Tasuta

Djabeł, tom trzeci

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

X

Następnego dnia, Jan Sieniński wyszedł zawczasu na zwiady, bo niespokojny podczaszyc prosił go na wszystko by mu pewniejszą dał wiadomość o Rybińskim.

Starzec znalazł już na rogach ulic poprzylepiane paszkwile nocne, w których zbryzgane krwią i błotem, walało się poczciwe imię Ordyńskich. Ze zgrozą, ze smutkiem zdarł z nich parę i westchnął płaczliwie nad losem co podawał w pośmiewisko ostatniego potomka rodu zasłużonego i czystego dotąd… Ale z wierszy tych dowiedział się także Sieniński że Rybiński żyć jeszcze musiał, śmiertelnie tylko będąc postrzelony. Między mieszczany i przekupniami chodziły dziwne i jak zwykle przesadzone wieści, z których nic złożyć nie było podobna. Stary wedle zlecenia podczaszyca poszedł pod Krakowską bramę do Orlandiniego z pełną tabakierą umyślnie kupionej na to rapy, aby się od niego coś pewniejszego dopytać.

Żebrak już był na swoim stanowisku, wypił świeżo kawę, ręce na żołądku skrzyżował i w błogosławionym spoczynku z góry poglądał na mijające go mrowie ludu. Wygodnie ułożywszy nogi na słomiance, parasol przygotowawszy z boku na przypadek deszczu, siedział sobie Orlandini jak pan ulicy, wygrzewając się na wiosennym słoneczku.

Pan Jan wiedział już z kim miał do czynienia, znał że cudzoziemiec choć próżniak i żebraczysko a dumny, schylił przed nim czapki i wszedł w rozmowę rapą.

Orlandini pogardliwie rękę wyciągnął i raczył zażyć.

– Dobra tabaka! – rzekł – a dajcie no jeszcze raz!

– Proszę, proszę – odpowiedział Sieniński.

– Piękny dzionek!

– Ślicznie po wczorajszej burzy.

– Spodziewam się, że król powinienby wyjechać do miasta, nieźle by było, rzadko teraz się ruszy, z powodu sejmu… a jeszcze no tej rapy.

Sieniński stał z tabakierką otwartą.

– Słyszał pan co o zabójstwie posła Rybińskiego? – spytał nieznacznie.

– Nie zabity! nie zabity! – rzekł Orlandini z pewnością – widziałem się wczoraj z dworzaninem księcia biskupa kujawskiego, ranny ciężko w piersi z lewej strony, ale mówią że wyżyć może. Zabójcy słyszę surowo poszukiwać nakazano, ale myślę, że do tej pory uciec musiał… Ale ba! nie chciałbym mieć jego głowy na karku!

– To paniątko! znajdzie się kto co się za nim ujmie i nic mu się nie stanie.

– Wszelako, wszelako – rzekł Orlandini, zażywając ciągle – choć mówią, że i król go protegował, bo się podobno w matce jego kochał, zbytni szał młodzieży chce poskromić i dać przykład. Pod bokiem sejmu – a to poseł!

– Nie znaliście podczaszyca? – spytał Sieniński.

– I owszem! chłopiec się był utresował u nas, niczego! Słyszę, kobiety za nim szalały, ale pod koniec źle o nim mówiono, szulerował, brzydka rzecz…

Pan Jan aż zbladł, tabakierka zatrzęsła mu się w ręku. Orlandini popatrzał mu w oczy.

– A co waści? – spytał.

– To tak, drżączka.

– Szkoda by rozsypać tabaki… dajcie no mi jej trochę do mojej tabakierki, wcale dobra!

– Chętnie, chętnie, ale byka za indyka, gdybyście też mi zrobili jednę łaskę, która was nic kosztować nie będzie?

– O ho! a co to waści potrzeba – dumnie zagadł Orlandini – widzę, że nie bez interesu przyszła ta rapa do mnie.

– To bagatel.

– Chcesz mnie widzę przekupić! no! no! gadaj.

– Będziecie dziś pewnie widzieli jenerała Bauchera, gdybyście oddali mu ten bilecik.

Orlandini pocmokał, popatrzał…

– Jaki waszeć mądry! – rzekł – za rapę! A ba! oddają się to bileciki, ale nie za niuch tabaki. Ja muszę żyć, i dobrze zjeść i dobrze się napić, mnie życie kosztuje, a kto się mną posługuje, niechże karmi!

– Cóż by to kosztowało? – spytał się pan Jan biorąc się do sakwy.

– Co? to jak od kogo, – rzekł żebrak. – A od kogo list? mów waść!

– Od jednego z przyjaciół jenerała.

– Ba! ba! z przyjaciół! ma on i przyjaciółki! Daj waćpan tę rapę do tabakierki, to od podczaszyca pewnie! Dodasz jeszcze talara; wiem, że dukat by się należał, ale teraz musi być goły.

Sieniński westchnął, wyszukał najgładszego talarka i wcisnął go z biletem w rękę żebraka. Orlandini obojętnie wziął pieniądz, w szeroką kieszeń zielonej zbrukanej kamizoli wrzucił, bilecik w drugę, wysypał rapę do dna, założył znów ręce na brzuchu i kiwnął głową Sienińskiemu, jakby mu mówił:

– Bywajże asan zdrów, więcej już rozmawiać nie myślę.

Sieniński pociągnął potem na Miodową do Frascatelli, u której wczoraj zostawił pieniądze i klejnoty podczaszyca. Zastał tu od wczora siedzącego doktora Beklera, a chorą ledwie z życia ostatkiem.

Przezedrzwi słychać było wśród ciszy ciężki oddech jej piersi i głos słaby, którym żegnała przytomnych.

Nie wiele ich tam było teraz: poczciwy lekarz, dwie kobiety, służąca, nikogo z dawnych czcicieli. Ujrzawszy starego, Włoszka podniosła się jeszcze, oddała mu klucz wskazując szufladę kantorka, i szepnęła rozczulona.

– Pożegnaj pan go odemnie, wątpię żebyśmy się już zobaczyli na tym świecie. – Łzy potoczyły się jej z oczu a doktor milczenie nakazał.

– Do czego to? – spytała nieposłuszna – czyż i tak umrzeć nie trzeba… ja to czuję, że nie wyżyję. Napróżno doktorze trzęsiesz głową… Matka tam na mnie czeka, a was i świata nie żałuję! tak mi tu było ciężko w wieńcach róż na skroni i w czczych oklaskach jak w kajdanach, jak w przeklęstwie. Może choć z góry zobaczę jasne niebo Italji i sine morze nasze i rozkwitłe pomarańcze i laury, a dojdzie mnie śpiew rybaczy z nad wybrzeży…

Zamknęła oczy, zdawała się marzyć, tak, że stary Sieniński, który długo mimowoli wpatrywał się w śliczną jej, jak marmur bladą twarzyczkę, niepostrzeżony na palcach się wymknął ze zwilżoną powieką.

– A! mój Boże! mój Boże! – rzekł do siebie wyrywając się na miasto – jakie to ich tutejsze życie! Człowiek głowę traci! wrzawa, pisk, jęk, ten umiera, ten się kocha, ów szaleje i zabija. Ani chwili spoczynku, żebyś jak chciał się zdrzemnąć! Sfiksować tu trzeba! nie lepiej żeby na wsi siedzieć i po prostu Pana Boga chwalić?

Powolnym krokiem posuwał się dalej pan Jan dla sprawdzenia wieści o Rybińskim, ku ulicy na której było jego mieszkanie; zdala już łatwo dom rozpoznał, bo przed nim stało karet kilka i ludzi dosyć. Powoli idąc zaczepił to tego to owego, udając prostego ciekawca, choć dosyć niezręcznie, bo co chwila wzdychał. Nareszcie dwie żywo ugadujące się kumoszki we wrotach kamienicy, wprost na przeciw domu Rybińskich, uczyniły mu nadzieję, że się czegoś dowie.

Zdala już słychać je było mielące szybko językami, zastanowił się przy nich z ukłonem – dzień dobry.

Spójrzały nań z ukosa.

– A cóż słychać? – spytał – czy taki umarł?

– Ale nie! – odpowiedziała jedna.

– Nie, nie – dodała druga, prześcigając się w opowiadaniu – doktory tylko słyszę rozcięli mu het piersi, kulę wyjęli, a że była w samem sercu, potrzeba było i serce zaszywać czerwonym jedwabiem.

– I cóż, będzie żył? – spytał pan Jan.

– Słyszę będzie, ale serca to nie wiele mu się zostanie, ono kawałeczek.

– Osobliwość – dodała druga – a to dawniej powszechnie gadali, że byle człowieka choćby szpilką zakłuć w serce, musi skończyć, a tu teraz tacy doktorowie że i do serca się dobiorą, i zaszyją, i nic.

– To przez to – zaczęła pierwsza po cichu – że choć synowiec czy coś biskupa, ale taki był słyszę farmazon, a farmazon choć siecz, choć pal, nic mu nie będzie… Był taki farmazon, i widzieli nawet że chodził do ich tego Łoża… Gdyby tak poczciwemu katolikowi, nie daliby rady, ale oni mają swoje sposoby!

Druga tylko ruszyła ramionami.

– A wszystko to poszło przez miłość – dodała – oba się w jednej pokochali; z tym co do niego strzelił, w jakiejś farmazonce, a ta słyszę obu durzyła, aż z wielkiej zazdrości tamten mu śmierć chciał zrobić. Co to słyszę była za kula!

– Mówią – przerwała pierwsza znowu – że się to pokłóciło przy kartach.

– Tak, ale to bez miłość poszło – kończyła druga – najpewniejsza rzecz… nawet słyszę ta farmazonka z desperacji po Rybińskim mało nie szaleje, choć ma męża, ale to u tych pań mąż to jak trynóżek, na to jest, żeby na nim postawić kochanka.

Dłużej już nie mając się tu czego zabawiać i będąc pewien, że Rybiński żyje, pan Jan ruszył na powrót ku dworkowi.

XI

Późną nocą jenerał Baucher, któremu się mimo bileciku naglącego podczaszyca, bardzo nie chciało widzieć z tak podejrzanym, a do tego gołym w tej chwili jegomością, uznał jednak koniecznem odbyć tę pańszczyznę i znalazłszy Kaspra Sienińskiego u Krakowskiej bramy, czekającego, by mu wskazać dworek, poszedł z nim pieszo.

Wielki to był ze strony jego dowód przyjaźni, i stary pieczeniarz głęboko rozmyślał nad tem w jak dziwnych okolicznościach stawił go los pierwszy raz w życiu, zmuszając do odwiedzania dwóch ludzi zgubionych, księcia podskarbiego i podczaszyca.

Do tamtego dawne obowiązki przyjaźni, a czasem i król tajemnie posyłał, tu trzeba się było choć raz pokazać, żeby nie mieć sobie do wyrzucenia zbytku obojętności.

– Każda rzecz jednak – mówił do siebie idąc – ma swoję złą stronę! ktoby się domyślał że ten podczaszyc, co tak się zdawał łagodny jak baranek, za te wieczorki i obiadki w takie mnie teraz wpędzi tarapaty. – Głupie życie! głupie życie! Ale bo i nadto doprawdy się poświęcam! Taki byłem całe życie wylany dla drugich! – I westchnął Baucher litując się nad sobą.

Jakkolwiek spodziewany, jenerał zszedł podczaszyca z Anusią, i zobaczył ją nim potrafiła umknąć.

– Patrzajcie – rzekł w duchu – ślicznie pokutuje, szczur w serze! zazdrośnik, nigdy mi ani wspomniał o tym buziaczku, a to być musi dawna jego sekretna faworytka! jaki filut!

Z miną politowania pełną, ale dosyć kwaśną, jenerał przystąpił do dawnego swego pupila.

– Na Boga, co słychać? co król mówi? – zapytał na wstępie podczaszyc.

– Król? – rzekł jenerał wolno – musisz już wiedzieć, że ksiądz biskup chciałby waszmości ćwiertować gdyby mógł, i gotów dowodzić że to gorzej niż zabójstwo, świętokradztwo tknąć księżego synowca. Chodził do króla z lamentem, król się gniewał, ale któż nie zna złotego serca? Mówił mi wieczorem wyraźnie, żebyś się skrył, a co lepiej uciekł, bo z sądami marszałkowskiemi nie żarty.

 

– A w mieście?

– Szczerze ci powiem, interpretacje są różne i nieciekawe. Ten Cerulli ucieczką swoją całkiem sprawę popsuł, ludzie androny plotą.

– Domy mi pozamykali!

– Ale wiem – spuszczając głowę rzekł jenerał – to ze strachu, żebyś gdzie spotkawszy Rybińskiego awantury nie zrobił.

– Myślisz?

– Jestem tego pewny.

– Nie byłeś u wojewodzinej?

– Owszem, w rozpaczy biedaczka.

– Jakto! czego?

– A, po Rybińskim!

Podczaszyc ręce załamał.

– Po nim? jak to? zkąd-że się to wzięło?

– Z waści widzę wielkie jeszcze niewiniątko! – śmiejąc się odpowiedział Baucher. – Nie domyślałeś się nawet co się pokazało, oto, że pozornie cię na sznureczku trzyma, aby tem pokryć ściślejsze stosunki z Rybińskim; od czasu jakeś go postrzelił, zachorowała, w rozpaczy, ręce łamie, zachodzi się, płacze. Mąż nie wie o co idzie, złożyli to na spazmy, siedzi przy niej, wzdycha, a łzy mu grochem płyną, trzech doktorów nieodstępnie.

– To być nie może!

– Ale tak jest, darmoby nie wierzyć.

– Wojewodzina! ona nim gardziła, ona się śmiała ze mną z jego głupstwa!

– Głupi być mógł, ale to inny interes! przystojny chłopiec! Tak jest! podczaszycu – tak jest!

– A inne panie nasze?

– Teraz kto żyw za Rybińskim bo ranny.

Podczaszyc z gniewem zaciął usta.

– Nikt nawet nie spytał o mnie?

– Jedna starościna i to po cichu – ale tej teraz nowy amant pilnuje djabelnie, a o Frascatelli wiesz przecie?

– Chora?

– Umarła dzisiaj – rzekł Baucher spokojnie – i lepiej zrobiła – dobre to było stworzenie, ale nie na swojem miejscu, jej trzeba było pójść do klasztoru, nie do teatru.

– Biedne dziecko – odezwał się podczaszyc ze smutnem uczuciem – zapewne lepiej że skończyła życie, które dla niej było nieznośną męczarnią.

– A zatem – począł gość któremu już pilno się było wymknąć, chwytając za kapelusz – a zatem potrzeba cię pożegnać podczaszycu; siedź cicho, nigdzie się nie pokazuj, my puścimy fusa żeś do Niemiec uciekł – potem się to utrze.

I jenerał nakładał co najprędzej rękawiczki, pragnąc się wyrwać, bo mu i lokal i suche przyjęcie nie smakowały wcale.

– Chwilę jeszcze, panie jenerale, czegoż się tak spieszysz?

– Do zamku, muszę do zamku! jeśli mi masz co do polecenia…

Podczaszyc szukał w głowie, ale nic nie znalazł.

– Nie zapominaj o mnie przed królem – odezwał się – a radź co mam począć jeśli Rybiński wyzdrowieje.

– Trzeba się będzie z nim strzelać.

– A gdyby znów nie wyszedł! Jak się oczyścić.

– Najgorzej się oczyszczać – obojętnie rzekł jenerał – nim się on wyliże ludzie zapomną, wrócisz, pojedziemy sobie dalej po staremu i kwita. Byle ten przeklęty sejm, który myśli z gruntu wszystko przerabiać, pokoju nam nie zamącił.

– Co się dzieje z podskarbim?

– A cóż! sądzą go i odsądzą od wszystkiego.

– A hetman?

– Hetman go sądzi, robi co może mimo wrzasku… pokoju nie mając na chwilę. Król między młotem a kowadłem. Mijają złote czasy, którycheśmy używali, głowa pęka od zajęcia i strachu. Dziś wielki wieczór u posła, chybić nie można, śpieszyć muszę.

Zerwał się znowu.

– Wcześnie jeszcze jenerale, chwilę, chwilę, pociesz mnie trochę.

– Przyznam ci się podczaszycu, że dalipan zamiast cię pocieszyć, jeszczebym sam tu gotów się rozstękać, tak u ciebie na więzienie zakrawa. Ja jestem sybaryta, gdy mnie nie otacza zbytek i dostatek, tracę siłę… na nic się nie zdałem. Bądź zdrów, a na ucho dodał: Widzę że i tuś sobie obmyślił lekarstwo od nudów, najrzałem ładną twarzyczkę. Dobrze pomyślano; zawsze to dystrakcja.

Podczaszyc się zarumienił i prawie rozgniewał.

– To tak jak siostra moja – zawołał porywczo – wychowana ze mną i święte dla mnie dziecię.

– Och! och! zazdrośnik – rozśmiał się stary – zazdrośny! wstydź się! dalipan zawcześnie, jeszcześ przecie nie łysy – dobra noc.

I wyniósł się co prędzej, obiecując sobie że nie rychło drugi raz odwiedzi podczaszyca.

Pozostawszy sam z sobą Ordyński, zatopił się w myślach smutnych, przebiegając całe życie swoje i rozpatrując się nad tem, do czego ono go doprowadziło. – Szczęściem jeszcze choroba Rybińskiego czyniła niejaką nadzieję wyjścia z tego fałszywego położenia, jeżeliby ocalał.

Byłby tak dumał długo, gdyby nie poczuł, że ktoś cichaczem się wsunąwszy tuż przy nim stanął. Był to cavaliere, którego Anna przez wpół otwarte drzwi najrzawszy krzyknęła, gdyż twarz ta przypominała jej także straszne widziadło na obrazie św. Michała.

– Kto tam jest obok? – spytał Fotofero.

– To moja przybrana siostra, współwychowanka, córka naszego sługi… Ale jakżeś to wszedł i co mi przynosisz?

– Że Rybiński żyje – źleś pan mierzył. – Ale może dobrze się stało. Kwatera kawalerska wcale porządna najęta w ustronnym kątku, wesoła, czysta, wygodna, czeka na pana, co najprędzej wynosić się potrzeba.

Rzekł to tak żywo i nagląco jakby miał w tem jakiś interes, żeby podczaszyc wyniósł się ztąd co najrychlej – uderzyło to młodego człowieka.

– Ale powiedz pan proszę – spytał – dla czego chcesz mnie zmusić opuścić ten kąt spokojny, w którym mnie dobrze i bezpiecznie?

– Ani dobrze, ani bezpiecznie – odpowiedział szybko cavaliere. – Nie rozumiem, żeby człowiek dobrowolnie się zamykał w stęchliźnie, ciemności, wilgoci, gdy może mieć co lepszego. Bezpiecznie tu też nie jest, wiem że cię tu już jenerał odwiedział, zbyt blizko zamku, zwróci to oczy, może ktoś wydać. A zatem ubieraj się i chodź.

Podczaszyc, jakkolwiek mu to nie było wygodnie, wolał jednak pozostać, i nie rad był że go tu wyszpiegował naprzykrzony przyjaciel. Zbliżenie się do Anny niespodziewane, było dla niego wielką pociechą, odświeżało go, rzeźwiło, przenosiło w czasy które zaczynał nazywać lepszemi. Wprawdzie nałóg zbytku, wygody, zabawy, z której także pasją sobie zrobić łatwo, bo są ludzie co bez szumu i hałasu wyżyć nie mogą – ciągnąły go za Fotoferem, ale jakieś silniejsze niewytłumaczone uczucie wiązało do lichego domku.

– Ja nie mogę się ztąd oddalić! – rzekł po rozmyśle stanowczo.

– Dla czego?

– Nie chcę się tłumaczyć.

– Chybabyś pan chciał zerwać całkiem stosunki z przyjacielem i obrazić go śmiertelnie? – rzekł cavaliere z przekąsem.

Podczaszyc spojrzał nań z góry, twarz ta znowu wydała mu się straszliwie poczwarną.

– Wybacz pan – rzekł dumnie trochę z pańskim ukłonem – ale ja woli mojej za żadną przyjaźń nie sprzedam.

– A zatem zostań pan tu – zawołał gość – zostań, ale jeśli cię tu odkryją i złapią, ja umywam ręce.

Ordyński zastanowił się i zadrżał – co tu było począć?

– Do jutra – rzekł.

– Jutro być może za późno.

– Kilka godzin mi daj do rozmysłu.

– Ja i za godzinę nie ręczę.

Podczaszyc potarł czoło, obejrzał się, jakby rady szukał w otaczającem – gdy właśnie zapukano do bramy, chód w sieni dał się słyszeć, a nim drzwi otworzono, cavaliere niepożegnawszy się nawet, wyleciał piorunem i zniknął.

Tuż prawie wszedł z jednej strony ksiądz Spirydjon, z drugiej Anna. Stare, poważne i piękne oblicze księdza, dziwnie świętem i pogodnem wydało się podczaszycowi po tej poczwarze, która jakby z przestrachu przed chwilą pierzchnęła.

Powitawszy po bożemu; ksiądz wpatrzył się z litością w młodego człowieka i przywitał go powtórnie ściśnieniem ręki; podczaszyc uczuł się jakoś przejęty, upokorzony pod spojrzeniem jego, jakby stał przed najwyższym sędzią.

– Nie obawiaj się pan przybycia nieznajomego – rzekł kapucyn – jestem stary tego domu przyjaciel, o panu wiem wszystko, a nawet taić nie będę, żem tu dla niego przybył. Cóż to za utrapieniec przedemną wyleciał?

– To… dawny mój znajomy – wyjąknął podczaszyc – Włoch pewien.

– Jakiś diabolus incarnatus – rzekł staruszek – szusnął koło mnie jakby co złego… gdybym z natury nie był odważny, mógł był mi napędzić strachu.

– Darujesz mi pan, przerwała Anna z uśmiechem przystępując do Michała, żem ja tu ojca Spirydjona poprosiła. Był tak łaskaw że przybył na nasze wezwanie, choć jednej chwili niema wolnej. Zdawało mi się, że pobożny kapłan najpotrzebniejszym panu być może.

– Najpotrzebniejsze – odezwał się podczaszyc z trochą niepokoju, – byłoby mi teraz pewne i bezpieczne schronienie; wszak mnie już i tu podobno chcą szukać, tylko co o tem odebrałem wiadomość.

Anna załamała ręce.

– A ojcze, ratuj, ratuj go na Boga!

Kapucyn namyślił się trochę, przeszedł po izbie, wziął płaszczyk złożony u drzwi, dobył czapeczki z rękawa i rzekł.

– Bierz pan płaszcz, i chodź ze mną, znajdę ci miejsce bezpieczne.

Gdy Anna z wdzięcznością całowała ręce staruszka, podczaszyc posłuszny chwycił płaszczyk i kapelusz, i prawie nie żegnając się wyszedł z księdzem razem.

We wrotach ojciec Spirydjon się zatrzymał szepcząc mu:

– Słuchaj pan, idź jak najdalszą drogą do fórty kapucyńskiej na Miodową, tam pytaj o ojca Spirydjona, w klasztorze Wpana ukryję do czasu, ale wprzód muszę na to wyjednać pozwolenie, a razem iść nie możemy.

To mówiąc ścisnął go za rękę, i o kiju ale żwawo posunął się wskazując podczaszycowi drogę przeciwną. Ten skoczył w bok natychmiast, i w ciemności nie pytając dokąd i którędy idzie zniknął z oczu.

Nie upłynęło pół godziny gdy straż marszałkowska napadła dworek Sienińskich, osaczyła go do koła i rozkazawszy roztworzyć bramę, co Hołodryga spełnił ze strachem, splondrowała od strychu po piwnic, w najtajemniejszych nawet zakątach. Pan Kasper nie zapierając się wcale, że podczaszyc u niego się ukrywał, bardzo jakoś naturalnie zaręczał, że rano jeszcze wyjechał niewiadomo dokąd.

Tymczasem zbieg nasz błądził po ulicach przelękły i napadłszy w końcu stojącego przy szyneczku fiakra, kazał mu się wieźć do kapucynów. Rzucił się w powóz zmęczony, zamyślony, zbity, oczy puszczając na oświecone miasto, po którem przed kilką dniami latał z innemi za zabawą i uciechą, wśród którego teraz się jak zbieg błąkał. Zajrzał w okna domów, w których się bawiono i zazdrościł szczęśliwym, potem żółć zalała mu serce, i oczy od tego obrazu odwrócił. Nigdzie śladu nie znalazł żałoby po sobie. Nagle fiakr rozpędzony się zatrzymał, światła jakieś i śpiewy ocuciły zdrętwiałego, spojrzał – przechodził pogrzeb.

Długim szeregiem szli księża, zakonnicy, kilku ludzi z pochodniami, a prosty wóz okryty czarnem suknem powolnie wiózł trumnę czarną drewnianą, odkrytą, z której tylko długi ogon sukni białej i wianek kwiatów widać było. Podczaszyc podniósł się machinalnie na nogi, spojrzał i zobaczył białą, spokojnym snem ujętą twarz pięknej Frascatelli, która go spotkała na drodze do grobu, jakby raz jeszcze chciała pożegnać.

Na piersiach, w złożonych rączkach trzymała swój sztylecik zakończony rękojeścią w kształcie krzyża, bo tak biedna umierając mieć chciała.

Od owego wieczora u księcia podskarbiego, kiedy ją poznał żywą, wesołą, szyderską, do dzisiejszego, ile zmian! pomyślał gorzko Ordyński – tak-że się kończy wszelka nadzieja, wszelka radość ziemska?

Pogrzeb był ubogi i nieludny, żadnego z jej przyjaciół za trumną, wielbicieli, mniemanych kochanków ani słychu; dwie śpiewaczki Włoszki, służąca, kilka bab, bractwo ze świecami i kupka próżniaków. Trumna kołysała się na wozie wstrzęsana co raz nierównym brukiem, a piękna jeszcze główka Włoszki zdawała się poruszać na białej poduszce, ręce nawet ściskające ów krzyżyk, co z nią szedł do grobu, kołysały się na piersiach.

Łza zakręciła się w oczach podczaszyca i zimny obwiał go smutek, uczuł przelotnie całą nicość ludzkiego żywota.

Wtem jak widzenie powietrzne przeciągnął pogrzeb, zniknął, oblały go ciemności, fiakr ruszył i stanęli u klasztornej fórty.

Ordyński zadzwonił, spytał o ojca Spirydjona, i spotkał go już z książką w ręku oczekującego w celi fórtjana.

– Chodź pan – rzekł mu starzec, – nie wiem czy ci tu będzie wygodnie, ale pewnie bezpiecznie.

To mówiąc powiódł go na oddalony korytarz i otworzył maleńką celę, czystą, ubogą, zakonną. Tu postawiwszy stoczek na stoliku u wązkiego łóżeczka, prosił podczaszyca siedzieć, a sam na zydelku pod ścianą się rozgościł.

Obejrzał się Ordyński – czyściej tu, bielej, weselej może było niż u Sienińskich, ale jakoś straszno. Izdebka wydała mu się szeroką tylko trumienką. Okno za kratą, drzwi ciemne dębowe w głębokiej framudze, szafeczka w ścianie, tapczan, stolik a na nim kilka umyślnie położonych książek, zydelek, dzban z wodą, siennik wypchany słomą, a nad głową posłania wielki krucyfiks drewniany – oto co znalazł w nowem swem mieszkaniu.

 

– Nie oglądaj się moje dziecię – przerwał mu kapucyn uśmiechając się, – nie ma tu co widzieć, ciasno i ubogo, nagie ściany, tyle ile potrzeba dla zakonnika; dla was pewnie to mało, ale to wam dajem co mamy.

Podczaszyc zarumienił się złapany tak na odgadnionej myśli i szybko odpowiedział:

– Mnie tu aż nadto będzie dobrze, aż nadto, bylebym był bezpiecznym.

– Zdaje mi się, że za to ręczyć mogę, bo choćbyście nawet zeszli kiedy do kościoła i tam was nikt nie pochwyci, w klasztorze nie ma jeszcze zwyczaju szukać i prześladować nikogo… Dawne prawo schronienia jeśli nie jako prawo, to jako zwyczaj istnieje. Smutno wam tu być może, ale kto wie, nie zawadziłoby w samotności pomyśleć nad sobą i przyszłością. – Świeżo rozrzewniony pogrzebem, przygnębiony swojem położeniem, Ordyński odezwał się z wylaniem:

– A! ojcze, gorzkie bo myśli na pokarm przychodzą,.. o świecie myśleć nie warto, ludzie tęsknoty nie warci.

– Bałamuctwo moje dziecko, – odpowiedział kapłan. Świat stary zwodziciel to prawda, ale ludzie są różni, a jakich sobie z między nich wybrałeś, takicheś miał, jak kto sobie pościeli, tak się wyspi.

Podczaszyc westchnął ciężko.

– Przyszło do tego – rzekł – kapucyn, żeś Wpan musiał godzić na pierś brata, bliźniego, dla czego? dla czczej obrazy honoru! Rozlałeś krew, a! czy nie czas żeby teraz gdy Bóg łaską swoją uratował od zbrodni, wnijść w siebie i zwrócić się z tej drogi, która jak widzisz do takich dziur i trapezów prowadzi?

Podczaszyc tak już był odwykł od słów pobożnych, że ich prawie nie pojmował.

– To pewna – rzekł – że żałuję tego co się stało, ale cóż miałem począć?

– Pierwsza rzecz, odparł kapucyn, to plunąwszy porzucić te próżniacze życie. Albom to ja was takich paniczów i fircyków nie napatrzył się? co robicie? oto od rana do wieczora bawicie się, używacie – śliczni obywatele kraju! śliczni chrześcijanie!

– Ale mój ojcze, przerwał podczaszyc trochę zawstydzony – czasy włosiennicy i dyscyplin minęły.

– Nie kochanku, ludzie tylko przeszli co ich używali i widzisz, że bez nich coś nie lepiej… albo to piękny widok szaleństw naszych gdy toniemy? To jakby wedle słów błogosławionego Skargi, w rozbijającym się okręcie rozpasani na rozpustę majtkowie, lub jak żołnierstwo rzymskie rozegrywające szaty Chrystusowe u stóp świętego krzyża jego. Myślicie że to sprowadzi błogosławieństwo Boże na nasz naród? A jak Pan Bóg ma kochać tych co o nim wiedzieć nie chcą i wolą się perfumować niż modlić?

– Zapewne – rzekł – skłopotany podczaszyc – nie przeczę żeśmy może trochę winni, ale trudno czegoś i młodości nie wybaczyć!

– Wiele, wiele się wybacza, odpowiedział Spirydjon, ale przecie nie wszystko. Gdy się styra, zbłoci, zgnuśnieje i zbabieje, to się jej nie wybacza, gdy szaleje zamiast pracować, darować jej tego nie można.

Pierwszy raz oddawna usłyszał Ordyński tak surowe słowa, ale je poszanował, bo mu znów świętą przypomniały babkę.

– Nie chcę Wmości nudzić perorą – rzekł, wstając z ławy, weselszym tonem kapucyn – samotność i dobra książka, uleczą spodziewam się niezadawnioną jeszcze chorobę… masz pan tu Drogę do życia pobożnego i Tomasza à Kempis… dobranoc – dobranoc. Obejrzał się jeszcze czy czego nie brakło gościowi i wyszedł powolnie.

Milczenie klasztorne otoczyło przybyłego – myśli jego zburzone wiły się kłębami po głowie, rzucił się na łoże i znużony usnął.

Ale i we śnie dzikie miał jeszcze widzenia, miotał nim szatan wyskakujący z obrazu Ś. Michała, uśmiechał mu się zapraszając go z sobą do trumny Frascatelli, wieziono go potem w trumnie razem z Rybińskim, którego krew buchała w usta zabójcy… potem ogarniały go ciemności, powoli zatętniał dzwonek i szmer jakby długiej cichej modlitwy, zaszumiał w łonie nocy. Napróżno silił się obudzić.

Leżał znów w trumnie, wieziono go przez całą Warszawę, wszyscy znajomi go mijali szydersko, ledwie który głowę odwrócił, by nią pokiwać obojętnie, zobaczył i Annę idącą za swoim pogrzebem, i kata w czerwieni z mieczem – i babkę nad sobą w obłokach i tysiące postaci znanych i nieznanych, a śmiech szatana chwilami aż tłumił dźwięki dzwonu, tak się rozlegał szeroko. Znużony snem i marami, otworzył oczy otoczony białym dniem i znalazł się na podłodze, gdyż miotając się widać spadł z łoża. Zobaczywszy różowe blaski wschodu, otworzył okno na ogródek wychodzące, spiekłe czoło wystawując na chłodzący powiew poranku.