Loe raamatut: «Capreä i Roma», lehekülg 12

Font:

XXI

Nazajutrz wielkie czyniono przygotowania do ofiary Bogu-Słońcu; Priscus wybierał najurodziwszych młodzieńców, wynoszono znaki i posągi: gotowano tron ze lwami i strój parsyjski dla Cezara arcykapłana-ofiarnika.

Tylko ofiara dotąd wyznaczoną nie była. Spytany przez Macrona o nią Tyberyusz, odrzekł tajemniczo, że ją miał przygotowaną.

Różnie się domyślano coby to oznaczać miało. Uroczystość, wedle obyczaju, o samym wschodzie słońca odbyć się musiała; Cezar po uczcie przygotowywał się i oczyszczał do niéj, rozprawiając z Thrasyllem o tajemniczych obrzędach Persów i ich symboliczném znaczeniu. Dzień poprzedzający upłynął w ciekawém oczekiwaniu; nocą dopiéro kazał Tyberyusz przywołać Hypathosa i posadził go na łożu swém, głaszcząc i bawiąc się jakby z psem domowym.

Wielu już przeczuwało, że ta czułość kryć cóś w sobie złowrogiego musiała, ale nikt jeszcze nie odgadł tajemnéj myśli Cezara. Chcąc uciec do jaskini Ulpa, napróżno Hypathos udawał chorobę i skarżył się na znużenie. Tyberyusz, pod pozorem czułości krokiem mu od siebie odejść nie dozwolił.

– Życie – rzekł doń smętnie – krótkie jest i zmienne, każda jego chwila droga… zostań dziécię i leż przy mnie…

Przerażony tym rozkazem Hypathos, który wiedział, że tam nań tęskno oczekiwano, drżał i płakał, ale łzy, na które z jakiémś podejrzliwém okrucieństwem, bojąc się być odgadniony, poglądał Tyberyusz, nic nie pomogły. Posądził go tylko o przebiegłość i wyczytanie swéj myśli Cezar – i przeraził się.

– To dziecko miałożby wiedzieć co myślę? – rzekł w duchu – dla czegoż te łzy, choroba, ten niepokój, którego nie okazywał nigdy?

Nadaremnie czekał Hypathos by starzec usnął… Cezar czuwał, zasypiał się i budził, a straże miały rozkaz nie wypuszczać z willi chłopięcia. Musiał nieszczęśliwy z niepokojem w duszy siąść w progu, nie mogąc dać znać swoim o sobie.

A bolał straszliwie, bo się lękał, aby go o brak duszy i męztwa nie posądzili, a cierpienie szarpało nim gwałtownie, jak człowiekiem, co potrzebuje krzyknąć, by dać znak życia, a słowa wyrzec nie może.

Tymczasem w grocie wszystko było na pogotowiu, czółen wysłany mchami, kołysał się u wnijścia pod wydrążeniem skały, noc przyszła jak naumyślnie skwarna i duszna lecz ciemna, a choć na burzę zanosiło ku ranu, morze jakby ołowiane, spokojne, ciężkie, całą ogromną płaszczyzną przechylało się tylko drzemiące.

Juda i Rachel, zabrawszy co mieli ubogiéj pozostałości z domku na górze, odziani do podróży, oczekiwali tylko przybycia Rubena. Kobiéta, obawiając się być poznaną i nie chcąc zwracać oczów na siebie, twarz oliwkową umalowała barwą, gęstą przywdziawszy zasłonę. Przytulona do skały, stała z Judą i poglądała na pustą ścieżkę, wiodącą do pieczary.

Helios zmarszczony, groźny, niecierpliwy, był z niemi także, i wzrok jego wytężony, próżno za każdym szelestem zwracał się, szukając Hypathosa.

Wargi mu się trzęsły i czoło marszczyło.

– Gotów z obawy nie przyjść! – szeptał – gotów nas zdradzić i paść ofiarą oprawców! Biédne dziecko!

Ulp także, na wiośle sparty, mruczał po cichu:

– Drugiéj takiéj nocy ciężko się będzie doczekać! Galery i wioślarze rozproszeni, śpią strażnicy… noc czarna, morze ciepłe i uśpione… Dziś lub nigdy! a to chłopię nie przybywa!

Ale czekali napróżno. Rachel wybiegała co chwilę, podnosząc głowę ku górze, Juda załamywał ręce, Helios pogan przeklinał niewiernych, co dziecięciu lwią ojców odwagę wyjęli z serca. Rubena nie było i nie było.

Wiatr tylko kiedy niekiedy w skałach zagadał i znowu cisza długa zalegała wyspę, a wśród niéj tylko daleki szmer wodotrysków, krzyk nocnego ptaka, stłumione przybywały pieśni z Caprejskich lupanarów, śmiechy chłopiąt z Priscusa dworu, lub jęk bolesny, krótki a straszny, jakby konającego człowieka, którego dusza z ciała się wyrywa płacząc po życiu.

Tak upłynęła część nocy, aż Helios zapytał Ulpa, czyby się do willi górnéj dostać i cóś o chłopcu dowiedzieć nie można.

Ulp potrząsał głową, począł myśleć, noc była ciemna, cisza głęboka… rzucił wiosło i nic nie mówiąc, jął się oburącz skały, która prostopadle biegła w górę, dźwigając na stromych wierzchołkach strażniczą wieżę i willę Jowisza…

Pomyśleć było trudno, żeby się człowiek mógł nocą po téj ścianie kamiennéj dostać na szczyt góry; jeden Ulp, przywykły do takich przechadzek od dzieciństwa, zręczny i śmiały jak koza dzika, mógł się podjąć wycieczki. Ująwszy się wystających kamieni, stąpając z jednéj w drugą szczelinę, przytrzymując za rośliny i krzewy, znikł z oczów, nim mieli czas go odwołać.

Z przestrachem oczekiwali tylko, rychło-li odgłos spadającego ciała, krzyk i rozpryśnione wody, oznajmią im o śmierci zuchwałego rybaka – ale cicho było wokoło i nic nie przerywało milczenia, długiego jak wieki.

Już prawie świtać zaczynało od wschodu i na jaśniejszém nieco niebie dalekie lądy sinemi gór malowały się szczytami, gdy Ulp powrócił znużony i padł spocząć na sieciach. Ręce i nogi jego drżały wysiłkiem potężnym, pierś wzdymała się szybkim oddechem, pot kroplisty oblewał piersi i czoło.

– Merkuremu dzięki – rzekł – żem szyi nie skręcił, tak rosa poranna śliskiemi uczyniła te wschody, po których się i kozy nie ważą…

– Hypathos? – spytała Rachel…

– Siedzi w progu portyku, widziałem go – rzekł rybak – otoczony strażą, nie może się ruszyć i płacze…

Helios pobladł, kobiéta klasnęła w dłonie i zakryła sobie oczy, Juda spoglądał wzrokiem pełnym łez i ognia.

– Co więcéj widziałeś w willi Jowisza? – przerwał Helios.

– Cezar gotuje wielką ofiarę… niewolnicy szykują wozy i konie, ubierają się chłopcy, a skoro zaświta, pociągną wszyscy ku świątyni Mithry… słyszałem dających rozkazy…

Na te słowa odstąpiła ostatnia nadzieja, wszyscy spuścili oczy ku ziemi. Dzień świtał, morze się ruszało i odpływać nie było już można. Rachel, zgromiona przez starca za krzyk, który wydała, poszła w najciemniejszym kątku jaskini ukryć bezsilne łzy swoje… Juda osłupiał, Helios modlił się przejęty… Ulp poglądał na nich… litośnie czy obojętnie? z poczwarnéj twarzy jego nie można było wyczytać.

– Gdybyście chcieli widzieć, jak Hypathos pięknie będzie wyglądał na czele młodzieńców u ołtarza Mithry… jabym to mógł wam pokazać… i cały ten obrzęd tajemniczy, którego żadne obce nie oglądało oko… – rzekł po chwili rybak.

– Jakim sposobem? – żywo spytał Juda – myśląc tylko by brata ocalić…

– Z moich pałaców – dodał Ulp uśmiechając się tajemniczo – jest przejście skryte aż do pieczary Mithry… idzie ono głębiami góry, wnętrznościami skał, i nie wiem po co kończy się, znać w dawnych wiekach wyrobionym otworem w ścianie, przez który, z za posągu bóstwa, obejrzycie całą uroczystość lepiéj może niż ci, których na nią Cezar zaprosi… Ale tam spójrzenie życiem przypłacić można!

Pomimo obawy i wstrętu, jaki wzbudzało w nich tajemne przekradanie się na to widowisko pogańskie, Helios nic nie mówiąc ruszył się piérwszy za Ulpem po skałach, rozdołach i pieczarach, a za nim Juda poprowadził drżącą Rachelę. Przeszli tak w milczeniu do drugiéj groty, a rybak ukazał im w skale zaledwie dojrzaną szczelinę; tu Helios przyłożył oko do otworu, który się z tyłu za posągiem Mithry znajdował i ujrzał jaskinię całą w téj chwili piérwszym brzaskiem dnia oświeconą. Niewolnicy właśnie zlewali posadzkę wonnościami, rzucali na nią kwiaty i zióła, rozwieszali wieńce werbeny, a u wnijścia posługacze ołtarzy ubierali posążki i przygotowywali ogień ofiarny.

Zarosłą nieco ścieżynkę do groty wiodącą, rozprzestrzeniano sierpami i toporami obcinając drzew gałęzie, piaskiem Nilowym wysypano drogę órszaku; tłumy ludzi krzątały się dokoła.

Mrok stopniami w dzień jasny przechodził, i już słońce ukazać się miało, gdy zdala doszedł ich uszów szum, hałas, śpiewy dzikie i okrzyki.

Cezar, niesiony na tronie złocistym ze lwy skrzydlatemi, postępował powoli, z wieńcem i tiarą na czole, z nożem ofiarnym w dłoni; otaczały go szeregi młodzieńców, uwieńczonych werbeną, niosące patery, kadzielnice i posągi… Tuż przy panu ze spuszczoną głową, obwitą zielonością, postępował powoli blady i chwiejący się Hypathos.

Z wielkim przepychem odziany tłum zbrojny, połyskiwał od purpury i złota. Kilku kapłanów w wysokich czapkach perskich, towarzyszyli Cezarowi, którego twarz była raczéj smutna niż groźna. Za nim niesiono ogień poświęcony, naczynia ofiarne, wizerunki bogów okryte sukniami bogatemi, a flety, piszczałki i bębny wrzaskliwą pieśnią jakąś napełniały powietrze…

Wszystek tłum ten stanął przed wnijściem do groty i zamilkł, gdy starzec, sparty na ramieniu Hypathosa, spuścił się z tronu na ziemię i począł zbliżać do ołtarza z nim razem.

Dwóch ludzi czatowało oczekując wschodu słońca; na dany przez nich znak, ogień z wonnego rozpalony drzewa buchnął płomieniem jasnym i dymy białemi na chwilę zakrywając Heliosowi obraz, któremu przypatrywał się ze zgrozą i drżeniem…

Nim mgła ta rozeszła się ku górze wzbijając, promień słońca wdarł się do jaskini, oświecił posąg Mithry i krzyk boleści przeszył powietrze, krótki, urwany, śmiertelny…

Hypathos leżał u nóg Cezara, poświęcony przezeń na ofiarę słońcu, w samo serce wbitym nożem… strumień krwi płynął z piersi jego ostatkiem życia dyszącéj.

Helios ujrzał obraz ten straszliwy, krzyknął boleśnie i słaniając się z rozpaczy padł na kolana.

Na znajomy dźwięk tego głosu, Hypathos piękną swą głowę podniósł z ziemi błagający wzrok zwracając ku posągowi, rękę przyłożył do piersi zranionéj, westchnął i padł martwy… Uczucie boleści niewysłowionéj wypiętnowało się na zastygającém obliczu…

Siadłszy na ziemi Helios, okrył twarz i głowę szatą zwalaną, tając łzy które wylewał; Rachel tuląc się do Judy płakała na pół omdlona, brat zgrzytał z zemsty i gniewu… Wszyscy troje stali tak u téj szczeliny, u ściany, co ich dzieliła od świątyni krwią niewinną oblanéj. Ulp z tyłu, nie wiédząc co się stało, gromił ich boleść, urągał jéj prawie, nie mogąc powodu wytłómaczyć.

Nareszcie i sam zajrzeć zapragnął, poznał wyciągnionego na ziemi trupa, z którego strugą czarna krew płynęła jeszcze przez pierś rozbitą, i odskoczył przerażony.

Hymn na cześć Mithry-Słońca rozlegał się potężnie…

Po spełnionéj wielkiéj ofierze, bogu dnia i żywota, któremu najulubieńszą istotę własną ręką poświęcił Tyberyusz, kapłani padli na modlitwę za Cezara… on stał jeszcze chwilę zadumany, posępny i w orszaku młodzieży udał się nazad do Jowiszowéj willi… rozkazawszy ciało Hypathosa spalić na stosie przed samą pieczarą…

Nieco opodal, na białéj marmuru sztuce grecki robotnik rył już napis grobowy, którym sam Cezar uczcić chciał popioły ukochanego młodzieńca.

Gdy milczenie znowu wróciło, a tłumy powoli się rozpierzchły, po długiéj chwili nieméj boleści, Helios wstał z ziemi i powlókł się nazad, drąc szaty na sobie, mieszając z modlitwami przekleństwa. Racheli nie można było oderwać od szczeliny, przez którą, póki tylko ciało białe Hypathosa widziała, patrzała skostniała i milcząca, chciwemi, oschłemi rozpaczą oczyma!

Nieprzytomni prawie, wygnańcy dotrwali tak do nocy, nie wiedząc co się dzieje z niemi. Ulp płakał także, ale czyniąc libacye cieniom ulubionego chłopięcia, cieszył się niemal, że dlań życie skończyło się od jednego ciosu bez męki i cierpienia. To tylko cenili wówczas poganie i dobrą zwali śmiercią.

Dzień zszedł na opłakiwaniu ofiary w grocie, na ucztach w willi, w któréj, jako kapłan Mithry, Tyberyusz święto słoneczne obchodził w zwykłym swoim orszaku, pijąc przy biesiedzie aż do szału.

Na miejscu Hypathosa stał już inny dzieciak, strwożony i zbladły, a grono efebów, całe przerażone i drżące, jak stado ptaków, z którego jastrząb porwał pastwę, tuliło się u drzwi, nie śmiejąc podnieść oczów na Cezara-kapłana…

Groźne rozkazy pana milczeniem wiekuistém pokryły grób ulubieńca; miano mu posąg wspaniały wznieść w świątyni Mithry; Tyberyusz nawet ozwał się z ubóstwieniem i chciał imię Hypathosa z Mithry imieniem połączyć…

Cezar czynił to przez wdzięczność, utrzymywał bowiem, że od chwili spełnienia ofiary czuł w sobie dziwnie przybywającą siłę, która weń wstąpiła z ostatniém tchnieniem chłopięcia…

Nazajutrz rano ciało Hypathosa leżało jeszcze w grocie przed ołtarzem Mithry, z piersią rozbitą, a stos dlań przygotowywano na blizkiéj górze. Rachel jeszcze nie wstając z miejsca płakała, a płacz jéj był tym jękiem ludów wschodnich, przeciągłym, śpiewnym, z którego przed wieki piérwsza się pieśń zrodziła.

Nareszcie boleść jéj, podżegając się coraz, doszła do tego stopnia szału, że pchnięta siłą niezwyciężoną, wstała jak upior z rozpuszczonemi włosami i załamawszy ręce na szatach rozdartych, poszła niepostrzeżona ścieżką, którą Hypathos zwykł był przychodzić, sama nie wiedząc dokąd ją niosły rozpacze…

Instynkt przywiązania wiódł ją na to miejsce, w którém ciało ukochanego chłopięcia leżało dotąd bez pogrzebu. Zapomniała o własném niebezpieczeństwie, i szła tak, szła, wiedziona siłą niewidzialną, aż do jaskini Mithry. Niewolnicy, którzy stos układali, postrzegłszy tę nieznajomą kobiétę z długiemi włosy czarnemi, spadającemi do ziemi, przestraszyli się jéj, jak zjawiska z innego świata. Wzięli ją za królowę Lemurów wyspy…

Ona, nie słysząc ich wykrzyknień i nie widząc trwogi, minęła obojętna pogrzebowe łoże i weszła w głąb jaskini, rzucając się z krzykiem na ciało Rubena, leżące z zastygłym na ustach jękiem dzieciny, która się przed matką żali. Łzy ostatnie zlepiły mu powieki długiemi rzęsy ciemnemi, spoczywające na policzkach alabastrowéj białości.

Obnażona pierś skalaną była bryzgami krwi skrzepłéj i czarnéj, na skroni, zbroczony nią także, wiądł wczoraj zielony wieniec werbeny; białe ręce, wysiłkiem walki żywota ściśnięte, jeszcze wyrażały przedśmiertny bój i rozpacz…

Rachel, przypadłszy przed nim na kolana, zaryczała boleścią niezmierną… Kołem po za nią skupiła się zbiegająca zewsząd rzesza niewolników, szepcząc i dziwując się zjawisku.

Wtém szmer dał się słyszeć na ścieżce – Cezar szedł zapalać stos pogrzebowy…

Helios, który przez szparę przyszedł spójrzeć na trup dziecka, postrzegłszy zarazem blade ciało jego i bladą jak zwłoki Rachelę i wchodzącego Tyberyusza, za którym szedł orszak wyzwoleńców i dworu, zasłonił oczy z rozpaczy…

Kobiéta sama wpadła w ręce kata.

Cezar zatrzymał się, stał zdziwiony chwilę długą, a gdy Rachel twarz ku niemu zwróciła, wykrzyknął wielkim głosem imie Agrippiny.

Rachel porwała się, instynktem poczuwszy zabójcę.

– Kto jesteś? – zapytał Cezar.

– Kobiéta, któréj zamordowałeś brata! człowiecze krwi nie syty! – krzyknęła uniesiona – kobiéta, która cię przeklina i na głowę twoją wzywa zemsty i piorunów!!

Tyberyusz, który się lękał gromu nad wszystko, przelękły, pobladł, ale wspomnienie téj, któréj rysy przypominała mu Rachel, gniew wybuchający hamowało.

– Weźże i to drugie życie – mówiła Rachel – zabij i mnie jak jego zabiłeś! pływaj we krwi i pij posokę, któréj wylałeś tyle…

Po tym wysiłku upadła rozpłakana i zasłaniając oczy, jęczała łkaniem przeszywającém; Tyberyusz stał osłupiały… Słowa wyrzeczone skazywały ją na śmierć; gniew powoli wyrastał w jego piersi, oblewał twarz i krwawemi zabłysnął oczyma, ale zarazem przywykły mu towarzyszyć uśmiech, zjawił się na spalonych wargach.

– Na stos oboje! – rzekł do otaczających – Manom Hypathosa spalić tę szaloną niewiastę… Priscus! kto ona?

Ani Priscus, ani z orszaku nikt, nie znali nieszczęśliwéj i nic powiedzieć nie mogli. Helios biegł już na ratunek zapóźno, gdy Juda, jeszcze nie postrzegłszy ucieczki żony, pogrążony w żalu po bracie, zakryty płaszczem, łzy nie męzkie wylewał.

Starzec, nie mówiąc mu nic o Racheli, aby na daremne nie wystawiać go niebezpieczeństwo, śpieszył zrozpaczony ratować biédną, którą chciał jako szaloną przed Cezarem wystawić.

Ale w chwili, gdy zdyszany przybiegł do groty, aby się rzucić do nóg Tyberyusza, już dwa trupy wynoszono na stos z jaskini; Rachel uduszona w rękach oprawców skonała.

Dwa ciała białe położono na łożu ognistém; głuche milczenie panowało dokoła. Tyberyusz brwią nawisłą okrył oczy obłąkane, a usty jeszcze się starał uśmiechać. W uszach jego dźwięczało przekleństwo, którego Cezar nie słyszał nigdy w życiu, bo nie było człowieka, przez któregoby usta przejść mogły tak straszliwe słowa.

Rzuciwszy okiem na zwłoki kobiéty, co boleść przypłaciła życiem, Helios, powoli zwlókł się do groty Ulpa, do Judy, który sam pozostał; przyszedł i usiadł przy nim milczący.

Po długiéj godzinie ciszy Juda podniósł czoło i oczyma począł szukać żony… nie znalazł jéj.

– Co ci jest? – kogo szukasz? – spytał poważnie Helios.

– Gdzie Rachel?

– Pamiętasz księgi Hioba? – odezwał się starzec.

Juda wlepił weń oczy niespokojny, a starzec powoli dokończył, przywodząc słowa Pisma:

– „Tchem moim brzydziła się żona moja…55

Bracią moją oddalił odemnie, a znajomi moi jako obcy odeszli odemnie56.

Ten umiera duży i zdrowy, bogaty i szczęśliwy57.

Bóg zmiękczył serce moje, a Wszechmogący zatrwożył mną58.

Izali wiesz porządek nieba, i postawisz sposób jego na ziemi?59

XXII

Trzeba było z tych miejsc, przykre obudzających wspomnienie, osamotnionemu Judzie uchodzić; ból jego cichy, głęboki, ale wzrastający coraz, łzy wyciskał z oczów starego Heliosa. Chciał on z nim razem powracać do Rzymu, ale go Macron nie puszczał jeszcze; to szydząc zeń, to dzikie poddając mu myśli uzdrowienia Cezara silnym jakimś lekiem, ze wszystkich chorób na które cierpiał.

Tyberyusz sam rzadko go widywał, rozprawiał z nim rzadziéj jeszcze, ale były chwile, w których przyzywać go kazał, nie o swe zdrowie badając, ale zawsze o też same podania Judei, proroctwa i wieści przychodzące ze Wschodu. Cóż to szkodziło komu, że starzec siedziéć musiał, dręcząc się lata całe, byle w ich ciągu raz na pół chwili był Cezarowi potrzebny?

Uciec nie było sposobu, chyba nieznanemu, bo gdzież ręka i miecz Tyberyusza nie sięgały? Ten co się od nich usuwał, wszędzie dognanym być mógł, u Partów dzikich, w lasach Germanii, nad wody Nilowemi, na krańcach znanego świata!…

– Dla czegoż nie uleczysz Tyberyusza? – zapytywał go Macron szydersko – naówczas byłbyś wolnym!

– Mogęż ja, czego nie potrafił Bóg? – odpowiadał żyd – któż uleczy tego, który zdrowym być nie chce?

– Od czegoż jesteś lekarzem?…

I ruszał ramionami; sądził, iż dręcząc starca zbrodnię na nim wymoże. Helios nie umiał jéj nawet przypuścić, niemógł się domyśléć.

Lżéj nieco stało się dlań, gdy Juda osierocony przyszedł z nim razem zamieszkać; Helios wytłómaczył zjawienie się jego przybyciem na jednym ze statków z Rzymu, i bliskiém pokrewieństwem… Nikt zresztą nań oczu nie zwrócił.

W życiu i obyczajach tego, od którego zależeli wszyscy, nic się nie zmieniło, owszem, zdało się jeszcze, że ukryty w téj niedostępnéj twierdzy milczący tyran coraz stawał dzikszym i sroższym, a nic go z tego gniazda wyciągnąć nie mogło.

Macron i Cajus w milczeniu patrzeli po sobie, licząc godziny, a choć zmowa ich na życie Tyberyusza już przeszła przez usta i w cichych codzień utwierdzała się szeptach; żaden z nich wszakże nie ważył się tknąć tego, którego skinienia przywykli się byli obawiać jak piorunu.

Macron dotąd był wszechwładnym: siła jego okazała się w upadku Aemiliusa Scaura, pochodzącego ze staréj Emilów rodziny. Nienawidzący go po cichu, oddawna, zausznik zaskarżył o alluzyą w wierszach tragedyi Agamemnon, zastosowanych do Tyberyusza, i jak za zbrodnię poczytano historykowi, który ważył się Brutusa i Cassyusza nazwać ostatniemi z Rzymian; tak Scaura obwiniono, że śmiał wyrzec, iż Agamemnowe szaleństwo znosić było potrzeba (imperantis stultitiam). Nie śmiano jednak publicznie wnieść tak błahego oskarżenia i wolano mu zarzucić stosunki jego z Livillą… Śmierć Scaura była piękną i odważną; żona Sextia i on, sami sobie odebrali życie.

Choć wszystko jeszcze drżało przed Cezarem, zdala jednak zuchwałe niekiedy odzywały się słowa. W Germanii wyższéj dowodził legionami Getulicus, którego wojsko kochało; obwiniono go o stosunki z Sejanem, a odpowiedź śmiała dowiodła, że on jeden nie uląkł się tego, którego wola była prawem dla wszystkich. Odpisał Tyberyuszowi, że łącząc się z Sejanem mógł się na człowieku omylić, ale tak samo przecie oszukał się na nim i Cezar – dodał, że pozostanie mu wiernym dopóki go nie wyzwą, a odwołanie się do legij uważać będzie za wyzwanie. – Zostawiam ci państwo – zakończył posłanie – ty mi zostaw Germaniję…

Smiała odpowiedź nie tylko go nie zgubiła, ale miała mu zjednać łaskę Tyberyusza, który obrachował zapewne, że ten co tyle powiedział, nic już w sobie ukrywać nie mógł.

Sprawa Partów odciągnęła nieco uwagę i wzrok od wewnętrznych dziejów i Rzymu. Z niéj widać tylko, że nierycerska Tyberyusza ręka przestała ciężyć na oddalonych ludach i państwo rozprzęgało się powoli. Nie było na ratunek Germanika…

Tyberyusz, wycierpiawszy od Getulica słowa zuchwałe, pozwolił na siebie w Senacie czytać najostrzejsze wyrzuty w testamencie Triona. Umierający, nie spodziewając się już przebaczenia, pismo przedśmiertne napełnił wyrzutami przeciwko Macronowi i wyzwoleńcom Cezara, nie szczędząc i jego samego, niedołężnego starca, dobrowolnego wygnańca ze strachu…60

Tyberyusz, szydząc sobie z tych obelg i żartując z ich głośności, kazał je publicznie w Senacie przeczytać.

Jednakże sam uczuł wreszcie, że ta ucieczka i zbyt długie przebywanie w Caprei, jest jakby słabości i bojaźni dowodem; począł więc czynić przygotowania jakby na powrót do Rzymu…

Macron zapewne, który codzień więcéj nad nim zyskiwał przewagi, doradzić musiał ten krok, zamierzając z niego korzystać.

Tymczasem nie ustawały prześladowania: po Trionie, Martianus sam sobie skrócić musiał życie, skazany Tatius, Trebellianus i Paconianus, zginęli z ręki własnéj i kata; Lucius Aruscius, Vibulenus Agrippa biorą truciznę wśród Senatu; Cajus Galba, dwóch Blesusów padają ofiarą, a z nimi niezliczona moc innych, mniéj znanych, których imion, nie tak głośnych, zapomniano zapisać.

Tak strachem panicznym uspokoiwszy Rzym na przyjęcie pana, Cezar rozkazał przygotowywać okręta i puścił się ku Puteolom, wiodąc za sobą nieodstępnego Macrona, Cajusa i cały orszak zwykłéj dworni, wśród któréj nie było już jednego, śmieléj głowę i głos podnieść mogącego, człowieka, tylko przerażona ciżba i pochlebcy, wyglądający śmierci pana, aby z niéj dla siebie skorzystać. Smutna to była podróż, a ci, co zdala widzieli wysiadającego na ląd, ostawionego zewsząd strażami, Tyberyusza, porównywali mimowolnie ostatnie chwile jego, otoczone strachem, do wesołéj podróży Augusta, któréj towarzyszyły spokój i swoboda.

Wlokąc za sobą znużonych ulubieńców, Cezar opuścił wyspę i po latach kilku znowu okiem chłodném powitał Campaniją szczęśliwą, zbliżając się prawie pod same mury Rzymu. Zdala widział już gmachy swéj stolicy i zabrakło mu odwagi, by Pomoerium przekroczyć; przepowiednia węża zjedzonego przez mrówki jeszcze napełniała go strachem… spójrzał na Rzym i wrócił nazad ku brzegom morza.

Helios z innymi znajdował się w orszaku pana; razem z Chariclesem i Thrasyllem wysiadł na ląd w Puteolach; usilną prośbą ledwie wymógł na Macronie pozwolenie udania się na czas krótki do Rzymu, dla zobaczenia rodziny, ale z rozkazem jak najprędszego powrotu. Macron chciał go miéć pod ręką, myśląc użyć w potrzebie, lub podejrzenie na niego odwrócić, jeśliby nie udało się co zamierzał… Juda pociągnął także ze starcem, nic go już bowiem nie zatrzymywało na wyspie, prócz popiołów żony i brata, którym ręka Cezara położyła kamień grobowy z tajemniczym napisem.

Ale przybywszy do Puteolów, Juda już nie chciał powracać do Rzymu, gdzie nie zostawił nikogo; boleśnie mu było oddalać się od miejsc, w których wiele i długo przecierpiał; wstrzymał się tu, szukając, kędyby osiadł na wybrzeżu, w obcém zupełnie miejscu, bez wspomnień bolesnych, a jednak nieopodal od kątka, w którym pogrzebał co ukochał.

Wysiadłszy na ląd w porcie razem ze starcem, zwolna drogą ku Rzymowi zwracającym swe kroki, pożegnawszy go, Juda smutny udał się ku Neapolis. Była tam, jak po innych znaczniejszych miastach rzymskich, mała kolonija izraelska, żyjąca w spokoju z rzemiosł, handlu i wypożyczania pieniędzy. Ku niéj on dążył, spodziewając się tam znaleźć przytułek i jakiś sposób do życia, które dźwigał jako brzemię tylko konieczne, nie mogąc z ramion go zrzucić. Chciał zdala patrzéć na Capreę modlić się i pracować.

Kraj to był naówczas zanadto dla osierociałego człowieka wesół i pusty, wśród rzymskiego zewsząd świata noszący jeszcze imie wielkiéj Grecyi i obyczajem helleńskim przesiąkły. Na ten brzeg szczęśliwy uciekało z Rzymu co chciało wypoczynku, ukrycia przed natrętném okiem, co w saméj stolicy krzyczało przeciw Grekom, a tu najłatwiejszém i najlepszém znajdowało przyjęcie ich stroju, mowy i obyczaju. Najrozpieszczeńsi ówcześni sybaryci, bogacze i próżniacy, tu spędzali miesiące, lata, żywoty całe, wśród zabawy, dumania, uczt, przechadzek, śpiewów i rozrywek filozoficznych.

Filozofija była dla nich taką jak inne zabawką, przysmakiem jak Lucryńskie ostrygi. Tu mieli swe wille Octavius, Apicius, Lucullus, Cicero; tu oblivia vitae (zapomnienie życia) przychodziły im najłatwiéj, a gdy nieprzemożone taedium vitae, choroba wyżytych, ucisnęła bezsilnego, pożegnawszy przyjaciół ucztą wspaniałą, wyzwoliwszy niewolników, rozdarowawszy majętność, kończył znękany rozkoszą starzec samobójstwem wesołém, rozprawiając o nicości.

Był to kraj rozkoszy i zbytków, a tam, gdzie one mieszkanie założą, przychodzą zawsze ich sługi, żywi się służba z okruchów, korzysta z rozrzutności gmin spodlony. I Neapolis téż zamieszkanym był w większéj części przez Greków, posługaczy życia rozwiązłego, przez histrionów, mimów, tancerzy, skoczków, którzy naówczas tak wielkiéj używali wziętości, przez piękne a płoche niewiasty, przez kupców fraszek i cacek pańskich, przez to wszystko co się zwykle gromadzi do koła próżniactwa i przepychu… Do portu Puteolańskiego przychodziły nieustannie ze Wschodu całe ładunki towarów, na które tu odbyt był największy – niewolników, uczonych i kształconych ku posłudze rozmaitéj, skarbów Wschodu, wyrobów Grecyi, płodów ziem dalekich i rąk ludzkich, pracujących dla Rzymu i wybranych. Począwszy od stworzeń, których języki tylko i mozgi szły na stół patrycyuszów, od owoców i chleba, do ludzkiego mięsa, przeznaczonego na rzeź w cyrkach lub pokaz w amfiteatrach, do Nilowego piasku i afrykańskich marmurów, wieziono tu wszystko, czego najwytworniejsza i rozdziwaczona cywilizacya pogan, w gorączkowych swych marzeniach zapragnąć mogła.

Zepsucie obyczajów, jawne już naówczas w Rzymie, jeszcze się wielce jednak różniło od tutejszego; tam było ono codzień widoczniejsze, wszakże poważne nawet w upodleniu, togą okryte, osłonione wstydem jakimś; tu już togę zrzucało, przywdziewało kusy strój grecki i sandały, nie wstydało dnia jasnego, nie lękało oka i nagany Cenzora i Edilów. W obyczajach panowała najzupełniejsza swoboda; chóry niewiast w strojach bacchantek przebiegały nieraz ulice Neapolis, młodzież patrycyatu gnała za niemi, poprzebierana za mimów i woźnice, starzy senatorowie, w zielonych wieńcach bluszczowych, z czaszami w ręku, siadali w swych ogrodach nad gościńcem i z wysokich perguli dawali na widowisko, nie wstydząc się rozpusty i zniedołężnienia. Uczty tutejsze drożéj jeszcze kosztowały niż owe rzymskie, przeciwko którym bezsilne prawo już był August zmuszony stanowić. Tu nikt nie przyszedł wyrzucać starcom ich szat jedwabnych61, ani ceny ryb na stół kupionych, ani tego, czém swe ulubione karmili mureny. Płacono po siedm tysięcy sestercyj za barwenę, niezliczone summy za stare naczynia korynckie, za wazy murcheńskie, a histrioni, bawiący znudzonych, wyżéj od urzędników opłacani byli. Ale nikt wglądać w to nie miał prawa, ani się o to upomniéć.

Wieczorem wiosennym, gdy od Surrentum począwszy, brzegiem tych zaczarowanych morza krajów, w Stabii, Herculanum, Retinie, Portyku, obu Parthenopowych miastach i willach od Pausylippu do Misene, zapalono świateł tysiące, zastawiono stoły i triclinia, gdy wśród rozkwitłych drzew pomarańczowych i cytrynowych, wśród krzaków róż i lilij, zasiedli biesiadnicy do uczty, a niewolnicy dobrani poczęli grać na fletach i nucić pieśni – zdala patrząc, rzekłbyś Elizejskie pola, takiém weselem tchnęło wszystko, tak jednym uśmiechem jaśniał cały ten światek szczęśliwéj Campanii.

Nie trzeba tylko było wpatrywać się głębiéj co kryły te szały, co znaczyły śpiewy, jak się kończyły Lukullowskie uczty, co się działo w gyneceach, lupanarach i ganeach, w przysłonionych izbach tych domów i zapartych ergastulach. Jednego dnia wychodziły z nich śpiewy i pijani biesiednicy w synthezach wonnościami zlanych, drugiego trupy na stosy, poprzebijane własną ręką ciała, pomordowane niewiasty, lub na śmierć skazani niewolnicy za potłuczone naczynie.

Korzystano z godziny, jutra nie było dla nikogo – nazajutrz przyjaciel co leżał z tobą na jedném łożu, oskarżał cię żeś ręką z pierścieniem i wizerunkiem Cezara sięgnął po nieczyste naczynie, żeś nie płakał gdy wszyscy łzy leli, lub żałował tego po kim boléć nie było wolno, żeś mówił, żeś pisał, żeś myślał, że pomyśléć mogłeś, i nim Senat cię skazał a kat ściął i rzucił na Gemonije, musiałeś, pożegnawszy przyjaciół przy uczcie, przebić się sam, krew wylać, wziąć truciznę aby miéć stos uczciwy, urnę w rodzinném columbarium, i dzieciom majątek zostawić.

Z uczuciem głębokiego smutku w duszy Juda szedł w ten kraj zaczarowany, którego wesele urągało się jego znękaniu – ale droga wiodła mimo tych willi i ogrodów; a gościniec pełen był wozów wytwornych, niosących od morza ku miastu i z miasta ku willom pańskim piękne greckie Bacchisy, Glycery i Aglae, i woźniców otoczonych dworami swych wielbicieli i flecistów Lidyjskich i mirmillonów zwycięzców i zręcznych desultorów (kuglarzy) i zmieszanych z niemi dziedziców największych imion Rzymu, spodlonych, zniewieściałych, zgrzybiałych. – Dzień był wiosenny, a smutek Judy zwiększał ten obraz niezrównanego wdzięku, nękający go swém weselem, – ta uczta powszechna na którą on głodny i ubogi spoglądał.

Usuwając się z gościńca pokornie ustąpił mijającym go zwycięzcom owym, oszalałéj starości i rozpuście, przeszedł czarną otchłań Pausylippu pełną zgiełku i wrzawy i znalazł się na wybrzeżu Neapolitańskiém, otoczony ciągle zwiększającym się tłumem. – Tu się już poczynały przedmieścia greckiego miasta, którego świątynie liczne bielały wśród sadów na górach przyległych.

55.Tchem moim brzydziła się żona moja… – Hi 19, 17 [biblijna Księga Hioba w przekładzie ks. Jakuba Wujka]. [przypis autorski]
56.Bracią moją oddalił odemnie, a znajomi moi jako obcy odeszli odemnie – Hi 19, 13. [przypis autorski]
57.Ten umiera duży i zdrowy, bogaty i szczęśliwy – Hi 21, 23. [przypis autorski]
58.Bóg zmiękczył serce moje, a Wszechmogący zatrwożył mną – Hi 23,16. [przypis autorski]
59.Izali wiesz porządek nieba, i postawisz sposób jego na ziemi? – Hi 38, 33. [przypis autorski]
60.Tyberyusz (…) pozwolił na siebie w Senacie czytać najostrzejsze wyrzuty w testamencie Triona… – Tacyt [Roczniki VI, 38]. [przypis autorski]
61.wyrzucać starcom ich szat jedwabnychVestis serica (Tacyt, Annal. II, 33) [zakaz, wprowadzony na początku panowania Tyberiusza, dotyczył wszystkich mężczyzn: ne vestis serica viros foedaret („żeby się męska płeć jedwabnym odzieniem nie hańbiła”; tł. A. Naruszewicz); o zakazie tym pisze także Kasjusz Dion w Historii rzymskiej LVII, 15]. [przypis autorski]
Vanusepiirang:
0+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
01 juuli 2020
Objętość:
450 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Selle raamatuga loetakse