Loe raamatut: «Zdradzona »
przekład: Michał Głuszak
Wybrane komentarze Wampirzych Dzienników
– ZDRADZONA to wspaniała kontynuacja cyklu Wampirze Dzienniki. Morgan Rice przedstawia kolejny epizod, który bije na głowę poprzednie dwie części. Opowieść jest wartka, pełna akcji, miłości oraz intryg. Jeśli nie czytałeś dwóch poprzednich książek z tego cyklu, zrób to teraz, a dopiero potem zabierz się za ZDRADZONĄ. Ja czytałam je w kolejności. Każda z nich jednak stanowi odrębną całość i nawet, jeśli nie czytałeś części pierwszej i drugiej, to przeczytaj ZDRADZONĄ. Jestem pewna, że natychmiast zabierzesz się za poprzednie – obydwie warto przeczytać… nawet dwukrotnie! –
– VampireBookSite
– Książka PRZEMIENIONA okazuje się godnym rywalem ZMIERZCHU oraz PAMIĘTNIKÓW WAMPIRÓW. Jest jedną z tych książek, od których nie sposób się oderwać! Jeśli pociągają cię książki o przygodach, miłości i wampirach, to ta książka nadaje się idealnie dla ciebie! –
– Vampirebooksite.com
– Rice udaje się wciągnąć czytelnika w akcję już od pierwszych stron, wykorzystując genialną narrację wykraczającą daleko poza zwykłe opisy sytuacji… PRZEMIENIONA to dobrze napisana książka, którą bardzo szybko się czyta; to dobry początek nowego cyklu powieści o wampirach, który z pewnością okaże się przebojem wśród czytelników poszukujących lekkiej, aczkolwiek wciągającej lektury. –
– Black Lagoon Reviews
O autorce
Morgan Rice jest autorką bestselerowej serii 11-stu książek o wampirach WAMPIRZE DZIENNIKI (kolejne w przygotowaniu), skierowanej do młodego czytelnika; bestselerowej serii thrillerów post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, złożonej z dwóch książek (kolejne w przygotowaniu) i bestselerowej serii fantasy KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, obejmującej trzynaście książek (kolejne w przygotowaniu).
Powieści Morgan są dostępne w wersjach audio i drukowanej, a przekłady książek są dostępne w języku niemieckim, francuskim, włoskim, hiszpańskim, portugalskim, japońskim, chińskim, szwedzkim, holenderskim, tureckim, węgierskim, czeskim i słowackim (w przygotowaniu tłumaczenia w innych językach).
PRZEMIENIONA (pierwsza część serii Wampirze Dzienniki), ARENA JEDEN (Księga 1 Trylogii o Przetrwaniu), WYPRAWA BOHATERÓW (Księga 1 cyklu Krąg Czarnoksiężnika) oraz POWRÓT SMOKÓW (Księga 1 Królowie i Czarnoksiężnicy) dostępne są nieodpłatnie!
Morgan chętnie czyta wszelkie wiadomości od was. Zachęcamy zatem do kontaktu z nią za pośrednictwem strony www.morganricebooks.com, gdzie będziecie mogli dopisać swój adres do listy emaili, otrzymać bezpłatną wersję książki i darmowe materiały reklamowe, pobrać bezpłatną aplikację, otrzymać najnowsze, niedostępne gdzie indziej wiadomości, połączyć się poprzez Facebook i Twitter i po prostu pozostać w kontakcie!
Książki autorstwa Morgan Rice
RZĄDY MIECZA
MARSZ PRZETRWANIA (CZĘŚĆ 1)
O KORONIE I CHWALE
NIEWOLNICA, WOJOWNICZKA, KRÓLOWA (CZĘŚĆ 1)
ZŁOCZYŃCA, WIĘŹNIARKA, KRÓLEWNA (CZĘŚĆ 2)
RYCERZ, DZIEDZIC, KSIĄŻĘ (CZĘŚĆ 3)
KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY
POWRÓT SMOKÓW (CZĘŚĆ 1)
POWRÓT WALECZNYCH (CZĘŚĆ 2)
POTĘGA HONORU (CZĘŚĆ 3)
KUŹNIA MĘSTWA (CZĘŚĆ 4)
KRÓLESTWO CIENI (CZĘŚĆ 5)
NOC ŚMIAŁKÓW (CZĘŚĆ 6)
KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA
WYPRAWA BOHATERÓW (CZĘŚĆ 1)
MARSZ WŁADCÓW (CZĘŚĆ 2)
LOS SMOKÓW (CZĘŚĆ 3)
ZEW HONORU (CZĘŚĆ 4)
BLASK CHWAŁY (CZĘŚĆ 5)
SZARŻA WALECZNYCH (CZĘŚĆ 6)
RYTUAŁ MIECZY (CZĘŚĆ 7)
OFIARA BRONI (CZĘŚĆ 8)
NIEBIE ZAKLĘĆ (CZĘŚĆ 9)
MORZE TARCZ (CZĘŚĆ 10)
ŻELAZNE RZĄDY (CZĘŚĆ 11)
KRAINA OGNIA (CZĘŚĆ 12)
RZĄDY KRÓLOWYCH (CZĘŚĆ 13)
PRZYSIĘGA BRACI (CZĘŚĆ 14)
SEN ŚMIERTELNIKÓW (CZĘŚĆ 15)
POTYCZKI RECERZY (CZĘŚĆ 16)
TRYLOGIA O PRZETRWANIU
ARENA JEDEN: ŁOWCY NIEWOLNIKÓW (CZĘŚĆ 1)
ARENA DWA (CZĘŚĆ 2)
WAMPIRY, UPADŁA
PRZED ŚWITEM (CZĘŚĆ 1)
WAMPIRZE DZIENNIKI
PRZEMIENIONA (CZĘŚĆ 1)
KOCHANY (CZĘŚĆ 2)
ZDRADZONA (CZĘŚĆ 3)
PRZEZNACZONA (CZĘŚĆ 4)
POŻĄDANA (CZĘŚĆ 5
ZARĘCZONA (CZĘŚĆ 6)
ZAŚLUBIONA (CZĘŚĆ 7)
ODNALEZIONA (CZĘŚĆ 8)
WSKRZESZONA (CZĘŚĆ 9)
UPRAGNIONA (CZĘŚĆ 10)
NAZNACZONA (CZĘŚĆ 11)
OPĘTANA (CZĘŚĆ 12)
Copyright © 2012 Morgan Rice
Wszelkie prawa zastrzeżone. Poza wyjątkami dopuszczonymi na mocy amerykańskiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcześniejszej zgody autora.
Niniejsza publikacja elektroniczna została dopuszczona do wykorzystania wyłącznie na użytek własny. Nie podlega odsprzedaży ani nie może stanowić przedmiotu darowizny, w którym to przypadku należy zakupić osobny egzemplarz dla każdej kolejnej osoby. Jeśli publikacja została zakupiona na użytek osoby trzeciej, należy zwrócić ją i zakupić własną kopię. Dziękujemy za okazanie szacunku dla ciężkiej pracy autorki publikacji.
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Jacket art ©iStock.com /© Jen Grantham
FAKT:
Sześćdziesiąt mil na północ od Manhattanu, otoczona wodami rzeki Hudson, leży niewielka, mało znana wysepka, na której spoczywają ruiny szkockiego zamczyska. Wyspę zowią Pollepel od imienia młodziutkiej dziewczyny Polly, która wieki temu utknęła na krze skutej lodem rzeki i wylądowała właśnie na brzegu tej wysepki. Według legendy została w romantyczny sposób ocalona przez swego ukochanego, który właśnie tam ją poślubił.
– Lat siedemdziesiąt dobrze zapamiętam,
W ich ciągu straszne widziałem godziny,
I sprawy dziwne, ale przy tej nocy
Fraszką są wszystkie minione wspomnienia. –
-– William Shakespeare, Makbet
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wyspa Pollepel, Rzeka Hudson, Nowy Jork
(Współcześnie)
− Caitlin? – odezwał się cichy głos. – Caitlin?
Caitlin Paine usłyszała go. Spróbowała otworzyć oczy. Powieki były jednak zbyt ciężkie; bez względu na jej wysiłki, nie mogła ich podnieść. W końcu jej się to udało, ale tylko na ułamek sekundy. Chciała sprawdzić, skąd dochodził głos.
To Caleb.
Klęczał u jej boku z wyrazem troski na twarzy, trzymając jej dłoń w swoich.
− Caitlin? – zapytał ponownie.
Spróbowała dojść nieco do siebie, podźwignąć gęstą pajęczynę otulającą jej głowę. Gdzie była? Zdołała dostrzec opustoszały pokój, jego kamienne ściany. Była noc, a przez wielkie, otwarte okno wlewała się do środka poświata księżycowej pełni. Zauważyła kamienną posadzkę, kamienne ściany i kamienny, zwieńczony łukiem sufit. Kamień wyścielający wnętrze był gładki i wyglądał staro. Czyżby trafiła do średniowiecznego klasztoru?
Poza blaskiem księżyca pokój rozjaśniała jedynie niewielka pochodnia zatknięta na odległej ścianie, rzucająca skąpe światło na wnętrze. Było zbyt ciemno, aby zobaczyć coś więcej.
Spróbowała skupić wzrok na twarzy Caleba. Był tak blisko, o niecałą stopę od niej i wpatrywał się w jej oczy z nadzieją. Jego źrenice zdawały się jarzyć. Uścisnął jej dłoń jeszcze mocniej. Miał ciepłe ręce. A jej były takie zimne. Nie czuła ich wcale.
Mimo szczerych chęci nie zdołała utrzymać swych oczu otwartych. Jej powieki były zbyt ciężkie. Czuła się… chora. Nie, to nie to. Czuła się… ociężała. Jakby dryfowała, zawieszona, utknąwszy między światami. Nie czuła swego ciała. Nie czuła już, że jest częścią tego świata, ale też nie była martwa. Jakby próbowała obudzić się z bardzo głębokiego snu.
Próbowała usilnie przypomnieć sobie cokolwiek. Boston… King’s Chapel… Miecz. A później… jak została pchnięta. Jak leżała i umierała. I Caleba tuż obok. I… jego kły. Jak zbliżały się do niej.
Czuła tępy, pulsujący ból z boku szyi. Pewnie to tam została ukąszona. Sama o to prosiła – wręcz błagała.
Teraz jednak, czując się tak jak się czuła, nie była już tego taka pewna. Coś było nie tak. Czuła, jak jej żyły rozpiera lodowato zimna krew. Jakby umarła, lecz nie zrobiła następnego kroku. Jakby utknęła gdzieś pomiędzy.
Nade wszystko jednak czuła ból. Tępy, pulsujący ból w prawym boku. I w żołądku. Promieniował z miejsca, w które weszło ostrze miecza.
− To normalne, co teraz czujesz – powiedział cicho Caleb. – Nie bój się. Wszyscy przez to przechodzimy podczas przemiany. Poczujesz się lepiej. Obiecuję. Ból minie.
Chciała uśmiechnąć się, sięgnąć dłonią ku jego twarzy i pogłaskać ją. Dźwięk jego głosu sprawiał, że świat stawał się idealny. Wszystko nabierało sensu. Będą już razem po wieki i z tego czerpała nadzieję.
Była jednak zbyt zmęczona. Jej ciało nie reagowało na polecenia płynące z umysłu. Nie zdołała zmusić ust do uśmiechu. Nie udało jej się zebrać sił i unieść dłoni. Czuła, że zapada z powrotem w sen…
Nagle jakaś myśl wytrąciła ją z odrętwienia. Miecz… leżał nieopodal, a potem… zniknął. Ktoś go ukradł.
Wówczas przypomniała sobie. Jej brat Sam. Pozbawiony przytomności. A później zabrał go ten wampir. Co się z nim stało? Czy był bezpieczny?
I Caleb. Dlaczego był akurat tutaj? Przecież powinien podążać za mieczem. Powinien ich powstrzymać. Może pojawił się tu przez nią? Może poświęcił to wszystko, by stanąć u jej boku?
W jej umyśle każde pytanie rodziło kolejne i kolejne.
Zebrała wszystkie siły i otworzyła usta. Ledwie co.
− Miecz – zdołała wydusić. Jej gardło wyschło tak bardzo, że każde słowo sprawiało jej teraz ból. – Musisz iść… − dodała. – Musisz ocalić…
− Cii – odparł Caleb. – Odpoczywaj.
Tyle chciała mu powiedzieć. Jak bardzo go kocha. Jaka jest mu wdzięczna. Że ma nadzieję, że już nigdy jej nie opuści.
Lecz musiała z tym poczekać. Poczuła kolejny przypływ osłabienia. Nie mogła otworzyć ust. Wbrew sobie czuła, jak zapada coraz głębiej w mrok, z powrotem w swój nieśmiertelny sen.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kyle przelatywał właśnie nad północnym Manhattanem. Nigdy jeszcze nie czuł tak wielkiej euforii. Tuż za nim leciał Sergei, jego posłuszny żołnierz. Dalej zaś setki innych wampirów, które przyłączyły się do nich po drodze. Za pasem Kyle’a tkwił legendarny miecz. Nic więcej nie trzeba było dodawać. Wieści o tym dotarły już do mrocznych wampirów zamieszkujących całe Wschodnie Wybrzeże. Wiele klanów, widząc go teraz, miało chęć przyłączyć się do niego. Wiedzieli, że zbliża się wojna. A reputacja Kyle’a znacznie go wyprzedzała. Wyrachowane wampiry wiedziały dobrze, że gdziekolwiek się udawał, nic dobrego to nie wróżyło. I chciały być tego częścią.
Kyle poczuł, jak przeszył go dreszcz na myśl o rosnących szeregach jego armii. Kolejny raz, lecąc nad miastem, utwierdził się w przekonaniu o swej racji. Sergei spisał się świetnie, kiedy chwycił miecz i ugodził nim tę dziewczynę, Caitlin. W zasadzie, nawet go tym zadziwił. Nigdy nie myślał, że Sergeia byłoby na to stać. Nie doceniał go. W nagrodę postanowił go oszczędzić. Uświadomił sobie, że będzie z niego niezły pomagier. Sergei wywarł na nim szczególnie pozytywne wrażenie, kiedy uniżenie wręczył mu miecz zaraz po opuszczeniu King’s Chapel. O tak, Sergei wiedział, gdzie jego miejsce. Jeśli nadal miał tak postępować, Kyle gotów był go nawet awansować. Mógłby nawet obdarować go własnym oddziałem. Kyle nie cierpiał większości ludzkich przywar. Jedyną rzeczą, którą sobie cenił była lojalność.
Zwłaszcza po tym, co jego właśni bracia, klan Blacktide, mu zgotowali. Po tysiącach lat oddania, Rexius, ich najwyższy przywódca, pozbył się go ot tak, jakby Kyle był nikim, jakby tysiące lat jego wiernej posługi nic nie znaczyły. I to wszystko z powodu jednego, niewielkiego błędu. Nieprawdopodobne.
Plan Kyle’a powiódł się całkowicie. Teraz to on dzierżył miecz i nic, absolutnie nic, nie było w stanie stanąć mu na drodze. Wojna z rasą ludzką i innymi wampirzymi gatunkami miała już wkrótce się rozpocząć i to za jego przyczyną.
Szybował dalej nad centrum, nad Harlemem, aż w pewnej chwili zniżył lot. Używając wampirzego wzroku, powiększył znajdujące się poniżej szczegóły widoku. I uśmiechnął się szeroko.
Rozsiana przez niego dżuma zbierała obfite żniwo. Zapanował całkowity chaos. Żałosne, ludzkie miniatury szamotały się na wszystkie strony, pędząc w swych samochodach po jednokierunkowych ulicach pod prąd, kłócąc się ze sobą nieustannie i plądrując sklepy. Dostrzegł też, że w większości ich ciała pokrywały okropne rany, oznaki zarazy. Widział trupy ułożone w wysokie stosy na każdej ulicy. Istny Armagedon. Nic innego nie było w stanie go bardziej uszczęśliwić.
Jeszcze tylko kilka dni i większość ludzi w mieście zginie. Wówczas Kyle i jego poplecznicy z łatwością rozprawią się z pozostałymi przy życiu. Będą ucztować, jak nigdy przedtem. Pozostałości ludzkiej rasy staną się zaś ich sługami.
Jedyną niewielką przeszkodą, która stała jeszcze na jego drodze, był Biały Klan. Żałosne wampiry, żywiące się wyłącznie zwierzętami, myślały, że są lepsze od wszystkich. Tak, zapewne spróbują. Lecz w starciu z mieczem ich szanse będą nikłe. Kiedy skończy z rasą ludzką, zetrze i ich z powierzchni ziemi.
Po pierwsze, i najważniejsze, odzyska dawne stanowisko w swoim klanie. I to w brutalny sposób. Rexius popełnił poważny błąd, karząc go w ten sposób. Sięgnął dłonią do twarzy i dotknął przecinających ją twardniejących blizn. Potworne zrządzenie losu. Jego kara za to, że pozwolił, by Caitlin udało się wymknąć. Rexius zapłaci za każdą bliznę z osobna. Był potężny, jednak w tej chwili, z mieczem u boku, moce Kyle’a znacznie go przewyższały. Nie spocznie, póki nie uśmierci Rexiusa, własną ręką zada mu śmierć. Póki nie obwołają go nowym najwyższym przywódcą.
Uśmiechnął się na myśl o tym. Najwyższy przywódca. Po tych wszystkich tysiącach lat. Dokładnie na to zasługiwał. Takie było jego przeznaczenie.
Kyle przeleciał wraz z całym swoim oddziałem najpierw nad Central Park, potem nad Midtown, Union Square i Greenwich Village… aż w końcu dotarli do parku przy Miejskim Ratuszu.
Wylądował z gracją na obu nogach. Zaraz za nim wylądowały setki wampirów. Jego armia urosła liczebnie ponad wszelkie wyobrażenie. Cóż za powrót, pomyślał.
Miał skierować swe kroki ku bramom Miejskiego Ratusza, rozwalić je i rozpocząć wojnę, kiedy kątem oka dostrzegł coś, co zwróciło jego uwagę.
Swym wampirzym wzrokiem przybliżył obraz kilku przecznic, przyjrzał się dokładnie chaosowi panującemu przed Mostem Brooklyńskim. Setki aut utknęło w korku, cisnąc się jedno przy drugim, zalegając przed wjazdem na most. Ludzie chcieli wydostać się stąd jak najszybciej.
Most jednak był zamknięty kordonem. Drogę blokowały czołgi i wojskowe ciężarówki. Dziesiątki żołnierzy mierzyło do tłumu z karabinów maszynowych. Najwyraźniej nie mieli zamiaru wypuścić kogokolwiek z wyspy, na której leżał Manhattan. Wojskowi nie chcieli dopuścić do tego, by zaraza rozprzestrzeniła się jeszcze bardziej. Prawdopodobnie zamknęli wszystkie mosty i tunele.
Z jednej strony, dokładnie tego chciał Kyle: tylko ułatwiali mu zadanie. Wszyscy ludzie uwięzieni na Manhattanie. Mógł teraz z łatwością ich pozabijać.
Z drugiej strony jednak, kiedy zobaczył to w końcu na własne oczy, poczuł, jak wszystko się w nim przewraca. Nienawidził oznak zwierzchnictwa – w jakiejkolwiek formie. Włączając w to władzę wojskową. Niemal współczuł masom ludzi domagających się głośno, by pozwolono im opuścić wyspę. Na ich drodze stało uosobienie zwierzchniczej władzy. Krew zagotowała się w nim na samą myśl o tym.
W tym samym momencie coś przyszło mu do głowy. Dlaczego nie miałby pozwolić kilku z nich opuścić wyspę? W istocie przysłużyłoby się to jeszcze bardziej jego planom. Ponieśliby zarazę dalej. Na początek do Brooklynu. O tak. To naprawdę bardzo by mu odpowiadało.
Nagle uniósł się w powietrze i poszybował w kierunku Brooklyńskiego Mostu. Setki wampirów poszły natychmiast w jego ślady.
Dobrze, pomyślał. Byli lojalni i posłuszni. I nie zadawali pytań. Odpowiadała mu taka armia. Naprawdę.
Wylądował tuż przy wjeździe na Brooklyński Most, na masce jednego z samochodów, a setki podążających za nim wampirów stanęły na innych, stukając w charakterystyczny sposób butami o ich powierzchnię.
Nagle rozległ się dźwięk klaksonów. Wyglądało na to, że ludziom nie za bardzo spodobało się, że ktoś chodzi po ich autach.
Kyle poczuł przypływ gniewu, kiedy pomyślał, jak niewdzięczni okazują się ci żałośni ludzie, trąbiąc w ten sposób, kiedy on przybył do nich z pomocą.
Zatrzymał się, stanąwszy na dachu SUVa marki Saab, którego kierowca natychmiast wcisnął klakson. Miał zamiar zeskoczyć z niego i rozprawić się z wojskowymi. Zamiast tego jednak odwrócił się powoli i zajrzał do środka pojazdu przez szybę czołową. Zobaczył rodzinę, która utkwiła w nim wzrok.
Typowa, szykowna rodzina. Na przedzie siedzieli mąż i żona, około czterdziestki, a za nimi ich dwoje dzieci. Odkręciwszy boczną szybę, mąż wychylił się i pomachał pięścią w stronę Kyle’a.
− Spieprzaj z maski mojego wozu! – wrzasnął mężczyzna.
Kyle uklęknął na jednym kolanie, wziął zamach i przebił szybę pięścią. Chwycił człowieka za kołnierz jego golfu i jednym ruchem przyciągnął do siebie, przez szybę. Kawałki szkła wystrzeliły we wszystkich kierunkach, a wrzaski żony i dzieci kierowcy przeszyły otaczający ich nocny mrok.
Kyle stał na masce pojazdu i uśmiechał się. Trzymał mężczyznę wysoko nad głową.
Człowiek skamlał i płakał. Jego głowę pokrywała krew.
Kyle wziął zamach i z szerokim uśmiechem na twarzy cisnął nim w powietrze, niczym papierowym samolocikiem. Mężczyzna poszybował setki stóp i wylądował gdzieś tam, na masce innego samochodu. Martwy. Przynajmniej Kyle miał taką nadzieję.
A potem zrobił to, po co tu przybył. Zeskoczył z samochodu i podbiegł do olbrzymich czołgów blokujących drogę na most. Wyczuwał za sobą setki wampirów postępujących za jego przykładem.
Kiedy zbliżył się jeszcze trochę, zauważył, jak wszyscy żołnierze nagle spięli się, a niektórzy nawet unieśli karabiny i wycelowali w jego kierunku.
Szeroki na dobre sto stóp pas ziemi oddzielał ludzi i ich auta od czołgów i nikt nie był skory go przekroczyć.
Kyle jednak przekroczył linię z nieskrywaną radością, wyszedł na otwartą przestrzeń, wprost naprzeciw czołgu.
− Stój! – wrzasnął jakiś żołnierz przez megafon. – Ani kroku dalej! Będziemy strzelać bez ostrzeżenia!
Kyle uśmiechnął się tylko szerzej i pomaszerował dalej, wprost w kierunku czołgu.
− Powiedziałem STÓJ! – ponownie wrzasnął żołnierz. – To OSTATNIE ostrzeżenie! Zarządzono godzinę policyjną. Mamy rozkaz strzelać do każdego po zmroku!
Kyle wyszczerzył się jeszcze bardziej.
− Zmrok należy do mnie – odparł.
Szedł dalej w ich kierunku. Nagle otworzyli ogień. Dziesiątki żołnierzy zaczęło strzelać w Kyle’a i jego zastępy.
Czuł ból sprawiany przez kule, które odbijały się od niego. Jedna za drugą rykoszetem odbijały się od jego piersi, ramion, głowy i nóg. Czuł, jakby to krople deszczu padały na jego ciało, tyle, że z większą siłą. Uśmiechnął się na myśl o żałosnej, ludzkiej broni.
Widział przerażenie na twarzach żołnierzy, kiedy zaczynali uświadamiać sobie, iż szedł dalej, niewzruszony, w ich stronę. Nie potrafili najwyraźniej zrozumieć, jak mógł nadal iść ot tak. Ani też, jak udawało się to innym jego kompanom.
Nie mieli już jednak czasu na jakąkolwiek reakcję. Kyle podszedł do najbliżej stojącego czołgu, schylił się i obie dłonie wcisnął pod gąsienice. Następnie, przy pomocy swych nadludzkich sił, podniósł czołg wysoko nad głowę i przeszedł z nim kilka stóp do barierki mostu. Kilku siedzących w nim żołnierzy straciło równowagę i pospadało na ziemię. Inni przywarli do podłogi, przytrzymując się metalowych części, próbując za wszelką cenę pozostać na miejscu.
Duży błąd.
Kyle wziął krótki rozbieg, zamachnął się czołgiem w tył i cisnął przed siebie ze wszystkich sił.
Czołg pomknął w powietrzu, ścinając krawędź barierki stojącej na jego drodze.
Przeleciał nad Mostem Brooklyńskim, po czym runął w dół, setki stóp ku rzece. Obracał się w powietrzu, wyrzucając wrzeszczących żołnierzy. W końcu uderzył w powierzchnię rzeki z ogromnym pluskiem.
Nagle cały ruch uliczny ożył. Bez chwili wahania, choć pełni niepokoju, nowojorczycy wcisnęli gaz i pomknęli na most przez powstałą lukę. W przeciągu kilku sekund setki aut opuszczały Manhattan w pośpiechu. Kyle przyglądał się twarzom uciekinierów. Widział, że niektórzy z nich już nosili oznaki zarazy.
Uśmiechnął się szeroko. Czekała go wspaniała noc.
ROZDZIAŁ TRZECI
Samantha obserwowała, jak olbrzymie, podwójne drzwi otwierają się przed nią, skrzypiąc przeciągle. Miała złe przeczucie. Weszła do komnaty przywódcy w towarzystwie kilku wampirzych strażników. Nie skrępowali jej – nie śmieliby – jednak szli tuż obok. To i tak wystarczyło. Nadal była jedną z nich, lecz nałożono na nią areszt domowy. Przynajmniej do czasu spotkania z Rexiusem. Wezwał ją do siebie jako jednego ze swych żołnierzy, ale również jako więźnia.
Drzwi zamknęły się za nią z hukiem. Spostrzegła od razu, że komnata była pełna. Dawno już nie widziała tak licznej frekwencji. Setki znajomych wampirów zgromadziły się tu, chcąc najwyraźniej wszystko zobaczyć, usłyszeć wieści, dowiedzieć się, co stało się z mieczem. Dlaczego go straciła.
Najbardziej jednak chodziło im o to, by zobaczyć, jaka czekała ją kara. Wiedzieli, że Rexius nie wybacza, że ich dowódca nie daruje najmniejszego choćby błędu. Że wykroczenie o tak istotnym znaczeniu spotkać się mogło tylko z wymyślną karą.
Samantha wiedziała o tym dobrze. Nie próbowała uniknąć swego losu. Zgodziła się wziąć udział w misji i zawiodła. To prawda, odnalazła miecz. Ale potem go straciła. Pozwoliła, by Kyle i Sergei zabrali go jej.
A wszystko wyglądało już tak idealnie. Przypomniała sobie miecz tkwiący w posadzce nawy King’s Chapel, zaledwie kilka stóp od niej. Tylko kilka sekund dzieliło ją od wejścia w jego posiadanie, wypełnienia misji, zostania bohaterką klanu.
Wówczas akurat musieli pojawić się Kyle i ten jego ohydny pomagier Sergei. Wkroczyli bezpardonowo, ogłuszyli i zwinęli jej miecz sprzed nosa. To nie było w porządku. Jak w ogóle miałaby się tego spodziewać?
I teraz co? Kim była? Złoczyńcą. Tą, która pozwoliła, by miecz przepadł. Tą, która nie podołała swej misji. O tak, czekało ją za to piekło. Była tego pewna.
Zależało jej teraz tylko na jednym. Aby Sam był bezpieczny. Został znokautowany, pozbawiony przytomności i takiego stamtąd wyniosła. Przytaszczyła go sama całą powrotną drogę. Chciała, by był blisko niej. Nie była gotowa na rozstanie, a nie wiedziała, gdzie indziej mogłaby go sprowadzić. Wśliznęła się niepostrzeżenie i ukryła Sama bezpiecznie, głęboko w jednej z pustych komnat należących do klanu. Nikt jej nie widział, przynajmniej tak się jej zdawało. Sam był tam bezpieczny, z dala od wścibskich spojrzeń wszystkich wampirów. Była gotowa stanąć przed Rexiusem, przyjąć karę, a później zaczekać do świtu, aż wszyscy położą się spać i uciec wraz z Samem.
Oczywiście, nie mogła tak po prostu stąd czmychnąć. Musiała najpierw stawić się przed Rexiusem i ponieść karę. Inaczej, jej klan wytropiłby ją i zmusił do ucieczki. I tak do końca jej dni. Po odbyciu kary zaś nikt już nie będzie ich ścigał. Wówczas będzie mogła zabrać Sama i uciec daleko stąd, znaleźć swoje miejsce i ułożyć życie tylko we dwoje.
Nie spodziewała się, że ten chłopiec, Sam, zawładnie jej uczuciami w taki sposób. Kiedy myślała teraz o swoich priorytetach, to on był na pierwszym miejscu. Chciała być z nim. Musiała z nim być. W istocie, bez względu na to, jak szalone to się wydawało nawet dla niej samej, nie potrafiła wyobrazić już sobie życia bez niego. Była wściekła na siebie. Nie miała pojęcia, jak mogła do tego dopuścić. Zadurzyła się w nastolatku. Co gorsza, w człowieku. Nienawidziła siebie za to. Lecz stało się. Nie było sensu próbować zmienić tego, co do niego czuła.
Myśl ta dodała jej siły. Powoli zbliżyła się do tronu Rexiusa gotowa usłyszeć wyrok. Miała znieść nieopisany ból, była tego świadoma. Lecz myśl o Samie czyniła ją silną i pozwalała jej przejść przez to wszystko. Miała do czego wracać. A Sam był bezpieczny. Dzięki temu mogła znieść najgorszą karę.
Tylko czy Sam będzie ją kochał po tym, jak podda się karze? Znając Rexiusa, zgotuje jej kąpiel w Kwasie Jorowym, oszpeci jej twarz na każdy możliwy sposób. Jej uroda znacznie na tym ucierpi. Czy Sam nadal będzie ją kochał? Miała nadzieję, że tak.
W izbie zapanowała cisza. Setki wampirów zbliżyły się jeszcze bardziej, nie mogąc doczekać się wymiany zdań. Samantha podeszła kilka kroków do Rexiusa, po czym uklękła na jednym kolanie i pochyliła głowę w ukłonie.
Rexius, siedząc na tronie ledwie kilka stóp dalej, spoglądał na nią surowym wzrokiem, swymi lodowatymi, błękitnymi oczyma, które świdrowały ją na wylot. Gapił się na nią przez chwilę, która zdawała się trwać kilka minut, choć Samantha wiedziała, że mogło upłynąć zaledwie kilka sekund. Nie podnosiła głowy. Dobrze wiedziała, że nie należy spoglądać mu w oczy.
− Cóż – zaczął Rexius swym chropawym głosem, który rozdarł panującą wokół ciszę. – Nadszedł czas, by ponieść konsekwencje swych czynów.
Minęło kolejnych kilka minut ciszy, w trakcie których Rexius bacznie się jej przyglądał. Dobrze wiedziała, że na nic zdałyby się jakiekolwiek próby usprawiedliwiania się w tej chwili. Trzymała zatem głowę pochyloną nisko.
− Wysłałem cię z bardzo łatwą misją – ciągnął dalej. – Po porażce Kyle’a potrzebowałem kogoś, komu mógłbym zaufać. Mojego najcenniejszego żołnierza. Nigdy jak dotąd mnie nie zawiodłaś. Przez tysiące lat – powiedział, wciąż gapiąc się na nią. – A jednak teraz, z tym jednym, prostym zadaniem nie poradziłaś sobie. Poniosłaś sromotną porażkę.
Samantha spuściła głowę jeszcze niżej.
− Powiedz mi zatem, co stało się z mieczem? Gdzie on teraz jest?
− Mistrzu – zaczęła z wolna – wytropiłam tę dziewczynę, Caitlin. I Caleba. Znalazłam ich oboje. I miecz. Udało mi się nawet sprawić, by Caitlin wypuściła go z dłoni. Leżał na podłodze zaledwie kilka stóp ode mnie. Jeszcze kilka sekund i byłby mój. Przyniosłabym go tobie.
Przełknęła ślinę.
Nie mogłam przewidzieć, co stało się chwilę później. Zostałam zaskoczona. Kyle zaatakował mnie−
W pokoju podniósł się głośny szmer szeptających między sobą wampirów.
− Zabrał miecz zanim zdążyłam go chwycić – ciągnęła dalej. – Kyle zabrał go. Uciekł z kościoła. Nic więcej nie mogłam zrobić. Próbowałam go odszukać, lecz już dawno go tam nie było. Miecz jest teraz w jego rękach.
W pokoju podniósł się jeszcze głośniejszy szmer. Strach zgromadzonych wampirów stał się niemal namacalny.
− CISZA! – wrzasnął któryś.
Powoli szepty ucichły.
− Tak więc – zaczął Rexius – po tym wszystkim pozwoliłaś, by Kyle zabrał miecz. Praktycznie mu go wręczyłaś.
Mimo, że dobrze wiedziała, jak powinna w tej chwili się zachować, Samantha nie mogła się powstrzymać. Musiała powiedzieć cokolwiek na swoją obronę. – Mistrzu, nic nie mogłam zrobić−
Rexius przerwał jej, potrząsając tylko głową. Nienawidziła tego gestu. Oznaczał, że nadchodzą nieprzyjemności.
− Dzięki tobie muszę gotować się na dwie wojny. Tę żałosną z ludźmi, a do tego jeszcze tę z Kyle’m.
W pokoju zapadła głucha cisza. Samantha czuła, że jej kara zbliża się nieuchronnie. Była na nią gotowa. Uczepiła się wizerunku Sama w swym umyśle oraz tego, że nie mogli jej w żadnym wypadku zabić. Nie uczyniliby tego nigdy. Potem wróci do życia, w jakiejś jego wersji, w której będzie miejsce dla Sama.
− Przygotowałem karę zarezerwowaną wyłącznie dla ciebie – powiedział powoli Rexius, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Samantha usłyszała otwierające się za nią podwójne drzwi i odwróciła się.
Jej serce zamarło.
Dwa wampiry wprowadziły właśnie, zakutego w łańcuchy u rąk i stóp, Sama.
Znaleźli go.
Zakneblowany, rzucał się i zwijał, chcąc wydać z siebie jakiś dźwięk. Lecz nie mógł. Jego oczy rozwarły się szeroko ze strachu. Był wstrząśnięty. Zawlekli go na stronę, brzęcząc łańcuchami, i przytrzymali solidnie. Zmusili go, by przyglądał się wszystkiemu.
− Wygląda na to, że nie tylko straciłaś miecz, ale też obdarzyłaś sympatią człowieka, wbrew wszelkim zasadom naszej rasy – powiedział Rexius. – Twoją karą, Samantho, będzie oglądanie jak cierpi najbliższa twemu sercu osoba. Wyczuwam, że to nie ty nią jesteś. Jest nim ten chłopiec. Ten żałosny, ludzki chłopiec. Dobrze więc – powiedział i nachylił się bliżej, wciąż się uśmiechając. – Oto, w jaki sposób zostaniesz ukarana. Sprawimy, by ten chłopiec doznał przeraźliwego bólu.
Serce Samanthy zaczęło bić mocniej. Nie przewidziała tego. I nie mogła na to pozwolić. Pod żadnym względem.
Ruszyła na przybyłych, skacząc w kierunku sług przytrzymujących Sama. Zdołała dotrzeć do pierwszego i kopnąć go mocno w pierś. Wampir poleciał w tył.
Zanim jednak zaatakowała drugiego, kilka wampirów zwaliło się na nią, przytrzymało i przygwoździło do ziemi. Walczyła ze wszystkich sił, lecz było ich zbyt wielu. Nie mogła mierzyć się z tyloma na raz. Patrzyła bezradnie, jak kilka wampirów odciągnęło od niej Sama na środek pokoju. Do miejsca zarezerwowanego dla tych, których poddawano kąpieli w Kwasie Jorowym. Zabieg ten przysparzał wampirowi nieopisanego bólu. I oszpecał na całe życie.
W przypadku człowieka jednak ból ten był znacznie gorszy. Kara ta oznaczała pewną i straszliwą śmierć. Prowadzili go na egzekucję. A ją zmuszali, by na to patrzyła.
Rexius uśmiechnął się jeszcze szerzej. Kiedy przykuli Sama na miejscu, Rexius skinął głową i jeden ze sług zdarł taśmę z ust człowieka.
Sam spojrzał natychmiast na Samanthę. W jego oczach czaił się strach.
− Samantho! – wrzasnął. – Proszę! Ratuj!
Wbrew sobie, Samanta rozszlochała się. Nie mogła nic zrobić. Zupełnie nic.
Sześć wampirów przytoczyło ogromny, żeliwny kocioł, bulgoczący i syczący, umieszczony na szczycie drabiny. Umieścili go dokładnie nad głową Sama.
Sam podniósł wzrok i spojrzał w górę
Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał, była ciecz wylewająca się z kotła, bulgocząca i sycząca, wprost na jego twarz.