Tasuta

Ostrożnie z ogniem

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tak gdy ranny swą krwawą odartą ze skóry bliznę odkryje, chłód, ciepło, każde drgnienie powietrza czuje nią silniej niż zahartowaną skórą. Byłażby po staremu miłość – raną tylko —? Nie! nie – miłość jest wielkim węzłem, co wszystko łączy na świecie, dotknąwszy się go, bierzemy w siebie ducha świata całego i jak płyn elektryczny, tajemnicza siła jednoczy nas z – całością. – Skoro się skupim w siebie, odetniem od ludzi, siebie czujemy, siebie pojmujemy tylko.

Miłość! wielki i święty wyraz, lecz ubogi, lecz słaby na odmalowanie tego co znaczy. Miłość to świat – miłość to Bóg – miłość to życie, to wszystko. Co jest – jest nią; a z wysoka nic nie widać prócz niej. —

Natura żywa jest miłością samą, społeczeństwo klei te uczucie, jak klei i spaja kamienie z atomów, chmury z niewidocznych wyziewów.

Wszystko co święte, co dobre, co prawdziwe, co piękne, jest miłością. A dwojga kochanków namiętne uczucie to tylko odłamek, to tylko gałązka ogromnego drzewa, pod którego cieniem drzemią światy, i słońca, i gwiazdy, i błękity eteru. —

Jedna miłość jest złą, jest fałszem, jest śmiercią moralną – miłość samego siebie. Wszystko co złego ma świat, co nazywa się złem, z samolubstwa pochodzi. Ono rozłącza, rozbija, morzy, unicestwia. – Przez nie giną społeczeństwa i gasną światy w niebiosach. Niech chwilę ziemia zatrzyma się w miłośnym biegu koło słońca, – umarła – niech chwilę człowiek zawrze się sam w sobie – a nie żyje. Bo życie jest miłością.

A miłość jest ofiarą —; lecz ofiarą roskoszną, dobrowolną – poświęceniem bez wejrzenia po za siebie. —

I niema miłości bez ofiary. —

Wszystkie miłości nią żyją. —

Wejrzyjcie na niebiosa – co tam światów wiecznie krążących około ogniska, które mu swój byt poświęciły; wejrzyjcie na społeczeństwa – jeźli na nich zgasł duch ofiary, duch miłości, – ruiną są, popiołem, rumowiskiem. —

Tak myślał idąc Jan, i rozogniony własnem dumaniem, stanął już szarym wieczorem u krzyża, naprzeciw domku ojcowskiego.

Pod krzyżem modlił się starzec siedząc, z wypogodzonem obliczem chrześcianina. —

– Co ci się stało Janie, rzekł gładząc wąsa – siwy powrócił bez ciebie. Wiedziałem że cię z siodła wysadzić nie mógł, boćby to już do licha wstyd było; musiałeś zsiąść i nieuważnie go puścić.

– Coś nakształt tego, odpowiedział całując rękę starca. —

– I zyskałeś, że ci śliczną kulbakę podruzgotał bestja w kawałki, musiał się gdzieś tarzać. – Dobrze że się nie okaleczył, alem go sam opatrzył, nic mu się nie stało. Ale gdzieżeś był?

Jan, który tajemnic mieć niechciał, opowiedział staremu swoje pierwsze, drugie i trzecie na balu i dzisiejsze czwarte spotkanie z Julją i Marją, nie tając wcale, że jedna z nich mocno go zajęła.

Darski potrząsał głową i brwi zachmurzył. —

– To coś szparko mości panie – rzekł wysłuchawszy, a w dodatku i na nic ci się nie zdało. Boż to pany, a my wcale nie – oni dumni jakby ich rodziła Batorówna, z tego nic być nie może, tylko się daremnie zakrwawisz w sercu. Ot lepiejbyś sobie ubogą jaką znalazł szlachcianeczkę, a piękną, a skromną; a poczciwą, a pracowitą; pobłogosławiłbym ci z duszy.

– Przecież jeźli im o to chodzić może, jestem szlachcic. —

– Tak, bo spodziewam się, że i w duszy szlachectwo nosisz jak wszyscy Darscy, bez czego kiep szlachcic – przerwał stary.

– A do tego jestem ci bogaty – dodał Jan.

– Bogactwo, dziecko moje, rzekł ojciec, dziś jest jutro go niema. Z niem jak z smaczną potrawą obchodzić się potrzeba; lepiej jej nie kosztować, żeby sobie nałogu nie zrobić; a mając nawet bogactwo, niech ci serce do niego nie przylega.

Patrz jak dziś mnie mało kosztuje, żem zubożał! Żal mi moich poczciwych ludzi, nic więcej i tęż samę kaszę i krupnik jak dawniej zajadam, bom się do pulpetów nie nazwyczaił, żeby po nich stękać.

– Ani ja mój ojcze – wiesz jak mi mało potrzeba. —

– I dla tego ci właśnie ani bogatej, ani wysoko-urodzonej żonki nie życzę. – Wiesz co to u nas dobre wychowanie, toć to tylko wypieszczenie i popsucie. Przy takiej żonie i ty się popsujesz, zmiękniesz, zbabiejesz. A mężczyznie zbabieć to już ostatnia rzecz. Koło tej lalki będziesz musiał skakać, dmuchać, chuchać, na paluszkach chodzić i może w ostatku zostać zasłonką od gacha —

– Nie, nie – moje dziecko nie tego nam potrzeba dla nas obu. – Wolałbym z lichem prostą poczciwa dziewoję. Przy tej byś przynajmniej nie zrobił się piecuchem.

– Ale mój drogi ojcze – czyż już wszystko złe w tem wychowaniu, w tym świecie, którego ty nie lubisz?

– Nigdzie niema ludzi, coby całkowicie źli byli, moje dziecko, jest i tam zapewne wiele dobrego, ale więcej zła. —

Zobaczycie jeźli dożyjecie! świat musi się odmienić. To co dziś u was cywilizacją i dobrą edukacją i wybornem towarzystwem się nazywa, całkiem inne będzie. Wasze pierzyny, wasze cacki drogie, co wam po trochu serce kradną, wasze nałogi, które i czas biorą i niewolnikami czynią, wasza miękkość pieszczona, czułość w fraszkach, a obojętność w rzeczach prawdziwie wielkich – wszystko to zmienić się musi. Świat idzie ku lepszemu – wierzę w to jak w ukrzyżowanego Chrystusa. Jego nauka nietylko do niebios po śmierci, ale do szczęścia, o ile ono może być naszym udziałem – prowadzi i doprowadzi.

Stary umilkł poglądając na dalekie lasy, za któremi jeszcze się prześwieciła czerwona łuna zachodu.

– Słuchałem cię ze czcią i rozrzewnieniem, mój ojcze, odpowiedział Jan powolnie. Wszystko co mówisz jest prawdą – lecz więcej zgadujesz niżeli znasz świat teraźniejszy, nigdy niechciałeś nań wyjrzeć.

– Tak! to prawda, ale w mojej ciszy i samotni, ty wiesz że niepróżnuję, że mi oczy służą, a xiążka żadna nie nudzi. Wasze xięgi malują świat najlepiej, nie wówczas gdy myślą, że to czynią, lecz najczęściej gdy o tem wcale nie wiedzą. – Lubię ja konia, psa, powietrze i życie czynne – ale trzeba i myśl podsycać, bo inaczej bylibyśmy zwierzęty. – Znam wasz świat i dla tegom go nie ciekawy.

Nasz staropolski, choć go tam teraz obrzydzają jak mogą i piękrzą nie do rzeczy, daleko był wart więcej, bo w nim był duch Chrystusa Pana. Występki były jak zawsze i wszędzie, lecz ogół i co rządziło ogółem, ten duch wieku jak wy zowiecie, wiał jeszcze wiarą, braterstwem, nadzieją… Dziś wiele słów, a szczerości mało – każdy gada, nikt nie robi…. Boję się o was – nim przyjdzie dobre, wiele złego przecierpieć jeszcze musicie. —

Znów umilkł starzec, a po chwili —

– No, powiedzże mi co więcej o tej pięknej dziewczynie, która na twoją biedę tak cię zajęła. —

– Cóż chcesz ojcze mój, żebym ci powiedział, wylałem ci z serca co w niem miałem – wszystko – piękna – obie są piękne – poprawił się – dowcipna i mowna.

– O, to nic potem, rzekł stary.

– Żebyś wiedział ojcze, jak z tem jest czarująca!

– Powiedziałbym ci coś, ale się nasrożysz.

– Z tobą ojcze!

– No! no! daruj staremu – Dwa bo są kobiet rodzaje, i ci starzy poganie, u których wiele było sensu, choć też dużo fałszu, najzręczniej je podzielili. – Rzymianin szukał matrony, coby domowego strzegła ogniska; skromnej, pracowitej domatorki, którejby mógł napisać na grobowcu – Ognia strzegła, wełnę przędła. – Lecz gdy chodziło o rozkosz bydlęcą, przyprawioną solą attycką, dowcipkiem, czarującą gracją; – o! naówczas mosanie szli do dworek, do swoich Laisów i Aspazij. Ale żaden się z nich z Aspazją, Frynę i Safo nie żenił. —

Otoż tak mosanie, te najdowcipniejsze kobiety, do których serce lgnie okrutnie, to najniebezpieczniejsze stworzenia na świecie. Im nieustannie potrzeba blasku, wrzasku, oklasku, nowych ludzi i nowych uczuć – mospanie.

– Powiedzże mi chłopcze, jak tu się z taką ożenić kobietą?

Jan milczał.

– Nie jeden, gawędził dalej stary, nie spójrzy na cichą, na skromną, na kryjącą się od oczów, od spojrzeń, od ludzi niewiastę, ale to są skarby mospanie, dyamenty, na których się nie znają. Waćpan słyszałeś pewnie, że dyament co go to kędyś tam wymywają z piasków i błota, wcale nie ma pozoru błyskotliwego, a przecie to koron królewskich ozdoba, gdy tym czasem lada kiepski kamuszek czasem świeci się jak co dobrego. Tak to i z kobietami.

– Czyż zawsze mój ojcze?

– Juściż nie zawsze, ale trafić na wyjątek trudno i rachować na takie szczęście, to Pana Boga kusić. – Ale już bo czas do domu, rzekł staruszek podnosząc się z kamienia na którym siedział. Widzę ztąd starą Dorotę i Kaspra, że miskę krupniku moją ponieśli – przez sieni – boć nie na co świecili łuczywem do pierwszej izby.

To mówiąc wyprostował się Darski, otrzepał kapotę i z milczącym Janem spuścił się w głąb jaru. Chciał mu podać rękę syn, ale stary się ofuknął.

– Patrzajcie, masz mnie już za kalekę czy co?

– Ale po nocy!

– O! o! albo to ja tu każdej bryłki ziemi nieznam, prędzej się ty potkniesz jak ja i nogi chwalić Boga, służą jeszcze.

Tak mówiąc zeszli w głąb i po ścieżce z poręczem wdrapali się na górę. Stary przywykły ani się nawet zasapał, mimo że wnijście dość było przykre. W dziedzińcu zastali Kaspra, który szedł właśnie prosić na wieczerzę.

Mały, krępy, nizkiego czoła, szerokich plecu, rozczochranej czupryny, długich rąk i zawiesistych warg pan Kasper wcale niepozorną miał minę. Ale nie było sługi nad niego! Pierwszym i największym przymiotem jego było to, że nigdy nic niechciał, tylko to co pan. – Wcielał się w jego myśli, żądania, gusta i niedość że słuchał, ale rozkazów nie potrzebował. Nigdy Darski nic mu o użyciu dnia, o robocie nie potrzebował dyktować, Kasper magnetycznie jakoś wiedział, co potrzeba było robić. To wyrzeczenie się siebie nie wiele go kosztowało – był najszczęśliwszy, zawsze wesół, rad wszystkim, pierwszy do wyperswadowania, jeśli się co złego stało. – Ożywiał sobą cały nie wielki dwór Darskiego i był jego głowa i duszą. Pod przewodnictwem tego znakomitego człowieka, któren ręce w tył założywszy szedł powoli obok pana i panicza, doszli do dworku. – Tu z wielkiem podziwieniem zastali obcego człowieka, właśnie w tej chwili podchodzącego ku drzwiom z białą kartką w ręku.

 

– A zkąd to moje serce? spytał razem prawie p. Darski i Kasper.

– Z Dąbrowej, panie, z kartą. —

– Idźże Kasprze, przyjm gościa w czeladnej, a ja pismo odczytam.

Stary zawsze tak obcych przyjmował, że ich musiał bodajby na chwilę tylko przybyłych ugościć, nakarmić, napoić i uczcić, jak można. Kasper wiedzący obyczaje, zaraz porwał posłańca i już się wesoło do niego uśmiechając, w najserdeczniejszej gawędzie, wprowadził na przeciwek.

Z ciekawością ojciec i syn zbliżyli się do świecy i stary oddał Janowi list, będąc już pewien, że do niego być musi, ale oddał z westchnieniem. Sam usiadł w krześle swojem i zadumany nalewał sobie krupnik w prostą glinianą misę, która przed nim stała.

Jan czerwienił się po uszy czytając.

– No cóż ci tam piszą? spytał ojciec. —

– Starościna —

– Jakto? sama starościna. —

– Tak, ona podpisana. —

– Cóż tedy?

– Ośmiela mnie i zaprasza do swego domu.

– Tam do kata! honor wielki! odparł Darski poczynając spokojnie jeść krupnik. Teraz chłopcze zginąłeś. —

Jan znów w rękę pocałował i jakby go przepraszał – rzekł cicho —

– Pozwolisz ojcze? —

– Co ja ci mam pozwalać lub bronić; nie jesteś młokos, masz lub powinieneś mieć rozum. I zabronienie na nicby się tu nie przydało – jeźli ci to już smakuje, nie tu to gdzieindziej znalazłbyś co lubisz. Niech się dzieje wola Boża! – Jako ojciec, radzić będę – gderać mogę, płakać nawet – ale bronić nie myślę. Daj tylko Boże, żebyś w istocie trafił do tego szczęścia, które tam widzisz i nie zaszedł gdzie nie myślisz.

I gdy Jan pospiesznie odpisywał na list, bo wszystko w nim wrzało, Darski tym czasem krupnik swój zajadając, gawędał.

– Nieznałeś świętej, poczciwej a tak wcześnie zgasłej matki swojej. Daj ci Boże w życiu za towarzyszkę taką jak ona była. Aleciem jej nie szukał wysoko. Była córką ubogich, pracowitych ludzi. – Łzy mi płyną gdy ją wspomnę, choć dwadzieścia kilka lat jakeśmy się rozstali.

Tu starzec rzucił łyżkę i spuścił zasmucone poważne oblicze —

– Rozstali się na chwilę, ale połączym nazawsze. – Gdybym mógł skutecznie się modlić, o nic bym nie prosił Boga, tylko o taką żonę dla mojego Jasia. —

– Mój ojcze! – z zapałem podchwycił Jan, wierz mi, ja cię tak szanuję, tak kocham, że gdybym widział najwyższe szczęście w kobiecie, a tyś mi porzucić rozkazał – porzuciłbym.

– O! o! to za wiele – tak się waści zdaje – ale to znowu w twoim wieku za nadto wielka ofiara. – Cóżeś tam odpisał Jasiu?

– Że jutro będę się stawił. Poszlę dziś po mój powóz i konie i —

– I głupstwo zrobisz! wiesz co – tu nikt ani wie żeś bogaty, nie wydawaj się z tem póki cię nie spytają – kłamać, niech Bóg broni! ale ręczę, że się tego nie domyślają, a chwalić się nic do rzeczy. Na co ci powóz i konie – weźmiesz siwego, dam ci nowa kulbakę —

– Ale jakże? ubrany —?

– A czy to daleko?

– Przeciwko zwyczajowi?

– Żartuj sobie z tego, śmieszności w tem nie będzie, a niezwyczajna rzecz, byle nieśmieszna w kobiecych oczach, wcale ci nie zaszkodzi.

– Jak każesz ojcze. —

– Radzę i dobrze ci radzę. I nie wyrywaj się ze swemi dobrami w Litwie, owszem milcz. – Już jeśli do kaduka masz szukać żony wysoko, niechże będzie pewność, że cię szczerze kocha. Jeśli cię przyjmie, sądząc żeś ubogi – no, toż to coś znaczyć może. —

Odesłano list i Jan zamyślony, ale weselszy siadł do wieczerzy, do której i Kasper się przystawił posługiwać. —

– A gość? spytał stary. —

– O! już poszedł jak mu tylko list oddano, mówił że mu kazali zaraz powracać.

– Aleś go uczęstował.

– A jakże! a jakże! toć wiemy zwyczaje i prawa, jak ten powiada (to było Kaspra przysłowie).

– Nie wypytywał posłaniec.

– A jakże, a jakże – ale mnie muchy z nosa nie łatwo wyciągnąć – pytał się o panicza czy daleko mieszka – a ja mówię o! daleko. – Cóż to przesiada na dziedzictwie? – podobnoś – odpowiedziałem. I musi być bogaty? pyta znów – a ja mu kto to tam wie, jak ten powiada – to tak daleko. —

– Rozumnieś odpowiedział Kasprze – rzekł stary.

– A już to ja – głupstwa nie zmaluję, przechylając się na jednej nodze z niejaką dumą odparł sługus.

– A potem. —

– A potem już jakby mu gębę zamalował, jak ten powiada, – tylko dwa kieliszki wódki wypił.

– I zakąsił.

– Kiełbasą! a jakże! kiełbasą!

– No! kiedy on zakąsił, dawajże i nam czem po krupniku zakąsić, odezwał się stary.

A Kasper na jednej nodze poleciał po drugą potrawę, którą były świeże kartofle.

Niepotrzebujemy dodawać, że Jan niejadł, w jego położeniu nic się nie jada, chyba przez roztargnienie.

Są chwile w życiu człowieka przestraszające go, choć bojaźni, której doznaje patrząc na nie gdy się zbliżają, nic wytłumaczyć nie potrafi. Nie zawsze przeczucie wieszcze wstrząsa sercem i cofać się doradza – czasem wielkość nadziei rodzi obawy, by ich mgnienie oka nie zniszczyło. Głowa się zawraca, usta bledną, oko patrzy i nie widzi, myśl nawet jak ptasze, nad którem krąży jastrząb niewidomy, osłabłemi skrzydły plącze się w powietrzu i opada.

Najodważniejszy, najprzytomniejszy w tych krytycznych życia perjodach niepoznaje sam siebie, a gdy poźniej chłodniejszem okiem spojrzy na bojaźń doznaną, śmieje się z niej jak z dzieciństwa.

Jan dojeżdżał do Dąbrowej z takim właśnie niepojętym przestrachem, jakiśmy tu opisali. Czego się lękał? niewiedział; tłumaczył sam sobie, iż bojaźń była nierozumnem uczuciem, chorobą jakąś, dzieciństwem, a obawiał się przecie.

My wnijdźmy przed Janem do pokoju starościnej i zajrzyjmy do niego w chwili, gdy Julja wracająca z przechadzki, zmęczona, poruszona przysiadła na stołeczku u nóg babki.

– Widzisz dziecko moje, rzekła do niej staruszka przykładając rękę do jej skroni – jak ci krew bije do głowy, cała jesteś czerwona, a takeś się zmęczyła. Tyle razy cię proszę, żebyś nie biegała. – I Marja pozwala na to.

– Mówiłam Julji – prosiłam. —

– Ale babciu, kiedy mi to nie szkodzi!

– Tak, nie szkodzi! chwała Bogu, ale może ci zaszkodzić. Ruch mierny służy zdrowiu, ale taka gwałtowna agitacja.

– Moja babciu, a kiedyż biegać jeźli nie w moim wieku?

– Z umiarkowaniem.

– Tego ja nierozumiem – to niewola!

– Całe życie niewola, dziecię moje.

– A niech Bóg broni!

– Cóż ty na to poradzisz?

– Co? niepoddam się – zawołała Julja tupając nóżką – umrę a niepoddam się. —

– Dziecko! dziecko!

– A! a! wielka nowina babciu! z nią to tak do ciebie leciałam – Tajemnica odkryta.

– Jaka tajemnica?

– A! mój nieznajomy.

– Twój?

– To jest nasz, mój i Marji.

– O! ja się do niego nieprzyznaję – przerwała Marja cała w płomieniach.

– Kiedy mi nie wolno powiedzieć mój, muszę mówić nasz.

– I cóż ten twój nieznajomy.

– Wiem kto jest.

– Pewnie coś nie ciekawego.

– Wszakto babciu droga, syn tego starego Darskiego z Jarowiny, o którym tyś mi sama rozpowiadała.

– Syn Darskiego? niewiedziałam, że miał syna.

– Nie mieszkał tutaj, siedzi gdzieś w Litwie, przyjechał tylko do ojca, – Otóż kochana babciu, (szturmem dobywając twierdzy dodała Julja) dał mi słowo, że u nas będzie. Chodzi tylko o to, kto go wprowadzi, bo nikogo znajomego niema.

Staruszka zamyśliła się i widać było, że niecałkiem była rada zaprosinom wnuczki.

– Jakto? spytała po chwili – sam się zapraszał być u nas?

– A! chowaj Boże! ja go zaprosiłam.

– Ty! ty moje dziecko.

– A cóż to złego babuniu; młody, dobrze wychowany i bardzo miły człowiek, nasza okolica tak pusta, łapię jak mogę.

Babka pogroziła na nosie wnuczce. – Patrzaj, rzekła, co o tobie pomyśli?

– A cóż pomyślić może; żem grzeczna —

– A jeźli to jaki bałamut, któremu się ubzdrzy —

– Ale nic mu się ubzdrzeć nie może, ręczę. – Oho! nie takem go zapraszała. – Zresztą babunia moje zaproszenie naprawi i napisze do niego od siebie.

– Ja! moje serce.

– Tak! babcia kochana, i to dziś jeszcze.

– Ale ja tego nie zrobię.

– Czemu?

– Bo mi nie wypada.

– Owszem babuniu. – Darscy ubodzy, ubogiemu oszczędzić pierwszego kroku ciężkiego dla jego miłości własnej, godzi się i potrzeba. Gdyby był bogaty, nie mówię.

– Ale na cóż on nam, proszę ciebie —

– Na co ludzie ludziom? Wszakże potrzebujemy towarzystwa.

– Młody człowiek, gadać będą —

– O! niech sobie gadają, o to najmniejsza.

– Dla kobiety wcale nie.

– Tem się gubią kobiety, że na paplania uważają, wieleż głupstw się robi dla ludzkiego języka.

– Niewiesz sama co mówisz.

– A więc babunia pisze?

– Nie, dziecko moje, byłoby to coś – niewiem – zdaje mi się, nieprzyzwoitego; byłoby to jakbyśmy go łapać chcieli.

– Łapać! czyż kto nas o to posądzi! czy tego potrzebujemy.

– A wreście dziecko moje, jest jeszcze jedna ważna przyczyna, dla której wprowadzać młodego Darskiego do mego domu waham się.

– Jakaż być może?

– Powiem ci ją moje dziecko, nie jest to tajemnicą żadną. Darscy byli zawsze bardzo uczciwymi ludźmi, ale przez dziwactwo swoje stracili wziętość w sąsiedztwie, i odłączyli się zupełnie od towarzystwa. Bogaci będąc wzgardzili nami, zubożawszy ani się chcieli przez dumę schylić do ludzi. Jeden raz tylko starł się stary Darski z jednym bliskim krewnym naszym, i spotkanie ich pozostawiło po sobie pamięć i nienawiść niezmazaną.

– Z kimże to babuniu?

– Właśnie z opiekunem twoim, z prezesem.

– Jakto? prezes —

– Prezes i Darski zeszli się w domu ubogiego człowieka, o którego córkę obadwa się starali. Prezes naówczas nie był jeszcze tak bogaty jak dzisiaj, a był młody i szalenie zakochany. – Darski śmiał mu satnąć na drodze i ożenił się z tą, którą on za swoją już uważał.

– A! cha! cha! prezes zakochany tego sobie wyobrazić nieumiem.

– Prezes tak dalece był przywiązany do tej panny, że wcale się potem nie ożenił, i na całe życie została mu w sercu nienawiść przeciw Darskim. Ludzie nawet mówili, że się przyczynił wielce do zrujnowania ich majątku, i gdyby nie prześladował starego, ten mógłby był wyjść z interesów.

– O tem nigdy nie słyszałam.

– Widzisz więc, że bez wiedzy i przeciw woli prezesa zapraszać w dom młodego Darskiego, jest to przygasły zaledwie ogień rozdmuchiwać. – I tak – Bóg widzi – nie mogę się nie skarżyć na opiekuna twego; cóż to będzie, gdy mu damy słuszną przyczynę niechęci.

– A cóż ma być babuniu, prezes będzie mruczał według zwyczaju, zagryzał usta, złościł się, a my zrobim swoje.

– I zrobione opłacim nie jedną przykrością. —

– Babcia się wszystkiego boi. —

– Bom stara, moje dziecko, i przeszłam wiele.

– Ale dla tego napiszemy do Darskiego?

– Jakaż ty uparta!

– Jak koziołek? nieprawdaż? – Ja piszę, babcia podpisuje – posyłamy i rzecz skończona.

I Julja tak potrafiła przynaglić staruszkę, że nim się ściemniło, wysłano list do Jarowiny.

Nazajutrz przybywał Jan po południu, w chwili właśnie, gdy babunia usnęła była po swoim postnym objedzie, a dwie panienki w saloniku siedząc, półgłosem czytały. Tentent konia wstrząsł Julją. Marja pobladła tylko i spuściła głowę na krosienka.

– To on! szepnęła Julja, i w tej chwili Jan bledszy także niż za zwyczaj, odemknął drzwi salonu.

– Cicho! na palcach! zamiast przywitania szepnęła Julja – Babcia spi – siadaj pan. I wskazała mu krzesło obok siebie.

– Konno pan przyjechałeś?

– Jak zawsze. —

– W takie gorąco?

– To mi nic nie szkodzi, przywykłem do wszystkiego.

– Prawdziwie, takby wszyscy powinni jeździć mężczyźni. – W miękkim – koczu wcale im nie do twarzy. —

Dziękuję panu wcześnie w imieniu babki, nim ona sama to uczyni, żeś nas tak prędko odwiedził. My tu żyjemy tak samotnie, okolica tak pusta.

– Mnie się przeciwnie zdawało, że sąsiedztwo bardzo liczne.

– O bardzo liczne, ale pan wie co to jest na wsi sąsiedztwo. – Jedni nas nie chcą, drugich my nie życzymy, trzeci czasu nie mają, innych chcielibyśmy a boim się. —

– Do którejże z tych kategorji zaliczysz mnie pani?

– Do żadnej, pan nie jesteś naszym sąsiadem.

– I bardzo żałuję, że nim nie jestem.

– Czcza grzeczność, za którą dziękuję – nie lubię grzeczności. – Ludzie się niemi częstują, jak dzieci cukierkami, ale to nie karmi. Ale otóż słyszę że się babunia budzi, pobiegnę do niej, uprzedzę o gościu, pójdziemy do niej. Ty Marjo baw pana Darskiego.

Marja blada podniosła głowę od krosien.

Julji już nie było – Jan niewiedział jak począć rozmowę z milczącą, smutną, siedzącą naprzeciw niego dziewicą, drżącą jak listek. Szczęściem tyle było wszędzie kwiatów, że rozmowa najnaturalniej począć się od nich mogła.

 

– Dąbrowa, to prawdziwy kosz kwiatów, rzekł, cóż to za mnóstwo ich, i jak cudne!

– Julja i babka lubią obie kwiaty namiętnie, odpowiedziała Marja po cichu.

– A pani?

– O! i ja je lubię – ale Julja do szału, do pasji swoje wychowanki kocha. – Dla niej kwiatek jest czemś więcej jak dla nas wszystkich.

– Ja najlepiej lubię nasze, własnej ziemi kwiaty.

– O! i ona je wykopuje, przesadza, pielęgnuje i przenosi nad zagraniczne, nad któremi czuwać potrzeba, żeby ich wietrzyk, żeby ich chłodek, skwar, lub najmniejsza zmiana powietrza nie umorzyła.

– Znać w Dąbrowie bardzo to zamiłowanie – cała w kwiatach jak w wianku. —

Kończył tę nic nieznaczącą rozmowę, której daleko więcej znaczące towarzyszyły wejrzenia, gdy Julka wprowadziła opierającą się na niej starościnę, z uśmiechem dobroci wchodzącą do salonu.

– Pan Darski! zawołała. —

– Bardzom szczęśliwy, że mi wolno podziękować pani osobiście za jej łaskę dla nieznajomego. – Obcy w tej stronie teraz, wywiozę z tąd wspomnienie najmilsze przyjęcia, na które nie zasłużyłem, którego spodziewać się nie miałem prawa.

– Siadajże pan dobrodziej – a dawno w tych stronach?

– Od kilku tygodni, i teraz jestem na wyjezdnem.

– Jakto? porzucisz pan starego ojca?

– Wrócę wkrótce do niego, teraz mam obowiązki powołujące mnie do Litwy.

– Wielka szkoda, moje panny rachowały już na pana, jako na tancerza, na jesień i zimę.

– Któż wie, może nie zmylę rachuby i powrócę.

– Powracaj pan, u nas się bardzo dobrze bawią. —

Zaturkotało.

– Któś przyjechał? spytała staruszka. Julja wyjrzała oknem.

– Pani podkomorzyna. – A! to wybornie, jeszcze niewie kto pan jesteś – cicho! cicho! I pobiegła ku drzwiom, któremi już wtaczała się dostojna kuzynka z panną Matyldą, trzymającą lornetkę w ręku, flakonik w drugiem. Trzeba wiedzieć, że Tysia miała słabe oczy, słabe nerwy, słabe piersi, i chorowała na rodzaj melancholji, który cierpią wszystkie panny niemogące pójść za mąż. – Od roku pokaszliwała, przeczuwając suchoty, ale wyglądała dość dobrze i nadto nawet, pomimo octu, o któren ją matka strofowała.

Podkomorzyna rzuciła okiem po salonie, zobaczyła Jana i ledwie przywitawszy się ze starościną, zwróciła ku niemu —

– Widzę pana tutaj! a więc tajemnica rozjaśniona. —

Julka niedozwoliła babce zaprezentować gościa. —

– Przecież trwa wyzwanie?

– Uznaję się zwyciężoną.

– Pan Darski – wskazując ręką, przemówiła staruszka.

Podkomorzyna, która się wcale nazwiska tego spodziewać nie mogła, skłoniła się dosyć ozięble sznurując usta, i dodała: – Powinnam się była domyśleć. —

Nastąpiły oklepane pytania – Gdzie pan mieszka? i tym podobnie. Potem Matylda zwróciła się udając niezmiernie lekką i powietrzną istotę ku Marji, którą z zapałem nerwowym ściskać i całować zaczęła szepcząc jej coś na ucho. Podkomorzyna siadła przy starościnie, a Julja zaczęła rozmowę z Janem.

Zabójcza to była rozmowa —!

Wzrok Julji, któremu nic oprzeć się nie mogło, jej wejrzenie przeszywało na wskróś Jana, któren cierpiał rozkosznie, czując się tak już okutym, tak oczarowanym, tak podbitym, ze o świecie całym zapomniał.

Jakieś nieznane światy, niepojęte szczęścia, niezbadane głębie roskoszy nadziemskiej widział w tych niebieskich zrenicach, które mu mówiły więcej daleko, inaczej daleko niż usta; obiecywały mu raj. —

Usta Julji szydersko uśmiechające się, z których słówka śmiało, dowcipnie, lekko wylatywały jak ptaszki, uderzały go sprzecznością wyrazu z cudnemi jej oczyma. – Patrzał i szalał. —

Rozmowa jak ogień wejrzeniami podsycany, zapalała się, płomieniła, obejmowała coraz szersze kręgi, świeciła coraz jaśniejszą łuną, ulatywała w powietrze, nietykała już ziemi. Julja także zapomniała, że na nię patrzały babka, podkomorzyna, Matylda – Matylda, która przy słabych nerwach miała mocną ochotę do plotek. —

Musiano wreście odwołać nieuważne dziecko; ale po czasie. – Julja mówiła sobie w duszy – będę go kochała!

A gdy kobieta sama sobie powie – kochać go będę! – już kocha.

Jeśli obiecuje ludziom temi samemi słowy – naówczas kochać nie będzie!

Jan zapomniał łzawego spojrzenia czarnych oczów Marji, powiedział sobie w duszy – będę cierpiał, wszystko zniosę, ona być musi moją – ona mi jest przeznaczoną.

Julja biegała jeszcze z narzuconomi jej kluczykami, które przeklinała, gdy turkot powtórny dał się słyszeć i w tejże prawie chwili, otworzyły się drzwi salonu.

Wszedł mężczyzna stary, kulawy trochę, na lasce się opierający, wychudły, zgarbiony, ubogo a raczej brudno i sknersko ubrany. Twarz jego zastraszała wyrazem niczym nie pokrytej nienawiści, gniewu i wszystkich płynących z nich uczuć.

Żółty, zmarszczony, z ogromnemi oczyma czarnemi błyszczącemi ogniem dzikim, z usty, które po wypadłych zębach jeszcze dziwniejszy wyraz dumy i wzgardy przybrały, z wielkiemi białemi uszami, łysą na wpół głową, której czaszka guzowata i nieforemna najeżoną resztą włosów pozostałych opasana była – podszedł ten osobliwszy gość śmiało i srogo oglądając się do koła, aż ku starościnie. Pocałował ją w rękę od niechcenia, uśmiechnął się niby Julji, kiwnął głową reszcie, zmierzył z podziwieniem Jana i padł na krzesło, tyłem się ku niemu zwracając.

– Kaducznie trząska droga odemnie do starościnej! zawołał – trąc ręką po czole.

Wszyscy milczeli zmróżeni przybyciem prezesa – był to opiekun Julji. Najmniej jednak wrażenia na niej uczynił, płacąc za niegrzeczność jego, poszła do Jana sama, śmiało, i zaprosiła go w ganek, gdzie Marja i Matylda także wyjść miały do przygotowującej się herbaty.

– Kto to jest? spytał Jan cicho.

– Mój opiekun – prezes – odpowiedziała Julja.

– Prezes! zawołał Jan – Prezes!

Twarz mu się zmieniła. Julja postrzegła to. – Opiekun pani? —

– Tak, kuzynek i opiekun.

Zaledwie wyszli w ganek, gdy palcem wskazując młodego człowieka prezes, spytał starościnej – a toż kto?

– Pan Jan Darski – nieśmiało i prawie drżąc odpowiedziała staruszka.

– Darski! podchwycił opiekun porywając się z krzesełka – syn – syn —

Oczy mu się zaiskrzyły, zapłomieniły, ściął usta, drżał – syn tego —

– Syn znajomego prezesowi. —

– Tak! znajomego – wroga! – Cóż on tu robi?

– Julja go poznała na – balu – mówiła starościna i zaprosiłyśmy go – to jest ja go zaprosiłam.

– Po co? z uśmiechem rzekł prezes – po co? po co?

– Pozwolisz prezesie, że mogę przyjmować kogo zechcę – urażona odparła staruszka.

– Zapewne! zapewne! zobaczymy! Darski! mruczał niewyraźnie stukając kijem i wstrząsając się cały mówił prezes:

Zobaczymy! Pan Darski – hołota! moje wrogi. —

Zachmurzyło mu się czoło, zżółkł w chwili bardziej jeszcze i mnąc czapkę na kolanach leżącą, powtarzając niewyraźnie wykrzykniki jakieś, siedział z oczyma wlepionemi w ganek. – Zaprosili – ale ja go wyproszę. —

Tego niedosłyszała starościna, bo rozpoczęła mówić z podkomorzyną. – Po chwilce prezes jakby mu myśl jakaś dzika przyszła, porwał się z krzesła gwałtownie i zapomniawszy podpierać się laską, założywszy w tył ręce, poszedł w ganek. Przekulał dwa czy trzy razy wzdłuż balkonu zawsze z oczyma wlepionemi w Jana, którego pożerać się zdawał, nareszcie zastanowił się na przeciw niego, milcząc szydersko i zjadliwie popatrzał mu w oczy, a widząc że się Jan nie mięsza, odszedł. —

– Temu panu, rzekł Jan do Julji – widocznie nie przypadłem do smaku.

Prezes posłyszał dość głośno wymówione wyrazy.

– Zgadłeś pan, rzekł grubijańsko.

Jan się ukłonił tylko. – Niechże mnie pani zaprezentuje.

– Pan Jan Darski! śmiało przemówiła Julja.

– Wiem o tem! I z gniewem się odwrócił.

Widocznie chciał upokorzyć, chciał wypędzić przybysza, a wahał się i nieśmiał jeszcze.

– Nie przeszlibyśmy się po ogrodzie? rzekł znowu wrząc cały.

– Bardzo chętnie – odpowiedział Jan. – Julja błagająco spojrzała na niego; młody człowiek jednem wejrzeniem uspokoił ją. – Miał on już tę wyższość nad prezesem, że był zimny i panem siebie, gdy tamten, wspomnieniem przeszłości rozjątrzony, buchał nienawiścią i gniewem.

Powoli zeszli ze wschodków.

– Co pan tu robisz? rzekł prezes dumnie. —

– A pan? spytał grzecznie Jan.

– Jakto? jakto! ja – krewny – opiekun – pan śmiesz —

– Ja jestem sąsiadem i gościem, niesądzę, żeby do obowiązków opiekuna liczyła się niegrzeczność dla gości.

– Pan wiesz kto ja jestem?

– Dowiaduję się co chwila lepiej o tem.

– I wiesz przeszłość?

– Zapewne urazę jaką pan masz do mojego ojca?

– Urazę! urazę! nie – nienawiść – chęć zemsty – ohydę – wstręt.

– Mógłżebym co na to poradzić? niewiem, to pewna, że ojciec mój nadto jest dobrym chrześcijaninem, żeby nienawiść chował w sercu i zemsty pożądał.

Teised selle autori raamatud