Tasuta

Miazga

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– O! – powiedziałem, żeby coś powiedzieć – odstąpił pan od swoich przyzwyczajeń.

On wtedy podniósł do ust pękaty kieliszek, wypił cassis drobnymi łyczkami, kieliszek odstawił i mrugając bardziej niż zwykle zaczerwienionymi powiekami powiedział:

– Ja się w ogóle nie mogę przyzwyczaić.

– Do Paryża? – spytałem bezmyślnie.

– W ogóle. Chcę się przyzwyczaić i nie mogę. Dwadzieścia dwa lata z tym chodzę i przyzwyczaić się nie mogę. Jak pan myśli, nie mam już szans, żeby się przyzwyczaić?

Było to dość nieoczekiwane, lecz jak najbardziej prawdziwe: Kolenda był podchmielony, nie pijany, lecz na silnym rauschu na pewno. A oto, co mi w tym stanie rozluźnionej samokontroli powiedział:

– Niech pan powie, za co mnie to spotkało? Czemu Pan Bóg mnie tak pokarał? Nie urodziłem się przecież na męczennika, zwykłym jestem człowiekiem, więc dlaczego tak się ze mną stało? Przysięgam, tysiące ludzi gorsze rzeczy ma na sumieniu niż ja i się przyzwyczaili, normalnie żyją, serce im nie dokucza, sen mają dobry, a ja się przyzwyczaić nie mogę, dlaczego, proszę pana, za co? Ja panu wtedy, kiedy się poznaliśmy, nie powiedziałem prawdy, że w czterdziestym piątym chciałem wrócić do kraju, a nie wróciłem, bo się dowiedziałem, że wszyscy moi bliscy nie żyją. Prawda jest taka, że ja bym mimo to wrócił, bo ojczyzna, nawet kiedy w niej nie ma bliskich, zawsze jest ojczyzną. Ja nie wróciłem, słowo panu daję, teraz Kolenda najszczerszą prawdę mówi, bo się bałem, że w kraju będę miał większe wyrzuty sumienia, a jak osiądę między obcymi, to się wszystko powoli zasklepi, wygładzi i ja się przyzwyczaję. I widzi pan, ojczyznę straciłem, cudzoziemską mam żonę, dzieci już francuskie, i wszystko na nic, bo ja się przyzwyczaić nie mogę, wciąż tylko myślę i myślę o jednym, chodzi to za mną jak złe oko, posłuchaj pan, to mnie dopadło pod sam koniec, kiedy mnie z Buchenwaldu przewieźli do Dachau, trzy lata lagrów już w sobie miałem, ładowaliśmy piasek na lory, była wielka kupa piasku do ładowania, ja stałem ze słońcem, ale wszystkie siły ze mnie uciekły, żadnej siły nie miałem, ledwo się na nogach mogłem utrzymać, pięć, może dziesięć łopat wysypałem, czy ja wiem?, a z drugiej strony ładował Ruski, młody silny chłopak, wołaliśmy na niego: Wania, on ładował i ładował, jak maszyna, kupa piasku leżała po jego stronie, chociaż ładował pod słońce. Nagle z daleka widzę, idzie Aufseher59, więc mówię do Ruskiego: ty Wania, ładujesz pod słońce, oczy cię na pewno bolą, chcesz, to się możemy zamienić, uśmiechnął się na to, przeszedł na moją stronę, spasibo60, powiedział, i dalej ładował. Po chwili nadszedł Aufseher, stanął, popatrzył, że przede mną wielka kupa piasku, a po stronie Ruskiego malutka, więc podszedł do mnie, wyjął mi z rąk łopatę i tą łopatą dwoma uderzeniami zatłukł Wanię, potem znów wrócił do mnie, łopatę oddał, poklepał po plecach, że dobrze pracuję i poszedł dalej, a ja przez to na serce choruję, męczę się, nie śpię i do życia przyzwyczaić się nie mogę. Pan może myśli, że ja nie wiedziałem, że Aufseher Wanię zatłucze? Dobrze, proszę pana, wiedziałem, że to zrobi, przecież gdybym nie wiedział, nie zamieniłbym się na miejsce.

Było to, jak wspomniałem, ostatnie moje spotkanie z Kolendą, od tego wieczora omijałem plac St. Sulpice, popołudniowe i wieczorne koniaki pijałem w innych bistrach, a do mojego starego, chcąc się pożegnać z patronem, wstąpiłem dopiero w przeddzień wyjazdu i na wszelki wypadek w porze południowej. Dowiedziawszy się o śmierci Kolendy, zrobiłem zmartwioną twarz, powiedziałem do patrona akurat tyle, co w podobnej sytuacji powiedzieć należało, lecz w głębi duszy odczułem ulgę, że już nigdy i nigdzie nie spotkam mego przypadkowego znajomego z bistra przy placu St. Sulpice.

Tych czterech opowiadań nie napisałem specjalnie dla Nagórskiego. Wszystkie utwory, jakie wymyśliłem Nagórskiemu, są ukształtowane na mój własny obraz. Bardzo dobrze zrozumiał to Antek L. pisząc dla Antka Raszewskiego esej o Ostatniej godzinie, gdzie w związku z utworami Nagórskiego pełno dosłownych cytatów z utworów moich. Właściwie dopiero teraz (dość późno!) przychodzi mi do głowy, że z wielu względów zarówno obiektywnych, jak i subiektywnych lepiej by było, gdyby Nagórski jako pisarz nie był moim powtórzeniem, lecz moim przeciwieństwem, przezwyciężeniem samego siebie. Byłoby lepiej? Prawdopodobnie. Lecz, żeby było w tym sensie „lepiej” – nie stać mnie po prostu. Czy oznacza to, że zdając sobie sprawę z własnych niedostatków nie chciałbym być innym, aniżeli jestem? Innym, więc z innymi brakami i innymi przymiotami? Lecz jakimi? Nie umiem odpowiedzieć precyzyjnie na to: jakimi? Rzeczywiście, odkąd sięgam pamięcią – nigdy nie pragnąłem być kimś innym, aniżeli byłem, nawet w chwili szczególnie natrętnego zmęczenia samym sobą i obrzydzeniem ku własnemu „ja”. Nie, to było niemożliwością, abym ulepił Nagórskiemu inny model twórczości. Musiało być tak, jak jest.

Ukończywszy lekturę ostatniego opowiadania, Nagórski wyrównuje starannie stronice maszynopisu, składa je do teczki, a tę chowa do biurka, wyjmując równocześnie inną teczkę z tekstem zaczętej w ubiegłym tygodniu Mszy za poetę. Zanim się jednak zabierze do lektury, telefon matki.

– Pamiętasz, że przed siódmą masz po mnie przyjechać?

– Oczywiście, mamo.

– Tylko się nie spóźnij.

– Dopiero dochodzi szósta.

– I uważaj, jak będziesz jechać, na pewno jest ślisko.

Nagórski, spoglądając na zimowy krajobraz za oknem:

– Jak się czujesz?

– Doskonale!

– Pogoda okropna. Nie gniewaj się, ale czy to ma sens, żebyś wychodziła z domu na taką zawieję?

– A co mi się stanie? Nie jestem z cukru.

– Mógłbym ci przywieźć parę płyt Haliny.

Starsza pani po chwili milczenia:

– Dobrze, możesz nie przyjeżdżać, wolę zostać w domu, niż ci przeszkadzać.

– Ależ mamo, kto mówi o przeszkadzaniu?

– Wiem, że jestem starą kobietą i nie należy do przyjemności pokazywać się ze mną publicznie.

– Mamo – powiedział stanowczo – najdalej za trzy kwadranse jestem u ciebie. Mogę liczyć na filiżankę herbaty?

Znów chwila ciszy, po czym rozległ się głos (z akcentem lekkiej obrazy) starszej pani:

– Właśnie zaparzyłam świeżą herbatę.

Nagórski już nie wraca do Mszy za poetę. Wprawdzie Maria Nagórska mieszka na Krakowskim Przedmieściu, zaraz za Miodową, więc po drodze do Filharmonii, lecz przed wyjazdem Nagórski musi się ogolić i przebrać.

Na godzinę przed koncertem symfonicznym Witold Otocki opuścił gmach Komitetu Centralnego, a ponieważ poczuł głód – kazał kierowcy podjechać na Foksal, do „Kameralnej”.

Otocki był w znakomitym humorze. Od przeszło miesiąca bez skutku się dobijał, aby Stefan Raszewski zechciał go przyjąć, kilkakrotnie wyznaczane spotkania były w ostatnich nieomal chwilach przez sekretarkę Raszewskiego odwoływane. Otocki gryzł się tym i niepokoił, nie miał bowiem pewności, czy przyczyną owych komplikacji był rzeczywiście brak czasu, czy też rozliczne obowiązki sekretarza KC nie miały w tym wypadku na celu zasygnalizowanie pierwszych objawów niełaski. Chociaż rok minął, od kiedy objął dyrekcję Teatru Stołecznego, zdawał sobie sprawę, że w opinii większości aktorów, a również i dla personelu technicznego wciąż pozostaje dyrektorem mianowanym odgórnie i to w okolicznościach szczególnie drastycznych, bo związanych z nagłym i brutalnym zdjęciem z dyrektorstwa Romana Gorbatego. Bywał już w swoim życiu wielokrotnie dyrektorem różnych instytucji kulturalnych, nigdy się nie zdołał wykazać poważniejszymi osiągnięciami, jeśli w ogóle w jego działalności o jakichkolwiek osiągnięciach można było serio mówić, wiedział w gruncie rzeczy, że jest miernotą, lecz i to wiedział, iż właśnie dlatego, że jest miernotą – może zawsze liczyć na kierownicze stanowisko, przecież ta świadomość mogła w nim trwać umocniona wówczas tylko, gdy czuł wokół siebie, a raczej ponad sobą krzepiące poparcie czynników nadrzędnych. W ciągu wielu minionych lat zmieniali się ludzie w Ministerstwie i w Komitecie Centralnym, w wydziale kierującym resortem, jedni wylatywali z orbity i gaśli nagle lub powoli, wśród rozległych i głębokich falowań codzienności, pamięć o nich, kiedyś wszechmocnych i groźnych, głuchła i stygła, inni wzlatywali wyżej, osiągając wysokości już niedostępne dla istoty w randze dyrektora, jeszcze inni znikali w głębi labiryntów również wypełnionych władzą, lecz władzą kształtującą regiony życia niemające nic wspólnego z tzw. odcinkiem kultury, konstelacje gwiezdne na partyjnym niebie wciąż się odmieniały, Otocki trwał, umiejętnie z każdym układem nawiązując życiodajny kontakt. Swoje trudności miewał, owszem, znał ich cierpki smak, znał owe niespodziewane telefony, gdy odległy, dobrze znajomy i zawsze z początku spokojny i zrównoważony głos pytał: co się tam u was dzieje, towarzyszu Otocki?, wiedział, że po takim niewinnym wstępie za chwilę, za ułamek sekundy rozpęta się burza i w jego duże, mięsiste ucho, lepkim potem zwilżające rozgrzewający się ebonit słuchawki, wleje się natychmiast spotworniały ryk, gwałtowny potok słów, grzmiących i szczękających, jak lawina głazów obsuwająca się ze zbocza góry, tego ryku nawet się nie bał, bał się, że ryk może się przekształcić w pewnym momencie w zarządzenie, w prawny akt – lecz nigdy strach nie dopadał go tak natarczywie, jak ostatnio, gdy nie mógł u Stefana Raszewskiego uzyskać posłuchania. Budził się nocami w ciemnej głębi koszmarnych i niezapamiętanych snów, leżał w ciemnościach zlany potem, obezwładniony sflaczałym ogromem własnego ciała, pod ciężkimi dłońmi skrzyżowanymi na brzuchu czuł obrzmiałą wypukłość brzucha, twarz mu w ciemnościach puchła, ogromniały uda i stopy, a skurczona i spotniała męskość przypominała mu złośliwie o doczesnej nędzy erotycznych przedsięwzięć, był zbyt znużony, aby spod kołdry wyciągnąć ramię i zapalić światło, więc dalej leżał w ciemnościach szepcząc: Jezu Chryste, za co człowiek się tak męczy? – – – – – i oto dzisiaj Stefan Raszewski go przyjął. Przyjął w swoim gabinecie w Komitecie Centralnym, ale w godzinach pozaurzędowych, popołudniu, poświęcił mu całą godzinę, był w dobrym humorze, prawie nieoficjalny, od razu opuścił swoje miejsce za biurkiem, rozmawiali w wygodnych fotelach przy okrągłym stole, na którym zjawiła się niebawem mocna, gorąca kawa, za oknem dęło i wirowała kwietniowa śnieżyca, lecz tu było cicho i przytulnie, złe nocne zmory wyparowały powoli z Otockiego i wyparowały już chyba całkiem, gdy dyrektor Teatru Stołecznego, zrelacjonowawszy zwięźle nastroje w teatrze, przeszedł do sprawy najważniejszej, a mianowicie do sprawy Makbeta w reżyserii i scenografii Eryka Wanerta.

 

Zrazu Raszewski się skrzywił.

– Wanert? Dlaczego akurat Wanert? Nie za dużo tego Wanerta?

Otocki ostrożnie:

– O ile wiem, towarzyszu Raszewski, Wanert nic na razie nie kręci.

– A dlaczego nie kręci? Bo nie chce robić takich filmów, jakich my potrzebujemy.

– Interesuje się teatrem, ma ciekawe i ambitne pomysły.

– Wyobrażam sobie! Musicie sobie ten majdan brać na plecy, towarzyszu Otocki?

Przez moment Otocki chciał skapitulować, wycofując się z całej sprawy, lecz w ostatniej chwili powstrzymało go od tego kroku uświadomienie sobie, jak złe wrażenie wywoła podobna decyzja w teatrze. Zatem zwięźle i starannie dobierając słowa, począł wyjaśniać, na czym polega Wanertowska koncepcja Makbeta.

Raszewski słuchał uważnie i gdy Otocki skończył, spytał:

– A kogo chcecie obsadzić?

– Kellera jako Makbeta, a jako Lady Makbet Monikę Panek.

– Nie za młoda?

– Przy koncepcji Wanerta, to raczej plus.

– Ja miałem na myśli, że aktorsko młoda.

– W pewnym sensie tak – przyznał Otocki – ale bardzo ambitna.

– Podobno – mruknął Raszewski i Otocki uważnie odnotował, że pomiędzy Raszewskim i Moniką wszystko już chyba skończone. – Zresztą to nie moja sprawa. No tak! Cóż wam powiedzieć, towarzyszu Otocki? Próbujcie! My z pana Wanerta nie mamy zamiaru robić męczennika, niech pokaże, czy chce i potrafi wyjść poza swoje subiektywne widzenie rzeczywistości, poza swój pesymizm i temu podobne. Damy mu szansę. Ale pod jednym warunkiem, towarzyszu Otocki. Wy osobiście będziecie odpowiadać przed Partią, jeżeli Wanert pójdzie śladami tych naszych różnych speców od uwspółcześniania Szekspira i zamiast rzetelnie zrobionej tragedii historycznej sprezentuje nam jeszcze jedną wersję tzw. dramatu władzy, rozumiecie, co mam na myśli?

– Oczywiście, towarzyszu Raszewski. Możecie być pewni, że nic podobnego nie pojawi się w Teatrze Stołecznym.

– Mam nadzieję. A gdyby jednak, to pamiętajcie, co powiedziałem, żebyście potem nie mieli do nas pretensji. Jeśli chodzi osobiście o mnie, to wolałbym się z wami nie rozstawać, towarzyszu Otocki, Partia ma do was zaufanie.

– Dziękuję, towarzyszu Raszewski, postaram się nie zawieść tego zaufania.

I pod wpływem ciepłej i pożywnej słodyczy, jaką w sobie poczuje:

– Jeszcze jedną sprawę chciałbym nam, towarzyszu Raszewski, zreferować, sprawę, przyznaję, trochę kontrowersyjną…

– Mianowicie?

– Chodzi o Gorbatego.

– Tak, słucham.

– Wydaje mi się, że z wielu względów, również i politycznych, byłoby wskazane, żeby w najbliższym czasie, no, może nie w najbliższym terminie, ale gdzieś w nowym sezonie dać Gorbatemu jakąś sztukę, może coś z klasyki rosyjskiej…

– Nie, towarzyszu Otocki – przeciął ostro Raszewski – ten numer nie przejdzie, na to nie pójdziemy ani dzisiaj, ani jutro. Pan Gorbaty w różnych swoich wystąpieniach dał się poznać jako ktoś obcy, niemający nic wspólnego z interesami narodu polskiego i terenem jego przyszłej działalności może być każdy kraj prócz Polski. Sprawę trzeba postawić jasno: my się nie podobamy panu Gorbatemu, jego sprawa, my się więcej nie będziemy wtrącać w sumienie pana Gorbatego, ważne jest, że pan Gorbaty nam się nie podoba, a kto się nie podoba nam, ten musi iść won! Dziwię się wam towarzyszu Otocki, że określiliście tę brudną sprawę jako kontrowersyjną. Ona wcale nie jest kontrowersyjna. Jest jasna jak stół!

I dla zaakcentowania owej jasności uderzył pięścią w stół, zadrżały leciutko filiżanki, a Otocki poczuł w tym momencie nieprzyjemną mdłość w okolicach serca. Lecz Raszewski natychmiast się rozpogodził.

– No tak! – powiedział – tak by ta sprawa wyglądała na płaszczyźnie politycznej, a to jest jedyny punkt widzenia, jaki ja mogę zająć. Trudno, towarzyszu Otocki, ja muszę brać rzeczywistość taką, jaka jest, i muszę podchodzić do niej pryncypialnie. Ale wasze sugestie rozumiem. Rozumiem przede wszystkim waszą sytuację w Teatrze Stołecznym, nacisk środowiska nieumiejącego myśleć kategoriami politycznymi i państwowymi, łatwo też ulegającego bałamutnym nastrojom i różnym plotkom i oszczerstwom rozsiewanym przez naszych wrogów z wewnątrz, a przede wszystkim z zewnątrz, rozumiem to wszystko. I wasze poczucie lojalności koleżeńskiej też rozumiem i doceniam. Nie myślcie, że my, ludzie z aparatu, jesteśmy bezdusznymi maszynami, każdy z nas ma także serce, i to czasem duże serce, chodzi tylko o to, dla kogo to serce bije. Ja bynajmniej nie przeczę, że Gorbaty był wybitnym artystą i w rozwoju polskiego teatru posiada pewne niewątpliwe zasługi, niestety, nie wytrzymał naporu historii, wypadł na zakręcie i boleśnie się potłukł, jego talent przestał służyć naszej sprawie, słusznej sprawie. Jak to mówi poeta: „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia”… Jak to idzie dalej? Wy na pewno jesteście w poezji silniejsi ode mnie…

 
– „Przeżytych kształtów żaden cud
Nie wróci do istnienia”.
 

– No właśnie!

Rozstali się jak przyjaciele i ze względu na szczególnie ludzki oraz intymny akcent, jakim się ta rozmowa zakończyła, niebezpiecznie w pewnym momencie nachylona ku katastrofie, Witold Otocki, spoglądając w drodze do pobliskiej „Kameralnej” na zawieję szalejącą na dworze i na lepkie płaty śniegu ścierane z przedniej szyby wołgi rytmicznymi ruchami wycieraczki, a także widząc ludzkie pokurczone mrowie, wypełniające chodniki na ruchliwym skrzyżowaniu Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi, mógł się w kojącym cieple auta poczuć czysty i wewnętrznie obmyty nieomal jak młody chłopiec jeszcze prostodusznie wierzący po przyjęciu pierwszej komunii (et super nivem dealbabor61), nie musiał również wobec tak pomyślnego finału żałować, że sprawę Gorbatego poruszył, przeciwnie – poczuł się wzruszony własną odwagą oraz koleżeństwem, i podbudowany tą świadomością, a też ożywiony bliską perspektywą koncertu, na którym w czasie przerwy będzie mógł co najmniej kilku osobom ze środowiska zakomunikować swoją dobrą wolę, wszedł do „Kameralnej”, strząsnął z jesionki śnieg, który zdążył na niej osiąść, gdy wychodził z auta, rozebrał się w szatni, życzliwym uśmiechem kwitując ukłon i słowa powitania znajomego szatniarza, po czym, poprawiwszy przed lustrem cokolwiek przekrzywiony krawat, zszedł na dół do toalety, żeby zrobić siusiu.

Przy barze, jak zwykle o tej wczesnej wieczornej godzinie, było tłoczno, znalazł jednak wolne miejsce u końca kontuaru i gdy się usadowił na wysokim stołku, zawsze, ilekroć wstępował do barów, kojarzących mu się, nie wiedzieć czemu, z Szymonem Słupnikiem, i rozejrzał się za kartą – w młodym człowieku siedzącym obok rozpoznał bez entuzjazmu Andrzeja Wajsa, siostrzeńca Jolanty, który po ukończeniu ekonomii politycznej, na Uniwersytecie pracował w dziale planowania i statystyki w Państwowym Instytucie Pracy, u Leopolda Panka. Natomiast Wajs, przystojny brunecik z baczkami i fryzurą cokolwiek przydługą jak na urzędnika państwowego, bardzo się wujem ucieszył.

– Dawno cię nie widziałem – Otocki bardzo po dyrektorsku przyhamował wylewność siostrzeńca – co u ciebie słychać?

Na to młody człowiek:

– Zależy, wuju, gdzie się ucho przyłoży. A u wuja?

– W porządku, wszystko w porządku

– Michał się robi sławny, fajnie śpiewa.

Otocki nie lubił tematu syna, który od roku występował w big-beatowym zespole „LA DA CO”, pozostawił więc ten wątpliwy komplement bez komentarza i u barmanki, która akurat podeszła, zamówił pieczarki w kokilce62 oraz kieliszek jarzębiaku. Przed Andrzejkiem stała setka czystej i jasne piwo.

– Rzadko się wuja widuje w „Kameralnej”.

– Nie mam czasu, mój drogi, na włóczenie się po knajpach. Teraz miałem po drodze, więc wpadłem, żeby coś przekąsić przed koncertem. Halina Czaplicka dzisiaj śpiewa.

– Ona chyba do siedemdziesiątki dociąga, nie?

– Przesadzasz, ma najwyżej pięćdziesiąt, może pięćdziesiąt dwa i wciąż jest w znakomitej formie. To wielka śpiewaczka!

– Wolę Beatlesów.

– Kwestia gustu.

– To zdrowie wuja! – powiedział Wajs, podnosząc szklaneczkę.

Otocki odwrócił się i zajął własnym jarzębiakiem, żeby nie widzieć, jak tamten jednym haustem opróżnia swoją setkę. Jednak nie wytrzymał.

– Czy u was młodych to już taki obyczaj, że się pije, nie jedząc?

Andrzejek dość długo i na jednym oddechu leniwie sączył piwo.

– Nie do uwierzenia, wuju – powiedział wreszcie – jak długi czas żółwie mogą żyć bez jedzenia, ba! nawet nie oddychając. Od pradawnych czasów żółwie lądowe bywają trzymane w niewoli, niektóre przeżywały w niewoli 70, 100, a nawet 150 lat. Żółwie lądowe piją rzadko, ale dużo naraz. To z Brehma63, wuju.

– Nie wiedziałem, że się interesujesz zoologią.

– Żółwiami, wuju. Żółwie, to moje hobby.

Otocki:

– Na „Batorym”, kiedy jest wieczór kapitański, zawsze dają zupę żółwiową.

– Nie jadłem.

– Znakomita!

– Pozbawione głów, żółwie poruszają się jeszcze przez wiele tygodni.

– Rzeczywiście?

– Tak Brehm pisze. Może wuj ma przypadkiem w swojej bibliotece coś o żółwiach, ja zbieram wszystko, co jest o żółwiach.

Otocki, podnosząc do ust porcję pieczarek, zastanowił się poważnie.

– Nie, nie przypuszczam, żebym coś podobnego miał u siebie. Żółwie to nie moja specjalność.

– Szkoda – westchnął Andrzej Wajs i wyraźnie posmutniał.

Aż nagle spytał:

– To prawda wuju, że Teatr Stołeczny ma od nowego sezonu zmienić nazwę?

Otocki podniósł swoją wielką głowę znad opróżnionej kokilki.

– Zmienić nazwę? Pierwszy raz słyszę, nikt mi podobnego wniosku nie przedstawiał. Po co Teatr Stołeczny miałby zmieniać nazwę?

– Ja nie wiem, może żeby się odciąć?

– Od czego?

– Tak w ogóle.

– Brednie!

– Pewnie brednie, ale wszyscy mówią.

 

– Co znaczy wszyscy?

– Różne typy, wie wuj, u nas w PIP-ie się przewijają, takie różne dzwony, lichtarze i organki. Ale, jak wuj o niczym nie słyszał, to na pewno plotka. A jeszcze wczoraj wieczorem, tu przy tym samym barze, jeden aktor przysięgał się, że to prawda.

– Ze Stołecznego?

– Chyba tak, tak przynajmniej konfabulował64.

– Jak się nazywa?

– Wyleciało mi. Młody, młodszy ode mnie.

– Halicki?

– Nie, chyba nie Halicki, Halickiego znam od Hopfera, ten był młody, wysoki brunet.

– To by się zgadzało.

– Ale to nie Halicki.

– A, wszystko jedno! – zirytował się Otocki. – Co więc mówił?

– Że od nowego sezonu Teatr Stołeczny ma się inaczej nazywać.

– Mówił jak?

– Mówił, ale to beznadziejnie głupie.

– Wydaje mi się, że kto jak kto, ale ja mam prawo znać plotki o moim teatrze.

– Zapewne, zapewne – powiedział Andrzejek Wajs ze współczującym zrozumieniem. – Napije się wuj?

– Pięćdziesiątkę mogę ci postawić. Ale jedną.

– Dziękuję, wuju – na to Wajs – prześlę wujowi pocztówkę z żółwiem, żółwie przynoszą szczęście. Pani Lalu, dla mnie setkę i, jasne, pan dyrektor Otocki za wszystko płaci.

Otocki chciał zaprotestować, lecz spojrzawszy na zegarek (dochodziła siódma, a musiał jeszcze wstąpić po żonę, która w „Sygnałach” miała zebranie partyjne), zażądał rachunku.

– Wszystko razem? – spytała tęga utleniona blondyna.

– Razem – zgodził się.

I do siostrzeńca:

– Więc?

– Kiedy naprawdę, wuju, to koszmarnie głupie.

– Mam nadzieję.

– Więc mówią, że od nowego sezonu teatr wuja będzie się nazywać Teatr KaKa.

– KaKa?

– Rzekłem, że głupie, nie?

– Nie rozumiem dowcipu.

– Teatr Konrada Kellera. KaKa.

– Ach tak!

– Beznadziejnie płaskie.

– Powiedzmy! KaKa!

– Wuj się na mnie nie gniewa?

– Przeciwnie, jestem ci wdzięczny.

– To zdrowie wuja!

– Dziękuję. No, na umie już czas, muszę zmykać. Trzymaj się!

– Cześć, wuju. Ucałowanie rączek dla cioci.

Gdy Otocki podjechał na Smolną do „Sygnałów”, okazało się, że partyjne zebranie jeszcze się nie skończyło. Jola Otocka, wywołana na korytarz, oświadcza, iż postara się przyjechać na drugą część koncertu, na razie jako członek egzekutywy65, nie może zebrania opuścić, ponieważ trwa dyskusja w sprawie usunięcia z Partii jednej z redaktorek, oskarżonej o rozpowszechnianie poglądów syjonistycznych i antypatriotycznych. Wprawdzie usunięcie owej pracowniczki zostało już zadecydowane przez Komitet Miejski, lecz dyrektywie tej towarzyszyło zalecenie, aby w dyskusji nad tym punktem porządku dziennego wzięła udział możliwie największa ilość członków POP-u66, stąd przedłużanie się dyskusji. Otocki krótko referuje żonie przebieg rozmowy z Raszewskim i już przy wyjściu, jakby mimochodem, pyta Jolę, czy nie obiła się jej o uszy taka głupia plotka o zmianie nazwy Teatru Stołecznego. Otocka śmieje się. Teatr KaKa? Oczywiście! Wszyscy to zabawne powiedzonko znają.

– Zabawne? – mówi Otocki z akcentem goryczy. – Tobie się to wydaje zabawne?

– Bardzo! – odpowiada Otocka. – A biorąc pod uwagę twój silny, męski charakter, nawet prawdziwe.

Na to Otocki:

– Ach tak? Tak sądzisz?

– Owszem, tak sądzę. Uważasz, że się mylę?

Ta nieprzyjemna rozmowa rozwiewa ostatecznie wahania Otockiego. Dyrektor Teatru Stołecznego, głęboko dotknięty w miłości własnej, postanawia zadziałać i to natychmiast. Skoro więc przybędzie do Filharmonii na kwadrans przed rozpoczęciem koncertu i w rozległym hallu na dole, już pełnym ludzi, dostrzeże Eryka Wanerta, natychmiast do niego podejdzie.

– Cześć, stary! Mam dla ciebie dobre wiadomości, w poniedziałek możesz zaczynać próby Makbeta. Raszewski bardzo życzliwie się ustosunkował do twojej koncepcji, właśnie od niego wracam.

Wanert zwięźle:

– Cieszę się. Chciałbym zrobić dobre przedstawienie.

– Zrobisz! Jest tylko jedno „ale”.

– Raszewskiego?

– Nie, moje. To, oczywiście, nie jest warunek, tylko sugestia. Otóż, stary, po rozmowie z Raszewskim jeszcze raz sobie przemyślałem całą sprawę, twoja koncepcja jest nowa i twórcza, ale właśnie dlatego, że taka jest, doszedłem do przekonania, że z tej historii należy bezwzględnie wyeliminować Monikę. Mówmy otwarcie, ty wiesz dobrze, jakie ona ma możliwości, ja też wiem, co się będziemy obcyndalać? Cudów nie ma, położyłaby spektakl.

Eryk Wanert:

– Zdaje się, że to nie ja upierałem się przy Monice? Twierdziłeś…

– Masz rację, mój błąd, przyznaję. Dlatego chcę to naprawić.

– Obawiam się, trochę za późno.

– To już mnie zostaw.

– Wszyscy wiedzą, że Monika ma grać.

– Więc się dowiedzą, że grać nie będzie, dość się już nagrała w tym sezonie. Dopóki ja jestem dyrektorem, Teatr Stołeczny nie jest i nie będzie teatrem KaKa.

– Już do ciebie doszło?

– Co byś powiedział na Beatkę Konarską?

– Mnie odpowiada, świetna dziewczyna. Proponowałem ją w swoim czasie.

– W takim razie załatwione! Ja Beatkę sam zawiadomię. Pojęcia nie masz, stary, jak się cieszę, kamień mi spadł z serca. Ale to na razie między nami, dobrze?

– A Konrad? Ze względu na niego nieprzyjemna sytuacja.

– Pozornie. Ty, stary, nie doceniasz Konrada. On jest przede wszystkim wielki aktor.

– Wiem, ale…

– Po sobie nie pokaże, ale zaręczam ci, że kiedy się dowie, że Monika nie będzie jego partnerką, w głębi ducha będzie zadowolony, on dobrze wie, jaka z niej aktorka. Ale uwaga, o wilku mowa…

Bo akurat w tej chwili, dość nieoczekiwanie wyłoniwszy się z zagęszczającego się wokół tłumu, podejdą Monika i Konrad. Otocki, który nie zdążył ustalić, kiedy i jaki sposób powiadomi Monikę o powziętej decyzji (przed ślubem czy po?), na widok tej pary, wyniesionej przez złośliwą plotkę na uzurpatorskie i suwerenne wyżyny, zdecyduje się natychmiast.

– Jak się macie – mówi, witając się serdecznie – świetnie, że cię widzę, Moniczko, zadzwoń do mnie jutro rano do teatru, tak koło dziesiątej, mam do ciebie jedną sprawę.

Monika trochę zdziwiona:

– Jutro?

– Rozumiem, będziesz zajęta, możesz zapomnieć. Ja do ciebie zadzwonię.

– Nie możesz powiedzieć teraz?

– Chodźmy na salę, już dzwonią.

Eryk Wanert, aby nie okazać wewnętrznego zmieszania, do Kellera:

– Jak się czuje Prometeusz?

KONRAD

Na ogół nieźle, choć, jeśli mam być szczery, to nagość tego osobnika, ponieważ, niestety, ma być nagością moją, wciąż mi trochę zawadza.

MONIKA

Jak na jutrzejszego oblubieńca nie jestem pewna, czy to wyznanie jest specjalnie dowcipne.

KONRAD

W każdym razie mało boskie, to przyznaję.

WANERT

Nic się nie martw, zaręczam ci, że na ekranach będziesz wyglądać właśnie tak, jak bóg wyglądać powinien.

MONIKA

Bóg zdegradowany!

KONRAD

Dziękuję, kochanie. Ta świadomość będzie mi bardzo pomocna, muszę jednak pamiętać, że na tym etapie degradacji moje ciało musi pozostać boskie, a więc doskonałe.

WANERT

Na dużych zbliżeniach będzie boskie.

KONRAD

Nie jest wykluczone, zresztą niech się operator martwi. Zawsze mi się wydaje, że zostałem aktorem przede wszystkim dlatego, iż zbrakło mi tupetu i fantazji, aby się stać hochsztaplerem – – – – —

Monika Panek i Konrad Keller, gdy są na schodach:

MONIKA

Konrad?

KONRAD

Tak?

MONIKA

Jaką on może mieć do mnie sprawę?

KONRAD

raz po raz kłaniając się i odkłaniając

Kto?

MONIKA

Otocki.

KONRAD

Po to go zrobiono dyrektorem, żeby miał różne sprawy.

MONIKA

Już ci się uszy zaczynają czerwienić.

KONRAD

Rzeczywiście?

MONIKA

Niestety!

KONRAD

To jedyna ich możliwość, żeby zamanifestować uczucia dla ciebie.

MONIKA

Szalenie jesteś dowcipny!

KONRAD

Bądź wyrozumiała, kochanie, wiesz, z jaką trudnością przychodzi mi redagowanie tekstów dla samego siebie – – – – —

Beata Konarska i Łukasz Halicki już na sali, po brzegi wypełnionej publicznością, poszukują swych miejsc: ona w szerokich, pyjamowych spodniach z czarnego jedwabiu i takiej samej rubaszce67, ściśniętej w pasie złotym łańcuchem, jasnowłosa, bardzo dziewczęca, pobrzękująca licznymi pierścieniami i łańcuchami, on – w cienkim żółtym golfie pod długą i na modłę staroświeckiego surduta skrojoną kurtką z czarnego welwetu, i w wąziutkich, także z welwetu spodniach. Mijając rząd dziewiąty, w którym dwa miejsca przy przejściu zajmują Adam Nagórski i jego matka, Łukasz Halicki kłania się z rzadkim przy jego niezależnych manierach szacunkiem, ponieważ jednak nieczęsto podobną atencję w życiu uprawia, ukłon jego w czujnym sprężeniu całego ciała i w pośpiesznym i głębokim pochyleniu korpusu wyraźnie odwołuje się do czasów sztubackich młodego aktora i całkiem w stylu uczniowskim wypada.

BEATA

Kto to jest?

ŁUKASZ

Nie poznałaś? Nagórski.

BEATA

Ta staruszka obok niego?

ŁUKASZ

Matka.

BEATA

On ma jeszcze matkę?

ŁUKASZ

Wiesz, kto to jest? Słynna Kellerka!

BEATA

oglądając się do tyłu

O Boże, ona jeszcze żyje?

ŁUKASZ

Keller jest jej rodzonym siostrzeńcem, mówił mi kiedyś, że urocza staruszka.

BEATA

Staruszki mogą być urocze?

ŁUKASZ

Ja lubię staruszki.

BEATA

Bo ty lubisz wszystko, co lubi ciebie.

ŁUKASZ

Nieprawda, nie lubię pcheł.

BEATA

Ile ona może mieć lat?

ŁUKASZ

Osiemdziesiąt kilka.

BEATA

Mów wyraźniej!

ŁUKASZ

Osiemdziesiąt dwa, trzy, nie pamiętam dokładnie.

Właśnie oboje, aby zająć swoje miejsca w głębi dwunastego rzędu, zmuszają już siedzących do podnoszenia się. Beata zatrzymuje się i skupienie oraz pewien wysiłek odmalowują się na jej twarzy.

ŁUKASZ

szeptem

Przechodź, Beata!

BEATA

głośno

To jak ona się urodziła, ja miałam minus sześćdziesiąt lat!

A ponieważ dopiero teraz zauważa, że jakaś starsza kobieta (Celina Raszewska) stoi, aby ją i Łukasza przepuścić, mówi szybko, pobrzękując swymi łańcuchami i ujmująco się uśmiechając:

Przepraszam panią bardzo – – – – —

Celina Raszewska, dopiero gdy się podniosła, zauważa profil Adama Nagórskiego, akurat pochylonego ku matce. I jak zawsze, gdy go widzi z daleka w miejscach publicznych lub na ulicy, ogarniają ją dawne wspomnienia: pogrzeb Elżbiety i wciąż w niej jeszcze żywe trzy dni spędzone po pogrzebie w towarzystwie młodego Adama, lecz patrząc na tę oddaloną o kilka rzędów siwiejącą głowę, nie może znaleźć żadnego powiązania pomiędzy nią i kształtem szczupłego wysokiego chłopca, z którym w tamtych zamierzchłych czasach, wśród czystej przejrzystości tatrzańskiej wiosny (w istocie tylko jeden dzień był słoneczny, ten ostatni, dwóm pierwszym, przy chwilowych tylko rozjaśnieniach, towarzyszyło niebo pochmurne, drobne deszcze i mżawki zacierające zarysy gór) odbywała długie spacery pod regle i w głąb pustych o tej porze dolinek i ten obcy, prawie znienawidzony człowiek, stawał się coraz bliższy, gdy szedł obok i mimo swych dwudziestu pięciu lat sprawiał wrażenie prawie jej rówieśnika, tak młodo wyglądał, szybkie i trochę nerwowe kroki uważnie dostosowując do jej drobnych i niepewnych, bo wychowanych w mieście i tylko z miejską ulicą oswojonych – gdy usiadła, ludzie przed nią przysłonili sylwetkę Nagórskiego, przez moment, wciąż wśród wspomnień i jakby z podobnego oddalenia słysząc odgłosy strojonych instrumentów, zastanawia się, czy w czasie przerwy nie podejść do Nagórskiego, lecz prawie równocześnie myśli, że to by nie miało żadnego sensu, nic, a w najlepszym razie prawdopodobnie nic nie mieliby sobie do powiedzenia, szczególnie on, z pewnością niechętnie, a może nawet wrogo usposobiony do jej męża, i w tej chwili, gdy nagle strojone instrumenty milkną, a potem rozlegają się oklaski, bo w głębi estrady ukazuje się sylwetka Andrzeja Markowskiego, Celina słyszy krótki, gwałtowny dzwonek, biegnie drzwi otworzyć i nie dalej niż o krok, w cieniu ciasnej i mrocznej klatki schodowej stoi młody Stefan, spod nasuniętego głęboko na czoło kaszkietu ledwo widać jego twarz i dopiero, gdy wsuwa się do środka i drzwi za sobą zamyka, w pożółkłym poblasku słabej żarówki oświetlającej przedpokój, dostrzega, jak Stefan jest przemoczony i blady, chwilę stoi bez ruchu, ciężko oddychając, z jego płaszcza spływa na podłogę woda, wreszcie mówi: „gonią mnie” i w tym momencie Celina Raszewska, poprzez przyśpieszone bicie serca, a dłoń wspartą o poręcz fotela podniósłszy do czoła, aby przed siedzącą obok jasnowłosą dziewczyną, pobrzękującą cichutko łańcuszkami, osłonić oczy nagle wypełnione łzami, słyszy pierwsze takty Mozartowskiego allegra – – – – —

60spasibo (ros., zniekszt.) – dziękuję. [przypis edytorski]
59Aufseher (niem.) – dozorca, nadzorca. [przypis edytorski]
61et super nivem dealbabor (łac.) – a nad śnieg wybieleję (fragm. pokutnego biblijnego Psalmu 51, znanego także pod incipitowym tytułem Miserere, w katolicyzmie należącego do liturgii eucharystycznej). [przypis edytorski]
62kokilka – małe naczynie żaroodporne w kształcie miseczki, w którym zapieka się i podaje do stołu przystawki. [przypis edytorski]
63Alfed Brehm (1829–1884) – zoolog niem., autor dzieła Życie zwierząt (Tierleben), wyd. w l. 1864–1869 (wyd. pol. 1935–1936), obejmującego 4 tomy (Ptaki, Bezkręgowce, Ssaki, Ryby, płazy i gady). [przypis edytorski]
64konfabulować – bajać, zmyślać, opowiadać niestworzone rzeczy. [przypis edytorski]
65egzekutywa – władza wykonawcza. [przypis edytorski]
66POP – Podstawowa Organizacja Partyjna; najmniejsza jednostka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR); tego rodzaju komórki partyjne funkcjonowały w zakładach pracy, instytucjach kulturalnych i na uczelniach w l. 1949–1989. [przypis edytorski]
67rubaszka (z ros.) – długa koszula (tunika) ze stójką, zapinana na ramieniu, wykładana na wierzch na spodnie i przewiązywana paskiem a. sznurem. [przypis edytorski]