Loe raamatut: «Placówka postępu», lehekülg 5

Font:

Czekali. Bujna trawa puściła się na dziedzińcu. Dzwon nigdy się już nie odzywał. Mijały dni – ciche, powolne i rozjątrzające. Każde słowo agentów brzmiało teraz jak warknięcie, a milczenie ich stało się gorzkie, jakby przesiąknięte goryczą myśli.

Pewnego dnia po śniadaniu złożonym z gotowanego ryżu Carlier postawił na stole nietkniętą filiżankę i rzekł:

– Do diabła z tym wszystkim! Wypijmy choć raz przyzwoitą filiżankę kawy. Kayerts, wydostań ten cukier!

– Cukier jest dla chorych – odmruknął Kayerts, nie podnosząc oczu.

– Dla chorych! – przedrzeźniał Carlier. – Bzdury! No więc ja jestem chory.

– Nie jesteś bardziej chory ode mnie, a ja się bez cukru obywam – rzekł Kayerts pojednawczym tonem.

– Dawaj mi tu ten cukier – ty stary sknero! Handlarzu niewolników!

Kayerts podniósł szybko oczy. Carlier uśmiechał się z wyraźną zuchwałością. I nagle wydało się Kayertsowi, że nie widział nigdy przedtem tego człowieka. Kto to jest? Nic o nim nie wiedział. Do czego był zdolny? Błyskawica gwałtownego, zdumiewającego wzruszenia przeszyła Kayertsa, jak w chwili niesłychanej, groźnej i ostatecznej. Ale zdołał wymówić ze spokojem:

– To żart w bardzo złym guście. Nie powtarzaj go.

– Żart! – rzekł Carlier, wysuwając się na brzeg krzesła. – Jestem głodny, jestem chory i nie myślę żartować. Nienawidzę obłudy. Jesteś obłudnikiem. Jesteś handlarzem niewolników. Ja jestem także handlarzem niewolników. Prócz handlu niewolnikami nie ma nic w tym przeklętym kraju. Chcę mieć dziś cukier do kawy i koniec!

– Zakazuję ci mówić do mnie w ten sposób – rzekł Kayerts ze stanowczością.

– Ty!… Co takiego? – krzyknął Carlier, zrywając się z krzesła.

Kayerts wstał również.

– Jestem twoim zwierzchnikiem – zaczął – starając się opanować drżący głos.

– Co? – wrzasnął tamten. – Kto jest zwierzchnikiem? Tu nie ma żadnego zwierzchnika. Nie ma nikogo; tu nie ma nikogo prócz mnie i ciebie. Jazda po cukier – ty brzuchaty ośle!

– Milcz! Wynoś się stąd! – krzyknął piskliwie Kayerts. – Odprawiam cię ty – ty łajdaku!

Carlier porwał za krzesło. Wyglądał teraz naprawdę niebezpiecznie.

– Ty flaku, ty nędzny cywilu – masz! – ryknął.

Kayerts schował się pod stół i krzesło uderzyło o trzcinową ścianę. Gdy Carlier usiłował stół obalić, Kayerts rzucił się w rozpaczy na oślep, z głową spuszczoną jak osaczona świnia; przewróciwszy Carliera wypadł na werandę i wbiegł do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, porwał rewolwer i stał dysząc. Nie upłynęła minuta, gdy Carlier jął10 kopać wściekle w drzwi rycząc:

– Jeśli mi nie dasz cukru, zastrzelę cię jak psa. No! Raz – dwa – trzy… Nie chcesz? Pokażę ci, kto tu panem!

Kayerts pomyślał, że drzwi za chwilę ustąpią i wylazł przez kwadratową dziurę, która służyła za okno. Teraz dzieliła ich cała szerokość domu. Ale tamten był widać za słaby, aby drzwi wywalić i Kayerts usłyszał, że biegnie naokoło. Wówczas i on zaczął biec mozolnie na spuchniętych nogach. Biegł ze wszystkich sił, ściskając w dłoni rewolwer i wciąż nie mógł jeszcze zrozumieć, co się z nim dzieje. Widział kolejno domek Makoli, skład, rzekę, wąwóz, niskie krzaki; i znów zobaczył to wszystko, biegnąc po raz drugi naokoło domu. I jeszcze raz mignęło to samo przed jego oczyma. Tego ranka nie byłby mógł przejść bez stękania nawet i paru kroków. A teraz biegł. I to biegł dość szybko, aby ukryć się przed wzrokiem tamtego.

Wreszcie, goniąc resztkami sił, pomyślał w ostatecznej rozpaczy: – Umrę, a nie potrafię obiec jeszcze raz w koło – i w tejże chwili usłyszał, że Carlier potknął się ciężko i stanął. Kayerts zatrzymał się także. Znajdował się przy tylnej ścianie domu, a tamten przy frontowej, tak jak przedtem. Usłyszał, że Carlier pada na krzesło, przeklinając i nagle nogi ugięły się pod nim; osunął się na ziemię z plecami opartymi o ścianę. Usta miał suche jak żużel, a twarz mokrą od potu – i łez. O co im poszło? Pomyślał, że to chyba straszne złudzenie; pomyślał, że przeżywa to we śnie; pomyślał, że dostaje pomieszania zmysłów! Po chwili opamiętał się. O co się właściwie pokłócili? O ten cukier? Cóż za idiotyzm! Ależ da mu ten cukier – nie potrzebuje tego cukru. I zaczął dźwigać się, ogarnięty nagłym poczuciem bezpieczeństwa. Ale zanim jeszcze stanął na nogach, odruch zdrowego rozsądku pogrążył go znowu w rozpaczy. Pomyślał: – Jeśli ustąpię teraz temu rozbestwionemu żołdakowi, jutro zaczną się te same okropności – i pojutrze – i następnego dnia – i ciągle. – Będzie występował z coraz to innymi pretensjami, podepcze mnie, zadręczy, zrobi ze mnie swojego niewolnika – i będę zgubiony! Zgubiony! Parowiec nadejdzie może za wiele dni – może nigdy nie nadejdzie. – Trząsł się tak silnie, że musiał znów usiąść na ziemi. Dygotał bezradnie. Czuł, że nie może i nie chce się już ruszyć. Odchodził od zmysłów, pojąwszy nagle, że znalazł się w położeniu bez wyjścia, że śmierć i życie stały się w mgnieniu oka jednako trudne i straszne.

Nagle usłyszał, że tamten odsuwa krzesło – i skoczył na równe nogi z niezmierną łatwością. Nasłuchiwał pilnie. Przejął go wstyd; znów musi biegnąć! Na prawo czy na lewo? Usłyszał kroki. Rzucił się na lewo, ściskając rewolwer i w tejże samej chwili wydało mu się, że się zderzyli gwałtownie. Huknął strzał; buchnął czerwony płomień, gęsty dym; Kayerts ogłuszony, oślepiony, rzucił się do ucieczki, myśląc: – Jestem raniony, już po mnie. – Myślał, że tamten go dopędzi, aby napawać się jego agonią. Chwycił się słupa podtrzymującego dach. – Już po wszystkim! – Nagle usłyszał, że ktoś zwalił się z łoskotem po drugiej stronie, jakby natknąwszy się na oślep na krzesło – potem uczyniła się cisza. Nie stało się nic więcej. Kayerts nie umarł. Tylko czuł, że ramię ma boleśnie poturbowane, i spostrzegł, że zgubił rewolwer. Był bezradny i bezbronny. Czekał na swój los. Tamten nie odzywał się wcale. To podstęp. Pewno skrada się do niego! Którędy? Może bierze go w tej chwili na cel? Po krótkiej chwili męki, straszliwej i bezsensownej, postanowił stawić czoło losowi. Gotów był poddać się wszystkiemu. Obszedł róg domu opierając się ręką o ścianę, postąpił jeszcze kilka kroków – ledwie nie zemdlał. Zobaczył na podłodze werandy wystające zza drugiego węgła stopy leżącego człowieka, białe, nagie stopy w czerwonych pantoflach. Uczuł się śmiertelnie chory i przez chwilę stał w głębokim mroku. Nagle Makola zjawił się przed nim i rzekł spokojnie:

– Niech pan tu przyjdzie, panie Kayerts. On nie żyje.

Kayerts wybuchnął łzami wdzięczności – głośnym płaczem i szlochaniem. Po pewnym czasie zorientował się, że siedzi na krześle i patrzy na Carliera, który leży na wznak wyciągnięty na podłodze. Makola klęczał obok ciała.

– Czy to pana rewolwer? – spytał, powstając.

– Tak – odrzekł Kayerts i dodał natychmiast: – Biegł za mną, żeby mnie zabić – widziałeś!

– Tak, widziałem – odrzekł Makola. – Tu jest tylko jeden rewolwer; gdzie drugi?

– Nie wiem – szepnął Kayerts osłabłym nagle głosem.

– Pójdę i poszukam – rzekł tamten łagodnie.

Obszedł dom wokoło, a Kayerts siedział nieruchomo i patrzył na trupa. Makola wrócił z pustymi rękami; chwilę stał pogrążony w myślach, potem wszedł spokojnie do pokoju zmarłego, wrócił natychmiast z rewolwerem i pokazał go Kayertsowi. Kayerts zamknął oczy. Wszystko zawirowało naokoło niego. Poznał, że życie straszniejsze jest i trudniejsze niż śmierć. Zastrzelił bezbronnego człowieka.

Makola namyślał się przez chwilę i rzekł cicho wskazując umarłego, który leżał z przestrzelonym prawym okiem:

– Umarł na febrę. – Kayerts utkwił kamienny wzrok w Murzynie. Tak – powtórzył Makola – w zadumie przestępując przez trupa – umarł na febrę. Pochowamy go jutro.

I poszedł zwolna do oczekującej go żony, zostawiając obu białych na werandzie.

Nadeszła noc, a Kayerts wciąż siedział bez ruchu. Siedział spokojnie, jak po zażyciu opium. Gwałtowność wzruszeń, które przeżył, wywołała w nim uczucie wyczerpania i pogody. W jedno krótkie popołudnie zgłębił do dna zgrozę i rozpacz i znalazł wreszcie spokój w przeświadczeniu, że życie nie ma już dla niego tajemnic: tak, jak i śmierć. Siedział przy trupie i myślał – myślał bardzo intensywnie, myślał zupełnie nowymi myślami. Miał wrażenie, że oderwał się od siebie najzupełniej. Dawne jego myśli, przekonania, sympatie, rzeczy, które szanował i rzeczy, których nienawidził, ukazały mu się nareszcie w prawdziwym świetle! Uznał je za dziecinne i godne pogardy, fałszywe i śmieszne. Rozkoszował się swą nową wiedzą, siedząc przy człowieku, którego zabił. Rozprawiał ze sobą o wszystkich rzeczach pod słońcem z przewrotną jasnością myśli, właściwą niektórym obłąkanym. Przyszło mu do głowy, że nieboszczyk był bezsprzecznie szkodliwą bestią; że ludzie umierają co dzień tysiącami; może i setkami tysięcy – któż to wie? – i że w ogólnej sumie ta jedna śmierć nie mogła zaważyć, nie mogła mieć żadnego znaczenia – przynajmniej dla istoty myślącej. On, Kayerts jest istotą myślącą. Przez całe życie aż do tej chwili wierzył w masę głupstw, podobnie jak i reszta ludzkości, która składa się z głupców; ale teraz zgłębił już wszystko! Poznał już wszystko! Zdobył spokój; spoufalił się z najwyższą mądrością!

Usiłował wyobrazić sobie, że to on, Kayerts, nie żyje, a Carlier siedzi na krześle i patrzy na niego; i udało mu się to tak niespodziewanie, że już po krótkiej chwili wcale nie był pewien, który z nich jest żywy, a który umarły. Ta nadzwyczajna sprawność wyobraźni przeraziła go jednak – zręcznym wysiłkiem woli uratował się w porę od stania się Carlierem. Serce waliło mu jak młotem, war go oblał na myśl o tym niebezpieczeństwie. Stać się Carlierem! Okropność! Spróbował gwizdać, aby uspokoić rozstrojone nerwy – nic dziwnego, że rozstrojone! Potem nagle usnął, czy też zdawało mu się, że usnął; otoczyła go mgła i ktoś w tej mgle zagwizdał.

Wstał z krzesła. Dzień się uczynił i ciężka mgła zstąpiła na ziemię – mgła przejmująca, zachłanna i cicha, poranna mgła krajów tropikalnych; mgła, która lgnie do człowieka i zabija; mgła biała i śmiertelna, niepokalana i i jadowita. Kayerts wstał z krzesła, ujrzał ciało u swoich stóp i – załamawszy ręce nad głową – krzyknął jak człowiek, który obudził się z letargu i zrozumiał, że zamurowano go w grobie na wieki.

10.jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]