Loe raamatut: «Uwięziona», lehekülg 13

Font:

Pogrzebano go, ale przez całą noc żałobną, w oświetlonych witrynach, książki jego, ułożone po trzy, czuwały jak anioły z rozpostartemi skrzydłami i zdawały się symbolem zmartwychwstania tego, którego już nie było.

Dowiedziałem się, jak już wspomniałem, tego dnia, że Bergotte umarł. I podziwiałem nieścisłość dzienników, które wszystkie powtarzały tę samą notatkę, powiadając, że umarł poprzedniego dnia, Otóż, w wilję Albertyna spotkała Bergotte’a (opowiedziała mi to tego samego wieczora) i przez to nawet spóźniła się trochę, bo rozmawiał z nią dość długo. Z pewnością to była jego ostatnia rozmowa. Znała go przezemnie. Nie widywałem już Bergotte’a oddawna, ale ponieważ Albertyna była ciekawa go poznać, napisałem przed rokiem do starego mistrza, z prośbą abym ją mógł przyprowadzić. Zgodził się, mimo iż, jak sądzę, trochę dotknięty, że go odwiedzam jedynie poto aby zrobić przyjemność komuś innemu, potwierdzając tem własną moją obojętność. Takie wypadki są częste: czasami ten, kogo błagamy o taką audjencję, nie dla przyjemności porozmawiania z nim znowu, ale dla osoby trzeciej, odmawia tak uparcie, iż nasza protegowana sądzi, żeśmy się chełpili fałszywemi stosunkami; częściej geniusz lub sławna piękność zezwalają, ale upokorzeni w swojej dumie, zranieni w swojej przyjaźni, zachowują dla nas już tylko uczucie pomniejszone, bolesne, nieco wzgardliwe. W długi czas potem zgadłem, żem niesłusznie oskarżał dzienniki o nieścisłość, bo owego dnia Albertyna wcale nie spotkała Bergotte’a; ale ani przez chwilę nie podejrzewałem niczego, w tak naturalny sposób mi to opowiedziała. Znacznie później dopiero poznałem jej uroczą sztukę kłamania z prostotą. To co mówiła, to co mi wyznawała, miało wszelkie cechy oczywistości, jak to co widzimy, czego się dowiadujemy niezbicie. W ten sposób w przerwy życia zasiewała epizody innego życia, którego fałszu nie podejrzewałem wówczas: uświadomiłem go sobie aż znacznie później. Dodałem: „Co mi wyznawała” – oto czemu. Czasem osobliwy zbieg okoliczności budził we mnie podejrzenia, w których obok Albertyny figurowała w przeszłości, lub niestety w przyszłości, druga osoba. Aby wyglądało że jestem zupełnie pewien swego, wymieniałem nazwisko, na co Albertyna mówiła: „Tak, spotkałam ją przed tygodniem tuż koło domu. Przez grzeczność przywitałam się, przeszłam z nią kilka kroków. Ale nigdy nie było nic między nami. I nigdy nie będzie nic”. Otóż, Albertyna nie spotkała nawet tej osoby, dla tej prostej przyczyny, że tej osoby nie było w Paryżu od dziesięciu miesięcy. Ale Albertyna uważała, że przeczyć całkiem wyglądało mało prawdopodobnie. Stąd to krótkie rzekome spotkanie, opowiedziane z taką prostotą, że widziałem wręcz jak się owa dama zatrzymuje, wita z Albertyną, towarzyszy jej kilka kroków. Gdybym się znalazł na ulicy w owej chwili, świadectwo zmysłów pouczyłoby mnie może, że owa dama nie spacerowała z Albertyną. Ale jeżeli się dowiedziałem że tak nie było, to nie przez świadectwo zmysłów, lecz zapomocą jednego z owych logicznych łańcuchów, w których słowa osób posiadających nasze zaufanie stanowią silne ogniwa. Aby wezwać to świadectwo zmysłów, musiałbym tam być w owym momencie na ulicy, a nie byłem. Ale można sobie wyobrazić taką hipotezę: mogłem ostatecznie wyjść i przechodzić ulicą w godzinie, którą Albertyna (nie widząc mnie) wymieniłaby mi jako moment swego spaceru z damą; wówczas wiedziałbym, że skłamała. A i to, czy było całkiem pewne? Święty mrok owładnąłby moim umysłem, zacząłbym wątpić czym ją widział samą, zaledwie starałbym się dojść mocą jakiego złudzenia optycznego nie spostrzegłem owej damy; i nie byłbym nazbyt zdziwiony żem się pomylił, bo świat gwiazd mniej trudny jest do poznania niż prawdziwe postępki ludzkie, zwłaszcza istot które kochamy, umocnionych przeciw naszemu wątpieniu bajkami przeznaczonemi na to aby je chronić. Przez ile lat mogą one wmówić w naszą apatyczną miłość, że ukochana kobieta ma zagranicą siostrę, brata, bratową, którzy nigdy nie istnieli!

Świadectwo zmysłów jest również operacją intelektu, w której oczywistość rodzi się z przeświadczenia. Widzieliśmy nieraz, jak zmysł słuchu przynosi Franciszce nie słowo które ktoś wyrzekł, ale to które ona uważała za prawdziwe, co wystarczało aby nie słyszała sprostowań zawartych w poprawniejszej wymowie. Nasz kamerdyner miał podobną właściwość. P. de Charlus nosił w owej epoce – bo często zmieniał mody – spodnie bardzo jasne, łatwe do rozpoznania pośród tysiąca. Otóż nasz kamerdyner, który myślał, że słowo pissotière (słowo oznaczające to, co ku wielkiej przykrości pana de Rambuteau, książę de Guermantes nazywał „pawilon Rambuteau”) brzmi pistière, nie słyszał nigdy w ciągu swego życia ani jednej osoby mówiącej pissotière, mimo że często tak przy nim wymawiano. Ale błąd jest jeszcze upartszy niż wiara i nie sprawdza swoich pewników. Stale kamerdyner mówił: „Z pewnością pan baron musiał się pochorować stąd, że tak długo siedział w pistière. Oto co znaczy być dziwkarzem. Ależ on ma spodnie! Dziś rano, nasza pani posłała mnie ze zleceniem do Neuilly. Przy pistière na ulicy de Bourgogne, widzę jak pan baron wchodzi. Kiedy wracam z Neuilly w dobrą godzinę później, widzę jego żółte spodnie w tej samej pistière, na tem samem miejscu w środku, które on zawsze zajmuje aby go nie widziano”.

Nie znam nic piękniejszego, szlachetniejszego i młodszego, niż jedna z siostrzenic pani de Guermantes. Ale słyszałem jak portjer z restauracji, gdzie bywałem czasami, mówił gdy przechodziła: „Popatrz na tę starą klempę, co za fikimiki! a ma co najmniej osiemdziesiąt lat”. Co się tyczy wieku, wydaje mi się trudne do przypuszczenia żeby on w to wierzył. Ale stojący koło niego „strzelcy”, rechocący za każdym razem kiedy ona przechodziła koło hotelu aby odwiedzić niedaleko stamtąd swoje dwie urocze cioteczne babki, panie de Fezensac i de Bellery, ujrzeli na twarzy tej młodej piękności osiemdziesiąt lat, w które – przez żart czy nie przez żart – ubrał odźwierny starą „klempę”. Ryczeliby ze śmiechu, gdyby im kto powiedział, że osoba ta jest dystyngowańsza niż kasjerka hotelowa, która, zżarta egzemą, pociesznie tłusta, uchodziła w ich oczach za piękność. Jedynie może pociąg erotyczny zdołałby przeszkodzić utrwaleniu się ich omyłki, gdyby przemówił w chwili przechodzenia rzekomej staruszki i gdyby strzelcy poczuli nagłą żądzę pod adresem młodej bogini. Ale, z nieznanych racyj – wypływających zapewne z pobudek socjalnych – zmysły nie przemówiły. Możnaby zresztą o tem wiele rozprawiać. Świat jest prawdziwy dla nas wszystkich, a odmienny dla każdego. Gdybyśmy nie musieli, dla porządku opowiadania, ograniczyć się do racji błahych, ileż poważniejszych racyj pozwoliłoby nam wykazać kłamliwą pobieżność początkowych kart tego tomu, gdzie słyszę z łóżka budzący się świat, to w taką pogodę to w inną. Tak, musiałem ograniczyć się i kłamać, ale faktycznie co rano budzi się nie jeden wszechświat, ale miliony wszechświatów, prawie tyle ile jest źrenic i inteligencyj ludzkich.

Aby wrócić do Albertyny, nie znałem kobiety bardziej obdarzonej szczęśliwą zdolnością kłamstwa żywego, grającego wszystkiemi kolorami życia; chyba jedną z jej przyjaciółek, również jedną z moich „zakwitających dziewcząt”, różową jak Albertyna, ale której profil nieregularny, zapadły, potem znów wydatny, zupełnie przypominał pęki różowych kwiatów, których nazwy zapomniałem i które mają takie długie i kręte fałdy. Jako fabrykantka bajek, ta dziewczyna przewyższała Albertynę, bo nie wprowadzała w swoją relację żadnego z momentów bolesnych, z nabrzmiałych wściekłością domyślników, tak częstych u Albertyny. Rzekłem wszelako, że Albertyna była urocza, kiedy wymyślała jakąś bajeczkę nie zostawiającą miejsca na wątpienie. Widziało się poprostu to co mówiła, mimo że wszystko było zmyślone: słowa jej zastępowały słuchaczowi wzrok. Natchnieniem Albertyny było jedynie prawdopodobieństwo, bynajmniej nie chęć wzbudzenia we mnie zazdrości. Bo Albertyna, nie będąc może interesowna, lubiła dowody galanterji. Otóż, o ile w ciągu tego dzieła, miałem i będę miał wiele sposobności pokazania jak zazdrość zdwaja miłość, brałem te rzeczy z punktu widzenia kochanka. Ale jeżeli ten kochanek ma bodaj trochę ambicji, wówczas, choćby miał życiem przypłacić zerwanie, nie odpowie galanterją na domniemaną zdradę; usunie się, lub też, nie zrywając, zmusi się do udawania chłodu. Tem samem kochanka udręczyła go tyle bez żadnej dla siebie stąd korzyści. Jeżeli przeciwnie zręcznem słówkiem, pieszczotą rozprószy podejrzenia które go dręczyły mimo iż udawał obojętność, wówczas zapewne kochanek nie zazna owego rozpaczliwego wzmożenia miłości, do którego wzbija ją zazdrość, ale przestając nagle cierpieć, szczęśliwy, rozczulony, czując owo odprężenie jakiego doznajemy po burzy, kiedy spadł deszcz i kiedy ledwo czujemy pod wielkiemi kasztanami krople zrzadka ściekające z liści i już zabarwione słońcem, nie wie jak wyrazić wdzięczność tej co go uleczyła. Albertyna wiedziała, że ja lubię nagradzać jej czułość, i to tłumaczyłoby może, że, aby się usprawiedliwić, improwizowała wyznania równie naturalne jak jej opowiadania, nie budzące we mnie wątpliwości. Jednem z nich było spotkanie Bergotte’a, wówczas gdy już nie żył. Dotąd znałem jedynie te kłamstwa Albertyny, które naprzykład w Balbec demaskowała Franciszka a które pominąłem tutaj, mimo że mi były tak bolesne: „Ano nie chciała przyjść i powiedziała: Czy nie mogłaby pani Franciszka powiedzieć panu, że mnie pani Franciszka nie zastała, niby że wyszłam?” Ale „niżsi”, którzy nas kochają tak jak Franciszka mnie kochała, znajdują przyjemność w tem aby ranić naszą miłość własną.

Rozdział drugi. Verdurinowie zrywają z panem de Charlus

Po obiedzie powiedziałem Albertynie, iż chcę skorzystać z tego żem wstał, aby odwiedzić przyjaciół: panią de Villeparisis, panią de Guermantes, Cambremerów, nie wiem kogo jeszcze, tych których zastanę w domu. Zamilczałem jedynie nazwisko tych, do których zamierzałem iść naprawdę: państwa Verdurin. Spytałem, czy nie poszłaby ze mną. Odpowiedziała, że nie ma sukni. „Przytem jestem tak brzydko uczesana! Czy tobie zależy na tem, abym się nadal tak czesała?” I żegnając się ze mną, podała mi rękę z owem nagłem wyciągnięciem ramienia, ściągnięciem łopatek, jak to robiła niegdyś na plaży w Balbec, nigdy zaś od tego czasu. Ten zapomniany ruch zmienił jej ciało w ciało dawnej Albertyny, która mnie ledwie znała. Przywrócił Albertynie, ceremonjalnej pod formą swobody, jej pierwotną nowość, nieznaność, nawet jej ramę. Ujrzałem morze poza tą dziewczyną, która nigdy nie żegnała się ze mną w ten sposób od czasu jak nie byliśmy już nad morzem. „Ciotka uważa, że mnie to postarza”, dodała z chmurną miną. „Obyż ciotka mówiła prawdę! – pomyślałem. Jedyna rzecz, o którą dba pani Bontemps, to żeby Albertyna, wyglądając na dziecko, odmładzała ją samą; a także o to żeby jej nic nie kosztowała aż do dnia, gdy, wyszedłszy za mnie, zacznie jej przynosić dochody”. Ale znowuż ja pragnąłem tego, żeby Albertyna wyglądała mniej młodo, mniej ładnie, żeby mniej głów odwracało się za nią na ulicy. Bo starość duenny nie tyle uspokaja zazdrosnego kochanka, ile stara twarz tej którą kocha. Cierpiałem tylko nad tem, że uczesanie, na które ją namówiłem, może się Albertynie wydawać jeszcze jednem więzieniem. I to nowe domowe uczucie, nawet zdala od Albertyny, wciąż wiązało mnie do niej jak węzeł.

Oznajmiłem Albertynie (niezbyt, jak powiedziała, mającej ochotę towarzyszyć mi do Guermantów lub do Cambremerów), że nie bardzo wiem dokąd pójdę; poczem udałem się do Verdurinów. Myśl o koncercie u nich przypominała mi popołudniową scenę („zatracena ździra”) – scenę miłości zawiedzionej, może zazdrosnej, ale równie bestjalskiej jak ta, którą (oprócz słów) może zrobić zakochany (jeżeli można tak powiedzieć) w kobiecie orangutan. Naraz, w chwili gdym miał zawołać fiakra, usłyszałem szloch, który silił się zdławić jakiś mężczyzna, siedzący na kamiennym słupie. Zbliżyłem się; osobnik, który trzymał głowę w rękach, robił wrażenie młodego człowieka; z pod płaszcza mignęło coś białego, ujrzałem ze zdziwieniem, że jest we fraku i w białym krawacie. Słysząc mnie, odkrył twarz zalaną łzami, ale poznawszy mnie, odwrócił ją natychmiast. Był to Morel. Zrozumiał, żem go poznał i starając się wstrzymać łzy, powiedział, że musiał przystanąć chwilę, tak bardzo cierpi. „Znieważyłem dziś brutalnie – rzekł – osobę, do której byłem szczerze przywiązany. To jest podłe, bo ona mnie kocha. – Z czasem zapomni może”, odparłem, zdradzając mimowoli, żem słyszał popołudniową scenę. Ale Morel był tak pochłonięty zgryzotą, że nie przyszło mu to nawet na myśl. „Ona może zapomni – rzekł – ale ja nie zapomnę. Mam uczucie hańby, wstręt do siebie! Ale stało się, nic nie sprawi aby się odstało. Kiedy mnie kto rozgniewa, sam nie wiem już co robię. A to mi tak szkodzi, jestem istny kłębek nerwów”. Bo Morel, jak wszyscy neurastenicy, bardzo dbał o swoje zdrowie. Jeżeli popołudniu widziałem miłosną wściekłość rozjuszonego zwierzęcia, do wieczora w ciągu kilku godzin minęły wieki: nowe uczucie wstydu, żalu, zgryzoty, świadczyło o wielkim etapie w ewolucji zwierzęcia, mającego się kiedyś przeobrazić w ludzką istotę. Mimo wszystko słyszałem ciągle: „ździro zatracena”, i bałem się rychłego nawrotu dzikości. Bardzo zresztą niejasne było mi to co się stało, co jest o tyle zrozumialsze, że sam p. de Charlus absolutnie nie wiedział, iż od kilku dni, zwłaszcza tego dnia, nawet przed haniebnym epizodem nie związanym wprost ze stanem skrzypka, Morel popadł w neurastenję. W istocie, poprzedniego miesiąca, posuwał się tak szybko jak mógł, o wiele wolniej niżby chciał, w uwodzeniu siostrzeńcy Jupiena, z którą jako narzeczony mógł wychodzić dowoli. Ale z chwilą gdy zaszedł trochę dalej w próbach gwałtu, a zwłaszcza kiedy zaczął nakłaniać narzeczoną żeby nawiązała przyjaźń z innemi dziewczętami, których mu będzie dostarczała, napotkał na opór, przyprawiający go o furję. Czy że była zbyt cnotliwa, czy przeciwnie oddała mu się, pragnienie Morela z punktu opadło. Postanowił zerwać; ale czując, że baron, mimo iż zboczeniec, jest o wiele moralniejszy od niego, bał się, aby z chwilą zerwania nie wyrzucił go za drzwi. Toteż postanowił, już przed dwoma tygodniami, odsunąć się od młodej dziewczyny, pozwalając panu de Charlus i Jupienowi obs…ć się między sobą (użył tego słowa w stylu Cambronne), sam zaś, zanim zerwie oficjalnie, „dać nogę” ku nieznanym przeznaczeniom.

Mimo iż postępowanie Morela z narzeczoną pokrywało się ściśle, do najdrobniejszych szczegółów, z teorjami rozwijanemi wobec barona przy obiedzie w Saint-Mars-Ie-Vêtu, prawdopodobne jest że praktyka a teorja bardzo różniły się między sobą i że uczucia mniej szpetne, nie przewidziane przez Morela w jego teoretycznych zamiarach, upiękniły, usentymentalniły jego postępowanie. Jedynym punktem, w którym przeciwnie rzeczywistość stała się gorsza od zamiarów, było to, że w planach swoich nie uważał za możebne zostać w Paryżu po takiej zdradzie. Teraz natomiast „dawać nogę” dla takiej bagateli zdawało mu się przesadą. Toby znaczyło porzucić barona, który z pewnością byłby wściekły, zniweczyć swoją sytuację. Morel straciłby w ten sposób wszystko, co mu dawał baron. Myśl że to jest nieuniknione przyprawiała skrzypka o ataki nerwowe, godziny całe mazał się, brał (oględnie) morfinę, aby o tem nie myśleć. Potem nagle zagościła w jego duszy myśl, która z pewnością nabierała tam życia i kształtu już od jakiegoś czasu; a mianowicie, że ta alternatywa, wybór między zerwaniem z panną a kompletnem zerwaniem z panem de Charlus nie są może konieczne. Stracić wszystkie pieniądze barona, to było ciężkie! W tej niepewności, Morel trwał przez kilka dni w czarnych myślach, podobnych tym, które w nim budził widok Blocha. Potem uznał, że Jupien i jego siostrzenica próbowali go schwycić w pułapkę i że powinni się cieszyć, ponosząc tak lekką karę. Uważał zwłaszcza, że panna zawiniła niezręcznością, tem że nie umiała go utrzymać przez zmysły. Nietylko wyrzeczenie się pozycji przy panu de Charlus wydało się Morelowi absurdem, ale żałował nawet sutych obiadków, któremi raczył młodą dziewczynę od czasu jak byli zaręczeni, a których koszt mógłby określić jako syn lokaja, zapisującego w „książce” wydatki mego wuja. Bo książka w liczbie pojedyńczej, dla ogółu śmiertelnych oznaczająca drukowane dzieło, traci to znaczenie dla Książęcych Wysokości i dla lokajów. Dla drugich oznacza książkę rachunkową, dla pierwszych rejestr, w którym zapisuje się swoje nazwisko. (Pewnego dnia w Balbec, kiedy księżna de Luxembourg wspomniała, że nie wzięła z sobą książki, już chciałem jej zaproponować Rybaka Islandzkiego lub Tartarina z Tarasconu, kiedym nagle zrozumiał, że ona chce wyrazić nie obawę nudów, ale fakt iż trudniej mi będzie zapisać u niej moje nazwisko).

Postępowanie Morela wydałoby mu się ohydne przed dwoma miesiącami, kiedy namiętnie kochał siostrzenicę Jupiena, ale od dwóch tygodni powtarzał sobie że właśnie takie postępowanie jest naturalne i godne pochwały. Jednakże mimo zmiany zapatrywań Morela na następstwa tego kroku, wszystko to wzmagało w nim ów stan nerwowości, w którym przed chwilą dokonał zerwania. I już był gotów wyładować swój gniew, jeżeli nie na młodej dziewczynie, wobec której (poza chwilowym atakiem) zachował resztkę obawy – ostatni ślad miłości – to bodaj na baronie. Ale nie chciał mu nic mówić przed obiadem, stawiając bowiem ponad wszystko własne wirtuozostwo, w chwili gdy miał grać coś trudnego (jak dziś u Verdurinów) unikał (o ile tylko mógł, a popołudniowa scena to już było za wiele) wszystkiego, coby mogło upośledzić jego spokój. Podobnie chirurg, nawet będąc zapalonym automobilistą, nie prowadzi maszyny, kiedy ma operować. To mi tłumaczy, że mówiąc ze mną, Morel poruszał lekko palcami, aby się przekonać, czy odzyskały gibkość. Lekkie zmarszczenie brwi zdawało się stwierdzać, że pozostało mu jeszcze trochę nerwowej sztywności. Ale aby jej nie wzmagać, Morel rozchmurzał twarz, tak jak człowiek nie pozwala sobie denerwować się że nie zaśnie albo że może spalić na panewce z kobietą, z obawy aby sam ów lęk tem bardziej nie opóźnił chwili snu lub chwili rozkoszy. Toteż, pragnąc odzyskać swoją pogodę, aby jak zawsze cały oddać się temu co miał grać u Verdurinów, a zarazem pragnąc – dopóki go będę widział – pozwolić mi stwierdzić jego cierpienie, uznał za najprostsze błagać mnie abym odszedł. Błaganie było zbyteczne, a odejście było mi ulgą. Drżałem, aby Morel, mając iść za kilka minut tam gdzie ja, nie zaproponował mi pójścia razem; nazbyt dobrze pamiętałem popołudniową scenę, aby nie odczuwać niejakiego wstrętu do jego towarzystwa.

Bardzo możliwe jest, że miłość, potem obojętność lub nienawiść Morela w stosunku do siostrzenicy Jupiena były szczere. Na nieszczęście, nie pierwszy to raz postępował w ten sposób, że nagle „puszczał w trąbę” dziewczynę, którą przysięgał kochać wiecznie, której pokazywał nabity rewolwer mówiąc że strzeliłby sobie w łeb, gdyby popełnił kiedy tę nikczemność aby ją opuścić. Mimo to, porzucał ją później i zamiast wyrzutów, czuł do niej jakby urazę. Nie pierwszy i nie ostatni raz postępował w ten sposób; tak iż niejedna z dziewcząt – trudniej zapominających o nim niż on o nich – cierpiała, tak jak cierpiała długo jeszcze siostrzenica Jupiena, wciąż kochając Morela, mimo iż gardząc nim. Cierpiały, gotowe wybuchnąć pod naporem wewnętrznego bólu, bo każdej z nich wyraz twarzy Morela, twardej jak marmur i pięknej jak antyk – jakiś fragment greckiego grobowca – utkwił w mózgu, z jego kwitnącemi włosami, z wymową subtelnych oczu, prostym nosem, tworzącym niepodobną do zoperowania wypukłość na nie przeznaczonej dlań czaszce. Ale z biegiem czasu, te tak twarde fragmenty osuwały się w końcu w miejsce, gdzie nie sprawiają zbytniego bólu, skąd się już nie ruszają; nie czuje się już ich obecności; to zapomnienie, lub wspomnienie obojętne.

Nosiłem w sobie dwa produkty owego dnia. Z jednej strony, dzięki spokojowi, spowodowanemu uległością Albertyny, możliwość (i tem samem postanowienie) zerwania z nią. Z drugiej strony, owocem moich refleksyj podczas czekania na nią przy fortepianie była myśl, że Sztuka, której starałbym się poświęcić odzyskaną wolność, nie jest czemś coby było warte męki ofiary, nie jest czemś poza życiem, obcem jego czczości i nicości, ile że pozór istotnej indywidualności dzieła jest jedynie sprawą techniki. Jeżeli to popołudnie zostawiło we mnie inne, głębsze może, osady, miały one uświadomić się we mnie aż znacznie później. Co do tych dwóch wyrzutów, które oceniałem jasno, nie miały one być trwałe; jeszcze bowiem tego wieczora moje pojęcia o sztuce miały się wyzwolić z owej deprecjacji, jakiej doznały w ciągu popołudnia, gdy w zamian spokój, a tem samem wolność, któraby mi pozwoliła poświęcić się sztuce, miały mi być na nowo odjęte.

Kiedy mój wehikuł, jadąc Wybrzeżem, zbliżał się do Verdurinów, kazałem go zatrzymać. Ujrzałem Brichota, wysiadającego z tramwaju na rogu ulicy Bonaparte, w chwili gdy wycierał starą gazetą trzewiki i nakładał perłowe rękawiczki. Podszedłem do niego. Od jakiegoś czasu, w miarę jak tracił wzrok, zaopatrzył się – tak bogato jak jakieś obserwatorjum – w nowe silne i skomplikowane okulary, które, nakształt astronomicznych przyrządów, zdawały się przyśrubowane do jego oczu; wycelował na mnie ich potężny ogień i poznał mnie. Szkła były w doskonałym stanie. Ale poza niemi ujrzałem maleńkie, blade, konwulsyjne, gasnące, odległe spojrzenie, umieszczone pod tym potężnym aparatem, tak jak w laboratorjach zbyt hojnie subwencjonowanych w stosunku do wykonywanej w nich pracy umieszcza się nikłe agonizujące zwierzątko w najwspanialszych przyrządach. Podałem ramię nawpół niewidomemu profesorowi, aby podeprzeć jego kroki. „Tym razem nie koło wielkiego Cherburga spotykamy się, ale koło małej Dunkierki”, powiedział, a zdanie to wydało mi się bardzo nudne, bo nie wiedziałem co ma oznaczać; ale nie śmiałem pytać Brichota, przez obawę nietyle jego pogardy ile jego wyjaśnień. Odpowiedziałem, że dość jestem ciekawy ujrzeć salon, gdzie Swann spotykał niegdyś co wieczór Odetę. „Jakto, pan zna te stare historje? rzekł profesor. Toż od tego czasu do śmierci Swanna upłynęło to, co poeta nazywa słusznie: „Grande spatium mortalis aevi”.

Śmierć Swanna wstrząsnęła mną w owym czasie. Śmierć Swanna! Swann nie grał w tem zdaniu roli prostego genetivu. Rozumiem przez to śmierć poszczególną, śmierć zesłaną przez los dla obsługi Swanna. Bo powiadamy dla uproszczenia „śmierć”; ale jest prawie tyleż śmierci co osób. Nie posiadamy zmysłu, któryby nam pozwolił widzieć owe śmierci, biegające z rozmaitą chyżością we wszystkich kierunkach; śmierci czynne, kierowane przez los ku jakiemuś kandydatowi. Często są to śmierci, które całkowicie wywiążą się ze swego zadania aż za dwa lub trzy lata. Biegną szybko zaszczepić raka w łonie jakiegoś Swanna; potem spieszą do innych czynności, wracając aż wtedy, kiedy, po zabiegu chirurga, trzeba zaszczepić raka na nowo. Potem przychodzi moment notatki w Gaulois, że zdrowie Swanna budziło obawy, ale że obecnie stan chorego poprawia się z każdym dniem. Wówczas, na kilka minut przed ostatniem tchnieniem, śmierć, niby zakonnica któraby kogoś pielęgnowała zamiast go unicestwić, przychodzi czuwać przy jego ostatnich chwilach i śmiertelną aureolą wieńczy zlodowaciałą na zawsze istotę, której serce przestało bić. I ta rozmaitość śmierci, tajemnica ich okrężnego lotu, barwa ich złowrogiej szarfy, daje coś tak przejmującego tej rubryce dziennika:

„Dowiadujemy się ze szczerym żalem, że po długich i ciężkich cierpieniach pan Karol Swann zgasł wczoraj w swoim domu w Paryżu. Ten paryżanin, powszechnie ceniony dla zalet swego umysłu zarówno jak dla swego oddania szczupłemu ale wiernemu kołu przyjaciół, zostawi po sobie powszechny żal, tak w kołach artystycznych i literackich, gdzie wiedza jego oraz subtelny smak czyniły go miłym i pożądanym gościem, jak w Jockey-klubie, którego był jednym z najdawniejszych i najwpływowszych członków. Należał też do Cercie de le Union i do Cercie Agricole. Niedawno ustąpił z Cercie de la rue Royale. Jego inteligentna fizjognomja jak i jego ustalona reputacja budziły ciekawość publiczności przy wszelkim great event muzyki i malarstwa, a zwłaszcza na wernisażach, których p. Swann był stałym uczestnikiem aż do ostatnich lat, kiedy już rzadko tylko opuszczał mieszkanie. Wyprowadzenie zwłok odbędzie się, etc”.

Z tego punktu widzenia, jeżeli się nie jest „kimś”, brak znanego tytułu przyspiesza jeszcze rozkład śmierci. Bez wątpienia, nieboszczyk jakiś jest naprzykład księciem d’Uzès anonimowo, bez znamion indywidualności. Ale mitra książęca utrzymuje jakiś czas w skupieniu składniki, jak w owych starannie wymodelowanych lodach, które lubiła Albertyna; podczas gdy nazwiska arcy-światowych „ludzi nowych” natychmiast po ich śmierci rozkładają się i topnieją w bezpostaciową masę. Widzieliśmy, jak pani de Guermantes mówiła o panu Cartier, jako o najlepszym przyjacielu księcia de la Tremoille, jako o człowieku bardzo poszukiwanym w arystokratycznych kołach. Dla następnego pokolenia, Cartier stał się czemś tak bezkształtnem, że niemal przydałoby mu się blasku spokrewniając go z jubilerem Cartier, gdy on sam uśmiechnąłby się niegdyś z takiej pomyłki. Przeciwnie Swann był wybitną indywidualnością intelektualną i artystyczną i mimo że nic nie „stworzył”, miał widoki przetrwania nieco dłużej. A mimo to, drogi Karolu Swann, którego znałem kiedy byłem jeszcze tak młody a ty bliski grobu, jeżeli zaczynają na nowo mówić o tobie i jeżeli może będziesz żył, to dlatego, że ten, którego musiałeś uważać za młodego głuptasa, uczynił cię bohaterem swojej powieści. Jeżeli przed obrazem Tissota7, przedstawiającym balkon klubu z ulicy Royale, gdzie znajdujesz się między Galiffetem, Edmunden de Polignac i Saint-Maurice, tyle mówią o tobie, to dlatego, że wiedzą, iż parę twoich rysów weszło w figurę Swanna.

Aby wrócić do ogólniejszych realności, przypomnijmy że o tej godzinie śmierci – przepowiadanej a jednak nieoczekiwanej – mówił przy mnie sam Swann, do księżnej de Guermantes, w dniu kiedy się wybierała na raut do kuzynki. To była ta sama śmierć, której swoistą i przejmującą dziwność odnalazłem pewnego wieczora, przebiegając oczami dziennik. Wiadomość o niej wprawiła mnie w osłupienie, jakgdyby wypisana tajemniczemi niewcześnie wstawionemi głoskami. Wystarczyły, aby zmienić żyjącego człowieka w kogoś nie zdolnego już odpowiedzieć na to co się doń mówi, w nazwisko, jedynie w nazwisko, nagle ze świata rzeczywistego przeniesione w królestwo ciszy. To te głoski budziły we mnie jeszcze teraz chęć lepszego poznania mieszkania, gdzie niegdyś rezydowali Verdurinowie i gdzie Swann, nie będący wówczas jedynie kilkoma literami widniejącemi w gazecie, tak często bywał na obiedzie z Odetą. Trzeba jeszcze dodać (co mi długo czyniło śmierć Swanna boleśniejszą od jakiejś innej, mimo iż te motywy nie miały związku z indywidualną niesamowitością jego śmierci), że nie zaszedłem do Gilberty, jak to przyrzekłem Swannowi u księżnej Marji; że on sam nie zdradził mi „innej racji”, do której robił aluzję owego wieczora i dla której uczynił mnie powiernikiem swojej rozmowy z księciem Gilbertem; że oblegało mnie tysiąc pytań (tak jak bańki zjawiają się na powierzchni wody), które byłbym mu chciał zadać w najrozmaitszych przedmiotach: Ver Meer, p. de Mouchy, on sam, jakiś dywan Bouchera, Combray… Pytania te były zapewne niezbyt naglące, skoro je odkładałem z dnia na dzień, ale zdawały mi się bardzo ważne, od czasu jak wargi Swanna się zamknęły, przecinając możność odpowiedzi.

– Ale nie – odparł Brichot – to nie tutaj Swann spotykał przyszłą żonę, lub jeżeli tutaj, to dopiero w ostatnich czasach, po katastrofie, która częściowo zniszczyła pierwotne mieszkanie pani Verdurin.

Na nieszczęście, nie chcąc drażnić oczu Brichota zbytkiem, który mi się zdawał nie na miejscu skoro profesor nie miał w nim udziału, wysiadłem zbyt nagle z powozu, a woźnica nie zrozumiał słów, które mu rzuciłem bardzo szybko, aby mieć czas się oddalić, zanim mnie Brichot spostrzeże. Wskutek tego, woźnica podjechał za nami i spytał czy ma zajechać po mnie. Powiedziałem spiesznie że tak, zdwajając jeszcze objawy szacunku dla uczonego przybyłego omnibusem.

– A, pan przyjechał fiakrem – rzekł z surową miną Brichot.

– Mój Boże, całkiem przypadkowo, to mi się nie zdarza nigdy. Zawsze wędruję omnibusem lub pieszo. Ale to mi zapewni może wysoki zaszczyt odwiezienia pana wieczorem, jeżeli się pan zgodzi wsiąść do tego gruchotu. Będzie nam trochę ciasno, ale pan jest dla mnie tak łaskawy…

Niestety, czyniąc profesorowi tę propozycję, nie wyrzekam się niczego (pomyślałem), bo i tak muszę wracać z powodu Albertyny. Jej obecność w domu, w porze gdy nikt nie mógł jej odwiedzić, pozwalała mi rozporządzać swoim czasem równie swobodnie co popołudniu, kiedy, siedząc przy fortepianie, wiedziałem że Albertyna wróci z Trocadero i kiedy mi nie było spieszno ją ujrzeć. Ale koniec końców tak samo jak popołudniu czułem że mam kobietę i że za powrotem nie zaznam krzepiącej podniety samotności.

– Przyjmuję chętnie – odparł Brichot. W epoce, którą pan wspomina, przyjaciele nasi zajmowali przy ulicy Montalivet wspaniały parterowy pałacyk z antresolą od ogrodu, mniej zbytkowny oczywiście, ale dla mnie piękniejszy od Ambassadeurs de Venise.

Brichot powiedział mi, że tego wieczoru na „Quai Conti” (w ten sposób wierni określali salon Verdurinów od czasu jak go tam przeniesiono) jest wielka „awantura” muzyczna, zorganizowana przez pana de Charlus. Dodał, iż w dawnych czasach, o których wspomniałem, „paczka” była inna i w innym stylu, nietylko dlatego że „wierni” byli młodsi. Opowiedział mi kawały Elstira (nazywał to: „czyste błazeństwa”). Jednego dnia naprzykład, malarz, wymówiwszy się dla pozoru, przyszedł w ostatniej chwili przebrany za lokaja i podając półmiski szeptał skandaliczne rzeczy do ucha wielce cnotliwej baronowej Putbus, czerwonej ze zgrozy i z oburzenia; potem zniknąwszy przed końcem obiadu, kazał wnieść do salonu wannę pełną wody, z której, kiedy goście wstali od stołu, wyłonił się całkiem nagi, klnąc głośno. Profesor wspominał również kolacje, na które przychodziło się w papierowych kostjumach, rysowanych, wycinanych, malowanych przez Elstira – istne arcydzieła. Brichot miał raz kostjum magnata z epoki Karola VII, z trzewikami w szpic; innym razem kostjum Napoleona I, na którym Elstir zrobił lakiem wielką wstęgę Legji honorowej. Krótko mówiąc, Brichot, oglądając w pamięci ów miniony salon z wielkiemi oknami, z niskiemi kanapami, które trzeba był odnawiać tak je zżarło południowe słońce, oświadczał, że wolał go od dzisiejszego. Oczywiście, pojmowałem że, jak słowo Kościół oznacza nie tylko budynek o przeznaczeniu religijnem, ale zgromadzenie wiernych, tak Brichot rozumie przez „salon” nietylko lokal, ale i ludzi którzy tam bywali, osobliwe przyjemności których tam szukali. Rozkoszom tym dały w jego pamięci kształt owe kanapy, na których, przyszedłszy do pani Verdurin popołudniu, czekało się aż będzie gotowa, podczas gdy w ogrodzie kwitnące kasztany, a na kominku wazony goździków zdawały się, przez sympatję dla gościa wyrażoną życzliwym uśmiechem różowych kolorów, niecierpliwie oczekiwać zjawienia się zapóźnionej pani domu. Ale jeżeli ów salon zdawał mu się czemś więcej niż dzisiejszy, to może dlatego, że nasz umysł jest jak stary Proteusz, nie zdolny pozostać niewolnikiem żadnej formy: nawet w dziedzinie światowej wyzwala się nagle z salonu doprowadzonego powoli i z trudem do swego szczytu, aby woleć od niego dawny, mniej świetny. Podobnie nad „retuszowane” fotografie Odety (zdejmował Otto) na których elegantka ta paradowała w balowej sukni princesse, uczesana przez Lentherica, przekładał Swann „wizytówkę” robioną w Nizzy, na której w sukiennej pelerynce, z włosami niedbale wymykającemi się z pod słomkowego kapelusza przybranego bratkami, z czarną aksamitną kokardą, o dwadzieścia lat młodsza (kobiety wyglądają zazwyczaj tem starzej, im fotografje są dawniejsze) wyglądała na pokojówkę mającą o dwadzieścia lat więcej. Może profesor znajdował też przyjemność w zachwalaniu mi tego czego nie znałem, okazania że kosztował niegdyś przyjemności, jakich ja nie mógłbym mieć? Udało mu się to zresztą, cytując bowiem nazwiska paru nie żyjących już osób i użyczając każdej z nich czegoś tajemniczego przez sposób w jaki mówił o nich i o uroku tych przyjaźni, budził we mnie ciekawość co to w istocie mogło być; czułem, że wszystko co mi opowiadano o Verdurinach było o wiele za grube; wyrzucałem sobie, że nawet na tego Swanna, którego znałem, nie dość zwracałem uwagi, że patrzałem nań nie dość bezinteresownie, nie dość go słuchałem, kiedy mnie zabawiał czekając aż żona wróci na śniadanie i kiedy mi pokazywał piękne rzeczy. Czułem to teraz, kiedy wiedziałem, że można porównać Swanna z najświetniejszymi causeurami dawnych czasów.

7.obraz Tissota – na obrazie tym znajduje się w istocie postać znanego klubowca, Karola Haas, który uchodził za pierwowzór Swanna; i inwokacja ta zwraca się wyraźnie do Karola Haas. [przypis tłumacza]
Vanusepiirang:
0+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
01 juuli 2020
Objętość:
530 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Selle raamatuga loetakse