu i mów pan rzetelnie: ile razy przespał się pan z panią Kakonyi?

Pułkownik Schröder był tego dnia w usposobieniu bardzo dobrym.

– Niech mi pan nie gada, że zaczynał pan dopiero korespondować. Kiedym był w pańskich latach i zostałem wysłany na kursy miernicze do Chebu, to przez trzy tygodnie nic innego nie robiłem, tylko spałem sobie z Węgierkami. Trzeba było widzieć mnie wtedy. Co dzień inna. Młode, starsze, panny, mężatki, jak się zdarzyło. Odbywałem ten kurs mierniczy tak rzetelnie, że gdy potem wróciłem do pułku, to ledwo nóżki za sobą powłóczyłem. Najwięcej wypompowała mnie żona pewnego adwokata. Pokazała mi, na co stać Węgierki. Nos mi pogryzła i przez całą noc oka mi zmrużyć nie dała.

Powiada, że zaczął korespondować – pułkownik poufale klepnął porucznika po ramieniu. – Znamy się na tym. Niech pan nic nie mówi, bo ja mam o całej sprawie swoje własne zdanie. Związał się pan z babiną, jej małżonek was wytropił, a ten idiotyczny Szwejk…

Ale co prawda, to prawda, panie poruczniku, ten Szwejk to jednak charakter, skoro tak dobrze spisał się z pańskim listem. Takiego człowieka szkoda trzymać w areszcie. Wychowanie wojskowe ma. Bardzo mi się ten chłop podoba. Koniecznie trzeba będzie śledztwo przeciw niemu przerwać i sprawie łeb ukręcić. Pana sponiewierali w gazetach, więc obecność pańska jest tu zupełnie zbędna. W ciągu tygodnia wyprawiona zostanie kompania marszowa na front rosyjski. Jest pan najstarszym oficerem 11 kompanii, więc pojedzie pan jako jej dowódca. W brygadzie zostały poczynione odpowiednie zarządzenia. Niech pan powie feldfeblowi rachuby, żeby panu poszukał jakiego innego służącego zamiast Szwejka.

Porucznik Lukasz odpowiedział pułkownikowi wdzięcznym spojrzeniem, ale pułkownik mówił dalej:

– Szwejka przydzielam panu jako Kompanie-Ordonnanz.

Pułkownik wstał i podając rękę blademu z wrażenia porucznikowi rzekł:

– A więc wszystko jest w porządku. Życzę panu, aby się pan odznaczył na wschodnim froncie i w ogóle wszystkiego najlepszego. A jeśli kiedyś spotkamy się znowuż, to niech pan nie unika naszego towarzystwa, jak to było w Budziejowicach.

Porucznik Lukasz, wracając do siebie, powtarzał sobie przez całą drogę:

– Kompanie-Kommandant, Kompanie-Ordonnanz

Przed jego oczami co chwila wyłaniała się postać Szwejka.

Gdy porucznik polecił feldfeblowi rachuby Vańkowi, aby mu wyszukał jakiegoś nowego służącego zamiast Szwejka, ten odpowiedział:

– Myślałem, że pan porucznik jest ze Szwejka zadowolony.

Gdy się dowiedział, że Szwejk został mianowany ordynansem kompanii, zawołał:

– Boże, bądź nam miłościw!

*

W baraku sądu dywizyjnego o oknach zakratowanych aresztanci wstawali według przepisu o godzinie siódmej rano i sprzątali sienniki porozściełane w kurzu i brudzie na podłodze. Prycz tam nie było. Za przepierzeniem długiej sali aresztanci zgodnie z zarządzeniem układali koce i sienniki, a ci, co robotę skończyli, siedzieli na ławach wzdłuż ściany i wiskali się (tacy przeważnie przybywali z frontu) albo też opowiadali sobie różne przygody.

Szwejk i stary saper Vodiczka siedzieli razem z innymi żołnierzami z różnych pułków i formacji na ławie przy drzwiach.

– Spójrzcie no, chłopcy – rzekł Vodiczka – na tamtego łobuza madziarskiego, co stoi przy oknie, jak to się psubrat modli, żeby go nie skazali na grubą karę. Nie rozedrzeć by mu tak pyska od ucha do ucha.

– Daj mu spokój – odpowiedział Szwejk – bo to człowiek porządny i dostał się tu za to, że nie chciał służyć w wojsku. On jest przeciwnikiem wojny i należy do jakiejś sekty, a do paki dostał się za to, że się trzyma przykazania bożego i nikogo nie chce zabić. Pokażą mu oni przykazanie boże! Przed wojną był na Morawach niejaki Nemrava, który nawet flinty na ramię wziąć nie chciał, bo jak mówił, było to przeciwko jego zasadzie noszenia flinty na ramieniu. Wsadzili go do paki i potrzymali na chudym wikcie, a potem znowuż poprowadzili go do przysięgi. A on na to, że przysięgać nie będzie, bo przysięgi też nie uznaje. I wytrzymał wszystkie szykany.

– Widać jakiś głupi człowiek – rzekł stary saper Vodiczka. – Mógł przysięgać, ile wlezie, i nasrać na całą przysięgę.

– Ja już trzy razy przysięgałem – mówił jakiś piechur – i już trzeci raz siedzę w pace za dezercję. Gdybym nie miał świadectwa lekarskiego, że przed piętnastu laty zatłukłem moją ciotkę w napadzie choroby umysłowej, to już trzy razy byłbym na froncie rozstrzelany. Ale nieboszczka ciotka ratuje mnie jakoś za każdym razem i kto wie, może dostanę się ostatecznie zdrów i cały do domu.

– A za coś ty, kolego, zatłukł swoją ciotkę? – zapytał Szwejk,

– A za cóż się ludzi zatłukuje? – odpowiedział miły towarzysz. – Każdy może się łatwo domyślić, za to, że miała pieniądze. Miała baba pięć książeczek oszczędnościowych i akurat przesłali jej procenty, kiedym do niej przyszedł głodny i obdarty. Prócz niej nie miałem żywego ducha na całym bożym świecie. Przyszedłem do niej i proszę, żeby się nade mną zlitowała, a ta, ścierwo, posyła mnie do roboty, że, powiada, taki młody, krzepki i zdrowy człowiek. Powiedzieliśmy sobie parą słów, a ja tak tylko trąciłem ją parą razy pogrzebaczem w głowę i fizjonomię, tak jej jakoś obrobiłem tę gębę, że potem nie wiedziałem, czy to ciocia, czy nie ciocia. Siedziałem koło niej na ziemi i ciągle medytowałem: „Czy to ciocia, czy nie ciocia?” Nazajutrz znaleźli mnie koło cioci sąsiedzi. Potem siedziałem u wariatów na Slupach, a gdy przed wojną badała nas w Bohnicach komisja, zostałem uznany za wyleczonego i zaraz musiałem pójść do wojska i odsługiwać swoje zaległości.

Vanusepiirang:
0+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
01 juuli 2020
Objętość:
870 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:

Selle raamatuga loetakse