Loe raamatut: «Kim», lehekülg 11

Font:

– Czyś ich widział?… Stójże spokojnie, diabelska mości! – krzyknął z wściekłością na konia.

– Nie.

– Czy jeden był ubrany jak fakir?

– Jeden mówił do drugiego: „jakiż z ciebie fakir, że boisz się czatować przez chwilę?”.

– Dobrze. Wracaj do obozu i połóż się spać. Nie zginę dziś w nocy.

Mahbub skierował konia w bok i zniknął. Kim odbył drogę powrotną rowem, aż dotarł do miejsca na wprost drugiego miejsca noclegu, przemknął się przez drogę jak łasica i otulił się znów derką.

„Przynajmniej Mahbub już zawiadomiony – myślał z zadowoleniem. – Przy tym, ani chybi, mówił tak, jakby się tego spodziewał. Zdaje mi się, że ci dwaj ludzie nic nie wskórają na dzisiejszych czatach”.

Upłynęła godzina; a Kim mimo najlepszych usiłowań, by nie zmrużyć oka przez całą noc, zasnął twardo. Raz po raz w odległości dwudziestu stóp od niego dudnił po szynach pociąg nocny; ale chłopak odznaczał się iście wschodnią niewrażliwością na pospolity hałas, który nawet nie wplątał się w jego senne widziadła.

Mahbub nie spał bynajmniej. Bardzo go to niepokoiło, że ludzie nie z jego plemienia i niemający doń urazy za przygodne miłostki czyhali na jego życie. Pierwszym jego i naturalnym odruchem był zamysł, by przejechać tor nieco dalej, nadjechać znów z powrotem i, zaskoczywszy czatowników z tyłu, zgładzić ich jednym zamachem. Ale pomyślał sobie ze smutkiem, że wtedy inny wydział rządu, zgoła niezwiązany z pułkownikiem Creightonem, mógłby zażądać wyjaśnień, których niełacno byłoby mu udzielić; wiedział też, że na południe od granicy nieraz o byle truposza ludzie wszczynają śmieszny wprost rwetes. Odkąd wyprawił Kima ze zleceniem do Umballi, nie dybano nań jeszcze w ten sposób, tak iż przypuszczał, że w końcu poniechano podejrzeń.

Naraz strzelił mu do głowy wspaniały pomysł.

– Anglicy wszędzie zawsze mówią prawdę – powiedział sobie – dlatego my w tym kraju wychodzimy na dudków. Na Allacha, czyż mam powiedzieć prawdę Anglikowi? Od czegóż jest policja państwowa, jeżeli biednemu kabulczykowi kradną konie z angielskich wagonów? Zupełnie jakby to było w Peshawar! Wniosę zażalenie na stacji… albo jeszcze lepiej, pójdę ze skargą do jednego z młodych sahibów na kolei. Są oni wielce służbiści, a jeżeli złapią złodzieja, liczy się to im za zasługę.

Przywiązał konia koło dworca i wyszedł na peron.

– Hola! Mahbubie Ali! – ozwał się młody pomocnik okręgowego kierownika ruchu, wybierający się na oględziny toru; był to wysoki, kołtuniasty i dziobaty młokos w popielatym ubraniu płóciennym. – Cóż tu porabiasz? Sprzedajesz szkapy… hę?

– Nie; nie chodzi mi o konie. Przyszedłem szukać Lutufa Ullaha. Mam naładowany wagon na torze. Czy mógłby kto zabrać towar bez wiedzy władz kolejowych?

– O to nie miej obawy, Mahbubie. Mógłbyś wnieść na nas zażalenie, gdyby tak ktoś uczynił.

– Widziałem dwu ludzi, którzy prawie przez całą noc czatują pod jednym z wagonów. Fakirowie nie kradną koni, więc nie zaprzątnąłem sobie nimi głowy. Chciałbym znaleźć Lutufa Ullaha, mego wspólnika.

– A bodajże cię! Toś ty sobie tym nie zaprzątał głowy? Słowo daję, przynajmniej dobrze, żem ciebie spotkał. Jak oni wyglądali, hę?

– Byli to po prostu fakirowie. Potrafią co najwyżej ukraść nieco zboża z jednego z wagonów. Państwo na tym nie traci ni ociupinki… Przyszedłem tu, by odszukać mego wspólnika, Lutufa Ullaha…

– Co mi tam twój spólnik! Gdzie twoje wagony z końmi?

– Trochę z tej strony… na samym końcu… tam gdzie ustawiają lampy dla pociągów…

– Na semaforze. Aha!

– Na szynach najbliższych drogi po prawej ręce… patrząc… o tak! Wzdłuż toru. Lecz co się tyczy Lutufa Ullaha… jest to człek słusznego wzrostu, ma nos złamany… i chodzi z chartem perskim… Ojej!

Młodzik biegł już w te pędy, by obudzić młodego i zapalczywego policjanta, bo, jak mówił, kolej poniosła niemało strat wskutek kradzieży w magazynach. Mahbub Ali tłumił śmiech pod umalowanym wąsem.

– Oni tam pójdą w butach i narobią hałasu, a potem będą zachodzić w głowę, czemu z fakirów nie zostało ani słychu-dychu. Grackie to chłopaki… sahib Barton i sahib Young!

Czekał bezczynnie przez parę chwil, spodziewając się, że zobaczy ich biegnących wzdłuż ogrodzenia toru na miejsce działania. Przez stację przemknął się mały parowóz, a na jego tendrze Mahbub ujrzał w przelocie postać Bartona.

– Skrzywdziłem tego smarkacza. On wcale nie głupi. Wziąć wóz ognisty na złodzieja to całkiem niezwykła zabawa!

Gdy Mahbub Ali o świcie przybył do obozowiska, nikt na razie nie uważał za stosowne opowiedzieć mu o zajściach tej nocy. Nikt, z pewnością nikt, oprócz chłopca stajennego, świeżo przyjętego do służby, którego Mahbub zawołał do swego maciupkiego namiotu, bo mu potrzeba było wyręki w jakimś pakowaniu.

– Wiem o wszystkim – szeptał Kim, pochylając się nad kulbaką. – Dwaj sahibowie przyjechali w te-rainie (pociągu). Biegałem w ciemności tam i z powrotem z tej strony wagonów, w miarę jak te-rain posuwał się z wolna tam i sam. Wpadli na dwóch ludzi siedzących pod wagonem… Hadżi, co mam zrobić z tą paczką tytoniu?… Czy zawinąć w papier i położyć ją pod worek z solą? Tak… i obalili ich na ziemię. Lecz jeden z tych ludzi ugodził sahiba rogami koźlimi… – (Kim miał na myśli połączone rogi czarnego kozła, które są jedynym przygodnym uzbrojeniem fakirów) – trysnęła krew. Wtedy drugi sahib, ogłuszywszy wpierw swego przeciwnika, postrzelił zbója z krótkiej strzelby, która wypadła z ręki pierwszego. Tłukli się z sobą jak wariaci.

Mahbub uśmiechnął się z pogodną rezygnacją.

– Jest to nie tyle dewanee108, co nizamut (sprawa gardłowa). Strzelba, powiadasz? Dobre dziesięć lat więzienia!

– Potem obaj leżeli cicho, lecz zdaje mi się, że tam ledwo który zipał, gdy ich zaniesiono do te-rain. Głowy im, o-o, tak się kiwały. A na torze pełno krwi. Czy pójdziesz zobaczyć?

– Widziałem ci już nieraz krew. Więzienie jest miejscem bezpiecznym… zapewne podadzą zmyślone nazwiska i pewno przez długi czas nikt ich nie odnajdzie. To byli moi nieprzyjaciele. Twój los jest, zdaje się, związany z moim. Będę miał co opowiadać Uzdrawiaczowi Pereł! A teraz zwijaj się raźnie z tą kulbaką i patelnią. Wyładujemy konie i hajże do Simli!

Z pośpiechem – jak to pośpiech rozumieją ludzie Wschodu – czyli wśród długich objaśnień, łajań i gadania na wiatr, a za to bez najmniejszego ładu, zatrzymując się po sto razy celem odszukania zgubionych fatałaszków, ruszył ten cały niesforny obóz w chłodzie poranku deszczem zmytego, wyprowadzając na gościniec kalkański pół tuzina krnąbrnych i narowistych koni. Kim, uważany przez wszystkich, którzy chcieli być w dobrych stosunkach z Pathanem, za ulubieńca Mahbuba Alego, nie był zapędzany do roboty. Wlekli się niewielkimi etapami, zatrzymując się co parę godzin w stanicach-przydrożnych. Gościńcem kalkańskim przeciąga wielu sahibów, a jak powiada Mahbub Ali, każdy młody sahib nieodwołalnie musi uważać się za znawcę koni i chociażby siedział po uszy w długach u lichwiarza, musi udawać, że chciałby nabyć wierzchowca. To było przyczyną, że sahibowie, przejeżdżający dyliżansem, jeden po drugim zatrzymywali się i nawiązywali rozmowę. Niektórzy nawet schodzili z pojazdów i obmacywali koniom pęciny, zadawali głupie pytania albo też, wskutek gruntownej nieznajomości języka krajowego, wymyślali w sposób grubiański niestropionemu handlarzowi.

– Gdy po raz pierwszy handlowałem z sahibami, a było to wtedy, gdy pułkownik-sahib Soady był gubernatorem twierdzy Abazai i na złość komisarzowi zalał mu błonia – zwierzał się Kimowi Mahbub, gdy chłopak, siedząc w cieniu drzewa, nabijał mu fajkę – nie wiedziałem jeszcze, jacy to durnie, i postępowanie ich napełniało mnie gniewem. Na przykład… – i opowiedział Kimowi anegdotkę o pewnym wyrażeniu źle użytym w najlepszej wierze, co w dwójnasób rozweseliło chłopaka. – Teraz jednak widzę – mówiąc to wyzionął z siebie z wolna smugę dymu – że z nimi tak bywa, jak z innymi ludźmi… w jednych rzeczach są mądrzy, a w innych głupi jak drągi. Dowodem wielkiej głupoty jest używanie słów obraźliwych w stosunku do cudzoziemca; bo choć oni w głębi serca zapewne nie myślą, by kogoś obrazić, to jednak skądże o tym może wiedzieć człek obcy? A nuż (co bardziej prawdopodobne) dochodzić będzie prawdy sztyletem?

– Istotnie! Prawdę mówisz – rzekł Kim uroczyście. – Na przykład, głupcy mówią o kociaku, gdy kobieta urodzi dziecko. Słyszałem to na własne uszy.

– Przeto w takim położeniu, w jakim ty się znajdujesz, powinieneś pamiętać o tym, że masz jednocześnie jak gdyby dwa oblicza. Między sahibami nie zapominaj nigdy, że jesteś sahibem; pomiędzy ludem hinduskim pomnij zawsze, że jesteś… – tu przerwał, uśmiechając się z zakłopotaniem.

– Czym jestem? Muzułmaninem, Hindusem jainem109 czy buddystą? Twardy to orzech do zgryzienia!

– Bez wątpienia, jesteś niewierny i za to będziesz potępion. Tak mówi moja wiara… przynajmniej tak mi się zdaje. Ale ty jesteś zarazem dla mnie Przyjacielem całego świata, a ja kocham cię. Tak mówi mi serce. Z wierzeniami to tak jak z końmi. Człek mądry wie, że konie są dobre… że z każdego można wyciągnąć zysk; a co się mnie tyczy, to choć jestem prawowiernym sunitą110 i nienawidzę Tyrasów, mogę mieć jednak to samo przekonanie o wszystkich religiach. Bo klacz katiwarska zabrana z piasków stron rodzinnych i przeniesiona do zachodniego Bengalu, ochwaci się niechybnie… a nawet ogier z Balkh (nie ma lepszych koni nad balkhijskie, szkoda, że trochę za ciężkie w łopatkach) wśród wielkich pustyń północnych nie może iść w zawody z wielbłądami-śnieżnikami, jakie widywałem. Przeto mówię sobie w sercu, że wiary są jak konie. Każda ma zalety we własnym kraju.

– Ale mój lama mówi zgoła co innego.

– Ech, ten stary marzyciel z Bhotiyal! Jestem w duchu trochę zły na to, że ty, Przyjaciel całego świata, upatrujesz tyle dobrego w człowieku, którego znasz tak mało.

– To prawda, Hadżi, ale widzę, co w kim cenić; a do niego ciągnie mnie serce.

– A jego do ciebie, jak słyszałem. Serca są jak konie; zbiegają się i rozbiegają na przekór wędzidłom i ostrodze. Krzyknij na Gula Sher-Khana, żeby silniej zawarł przegrodę tego gniadego ogiera. Nie potrzeba nam końskich brykań na każdym postoju, a tego myszatego i karego należy trochę zamknąć… A teraz posłuchaj. Czy dla pocieszenia swego serca musisz koniecznie zobaczyć się z tym lamą?

– Jest to jeden z mych warunków – rzekł Kim. – Jeżeli nie będę go widywał i jeżeli mi go zabiorą, to pójdę sobie precz z tej madrissah w Nucklao… a gdy raz odejdę, kto potrafi mnie odszukać?

– To prawda. Żadne źrebię nigdy nie było trzymane tak lekko na postronku jak ty! – pokiwał głową Mahbub.

– Nie bój się – mówił Kim, jak gdyby mógł zniknąć za chwilę. – Lama mówił mi, że przyjdzie mnie odwiedzić w madrisssah

– Żebrak z miską wobec tych młodych sa…

– Wcale nie! – parsknął Kim. – Wielu z nich ma oczy zbłękitnione i paznokcie poczernione od krwi niskiego rodu. Synowie metheeranee… a szwagrowie kominiarzy.

Reszty rodowodu nie ma co wymieniać; wszakoż Kim przedstawił tę kwestię jasno i bez uniesienia, żując przez cały czas łodygę trzciny cukrowej.

– Przyjacielu całego świata – rzekł Mahbub, podając chłopcu fajkę do oczyszczenia – spotykałem wielu mężczyzn, kobiet, dzieci, chłopców, a niemało też i sahibów. Ale w życiu mym nie spotkałem takiego hultaja jak ty.

– Co znowu? Przecież zawsze mówię ci prawdę…

– Może dlatego, że na tym świecie niezbyt jest bezpiecznie ludziom uczciwym! – to rzekłszy, Mahbub Ali podniósł się z ziemi, wdział pas i ruszył ku koniom.

– A może ci ją sprzedać?

W brzmieniu tych słów było coś takiego, że Mahbub stanął i odwrócił się.

– Cóż to za nowe psikusy?

– Daj osiem ann, a powiem – rzekł Kim, szczerząc zęby. – Chodzi o twój spokój.

– Ach, szatanie! – rzekł Mahbub, wręczając mu pieniądz.

– Czy pamiętasz małą sprawkę złodziei… w nocy, tam w Umballi?

– Ponieważ wiem, że czyhali na moje życie, więc jeszcze nie zdołałem zapomnieć. I cóż?

– Czy pamiętasz Seraj Kaszmirski?

– Natrę ci zaraz uszu, sahibie!

– Nie potrzeba… Pathanie. Dość na tym, że drugi fakir, którego sahibowie zbili do utraty przytomności, był to ten sam człowiek, który przetrząsał twoją komorę w Lahorze. Widziałem jego twarz, gdy go niesiono do parowozu. Ten samiusieńki człowiek.

– Czemuś mi tego wpierw nie powiedział?

– Oho, on pójdzie do kozy i posiedzi cicho przez parę lat. Nie potrzeba mówić więcej, niż to jest konieczne w danej chwili. Zresztą wtedy nie potrzeba mi było pieniędzy na frykasy.

– Allach kerim! – zawołał Mahbub Ali. – Czy pewnego dnia nie przyszłaby ci fantazja sprzedać moją głowę za garstkę łakoci?

Kim do śmierci nie zapomni tej przewlekłej, ociężałej jazdy z Umballi przez Kalkę i obok ogrodów pindżorskich aż do Simli. Nagły prąd na rzece Gugger zniósł im jednego z koni (oczywiście najcenniejszego!), a Kim omal nie utonął wśród niesionych wodą otoczaków. W dalszej drodze konie spłoszyły się na widok rządowego słonia, a ponieważ znalazły w bród paszy, więc zmitrężono półtora dnia na ich pochwycenie. Potem spotkali Sikandar-Khana jadącego z kilku szkapami nienadającymi się na sprzedaż – ostatkami swej stadniny; Mahbub, który w małym palcu lepszym był koniarzem niż Sikandar-Khan we wszystkich namiotach, musiał koniecznie kupić dwie najlichsze chabety, co pociągnęło za sobą osiem godzin uciążliwych targów i Bóg wie ile tytoniu. Ale wszystko to było istną rozkoszą; ta włóczęga gościńcem, wspinanie się, zjeżdżanie, okrążanie występów skalnych, piętrzących się coraz to wyżej; rumieniec świtu hen na wiecznych śniegach; świecznikowate kaktusy sterczące szeregami na głaźnych zboczach; odgłosy tysiąca strumieni; paplanina małp; majestatyczne deodary (cedry himalajskie) strzelające jedne ponad drugimi w warstwicach obwisłych gałęzi; rozległy widok na równiny staczające się hen w dal u ich podnóża; ustawiczne pojękiwanie trąbek tongi111 i dzikie szamotanie się prowadzonych koni, gdy tonga wypadała z zakrętu; przystanki poświęcone modłom (Mahbub wypełniał sumiennie obrzędowe obmywania i nie szczędził gardła w modlitwie, gdy mu na to czas pozwalał); wieczorne pogawędki na popasach, gdy wielbłądy i bawoły żuły z przejęciem obrok, a ciemięgi-poganiacze zwierzali się z nowinek zasłyszanych po drodze. Wszystko to rozśpiewało i rozkołysało serce Kima.

– Ale gdy się skończy ten śpiew i te pląsy – mawiał Mahbub Ali – wtedy przyjdzie sahib-pułkownik… a to będzie mniej miłe!

– Jakiż czarowny kraj… przepięknym krajem jest Hind (Indie)… a kraj Pięciu Rzek (Pendżab) jest nade wszystko uroczy – mówił Kim półśpiewem. – Do niego powrócę, jeżeli pułkownik zechce przeciwko mnie choć palcem ruszyć… Gdy raz drapnę, któż mnie odnajdzie? Spojrzyj, Hadżi, czy tamto miasto, to Simla? Allach! Co za miasto!

– Ojciec mego brata (a był on starcem, gdy studnia sahiba Mackersona była nowością w Peshawar) pamiętał te czasy, gdy stały tu zaledwie dwa domy.

Poprowadził tabun poniżej głównego gościńca na dolny rynek simlański – w tę rojną królikarnię, co spiętrza się pod kątem 45° od doliny aż popod sam ratusz. Człek, co zna tutejsze przejścia i kryjówki, może drwić sobie z całego korpusu policyjnego letniej stolicy Indii; tak sprytnie tu połączono werandę z werandą, chodnik z chodnikiem, furtkę z furtką. Tu mieszkają ci, którzy zaspokajają potrzeby tego wesołego miasta: dżampanisowie (najemnicy), którzy w późną noc popychają riksze112 pięknych dam i prowadzą szulerkę aż do świtu; korzennicy, olejarze, handlarze osobliwości, dostawcy drew, kapłani, rzezimieszki i tubylczy urzędnicy państwowi; tu gamratki plotkują o rzeczach, które uważa się za najgłębsze tajemnice przybocznej rady namiestnika Indii; tam też zbierają się wszyscy tajni ajenci z połowy państewek udzielnych. Również i Mahbub Ali tutaj właśnie, w domu mahometańskiego handlarza bydła, wynajął pokój, zaryglowany o wiele bezpieczniej niż jego komora w Lahorze. Było snadź tutaj i miejsce cudów, gdyż o zmierzchu wszedł tam pacholik-mahometanin, a w godzinę później wyszedł stamtąd młodzik-Euroazjata (farba dana przez dziewkę w Lucknow była istotnie w najlepszym gatunku!) w źle skrojonym ubraniu sklepowego pochodzenia.

– Rozmawiałem z sahibem Creightonem – prawił Mahbub Ali – i ręka przyjaźni po raz wtóry odwróciła bicz plagi. Powiada, że zmarnowałeś zupełnie sześćdziesiąt dni na wagarach, więc już za późno byłoby posyłać cię do jakiej szkółki w górach.

– Mówiłem, że wakacje należą do mnie. Nie potrzebuję chodzić dwa razy do szkoły. To był jeden z mych warunków.

– Pułkownik nic jeszcze nie wie o umowie. Masz zamieszkać w domu sahiba Lurgana, aż przyjdzie pora, że będziesz musiał powrócić do Nucklao.

– Wolałbym z tobą mieszkać, Mahbubie.

– Nie umiesz ocenić zaszczytu. Sahib Lurgan sam ciebie zaprasza. Pójdziesz na górę, a później gościńcem aż na sam szczyt, a tam powinieneś zapomnieć na czas jakiś, że kiedykolwiek widywałeś się lub rozmawiałeś ze mną, Mahbubem Alim, co sprzedaje konie sahibowi Creightonowi, którego też nie znasz. Zapamiętaj sobie to zlecenie.

Kim kiwnął głową.

– Dobrze – ozwał się – ale któż to jest ów sahib Lurgan? Nie – (tu pochwycił przenikliwe spojrzenie Mahbuba) – naprawdę nigdy nie słyszałem jego nazwiska. Czy to może – (tu zniżył głos) – jeden z naszych?

– Jak to z naszych, sahibie? – wywinął się Mahbub Ali tonem, jakim odzywał się do Europejczyków. – Ja jestem Pathan, ty zaś jesteś sahibem i synem sahiba. Sahib Lurgan ma sklep wśród sklepów europejskich; zna go cała Simla. Zapytaj tam… a jest to, Przyjacielu całego świata, człowiek, którego należy słuchać za najmniejszym skinieniem brwi. Gadają o nim, że się para czarnoksięstwem… ale tobie nic do tego. Tu zaczyna się wielka gra…

Rozdział IX

 
S'doaks był synem mądrego Yeltha —
Co rządził plemieńce-Kruki.
Niedźwiedź mu Itswoot był opiekunem.
Lekarskiej uczył go sztuki.
Uczeń był z każdym dniem pojętniejszy.
Rosła w nim śmiałość i buta:
Tańczył okropny taniec Kloo-Kwallie.
Radując misia-Itswoota.
 
Legenda oregońska.

Kim z całej duszy przejął się nowym trybem życia. Chciał znowu przez czas pewien być sahibem. W tej myśli, zaledwie dotarł do szerokiej drogi poniżej ratusza, szukał kogoś, komu mógłby zaimponować. Pod słupem latarni siedziało dziecko hinduskie, lat może dziesięciu.

– Gdzie jest dom pana Lurgana? – zapytał Kim.

– Nie rozumiem po angielsku – brzmiała odpowiedź, więc Kim jął przemawiać językiem krajowym.

– Pokażę ci – rzekło dziecko.

Ruszyli razem w tajemniczy mrok, pełen gwarów dolatujących ze śródmieścia, od stóp zboczyska, oraz przepojony tchnieniem chłodnego wiatru nadbiegającego od Jakko, co koroną deodarów podpiera gwiazdy. Światełka domostw rozsypane na najróżniejszych poziomach tworzyły jak gdyby drugi firmament. Niektóre z nich były nieruchome na kształt gwiazd stałych, inne znajdowały się na rikszach beztroskich i szczerych Anglików jadących na kolację.

– Tutaj! – rzekł przewodnik Kima i zatrzymał się na werandzie znajdującej się na jednym poziomie z główną ulicą. Nie zatrzymały ich żadne drzwi; stanęli dopiero wtedy, gdy znaleźli się przed roletą z ponawlekanych trzcinek, przez którą przebłyskiwało światło lampy.

– On przyszedł – ozwał się chłopiec głosem niewiele co silniejszym od westchnienia, po czym zniknął. Kim zmiarkował od razu, że tego berbecia umyślnie postawiono na czatach, ażeby go tu przyprowadził; nie zbity jednak z tropu wszedł poza zasłonę. Za stołem siedział człowiek z czarną brodą i przysłoniwszy oczy zielonym daszkiem, raz wraz białymi krótkimi rękoma chwytał z tacy leżącej przed nim jakieś kulki świetlne, nizał je na lśniący sznurek jedwabny, a mruczał sobie przy tym wciąż pod nosem. Kim miał świadomość, że poza kręgiem światła cały pokój pełen był przedmiotów wydających taki zapach, jaki cechuje wszystkie świątynie na całym Wschodzie. Cuch piżma, tchnienie drzewa sandałowego i mdły zaduch olejku jaśminowego podrażniły mu otwarte nozdrza.

– Oto jestem! – ozwał się na koniec Kim, używając języka krajowego: wszystkie te wonie sprawiły, iż zapomniał o swym sahibstwie.

– Siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt, osiemdziesiąt jeden… – liczył ów człowiek półgłosem, nawlekając perłę za perłą tak szybko, że Kim ledwo potrafił nadążyć wzrokiem za poruszeniami jego palców. Naraz zdjął zielony daszek i przez całe pół godziny wpatrywał się w Kima przenikliwie, a źrenice to mu się rozszerzały, to zwężały do wielkości koniuszka szpilki, jak gdyby naumyślnie. Koło bramy taksalskiej przebywał pewien fakir, który odznaczał się tą samą zdolnością i niemało zarabiał w ten sposób, zwłaszcza gdy rzucał uroki na zabobonne kobiety. Toteż Kim patrzył z zaciekawieniem. Jego przyjaciel wydrwigrosz umiał ponadto strzyc uszami jak kozioł, przeto Kim wielce się zmartwił, że ten nowy znajomek nie potrafi go w tym naśladować.

– Nie bój się! – rzekł nagle pan Lurgan.

– Czemuż bym się miał bać?

– Zanocujesz tu dzisiaj i pozostaniesz u mnie, aż nadejdzie czas powrotu do Nucklao. Taki rozkaz.

– Taki rozkaz – powtórzył Kim. – Ale gdzie mam spać?

– Tu, w tym pokoju – to mówiąc, sahib Lurgan machnął ręką w stronę ścielącego się poza nim mroku.

– Niechże i tak będzie! – odrzekł Kim z zimną krwią. – No i cóż?

Ów skinął nań i wzniósł lampę nad głową. Gdy światło rozlało się wokoło nich, ze ściany wynurzyła się kolekcja masek tybetańskich, używanych w tańcu diabelskim; wisiały one na haftowanych diabłami chustach, co również służyły do owych piekielnych obrzędów. Były tam maski rogate, spoglądające złowrogo lub nacechowane głupkowatym przestrachem. W jednym kącie jakiś wiciędz japoński, strojny zbroją i pióropuszem, zamierzył się na Kima halabardą, a kilkanaście dzid, khandasów i kuttarów odlśniewało pochwiejnym blaskiem. Co jednak zajęło uwagę Kima więcej niż te wszystkie przedmioty (wszak maski do tańców diabelskich widywał już w muzeum lahorskim) – to przelotny widok potulnie patrzącego chłopca Hindusa, który rozstał się z nim w sionce, teraz zaś podwinąwszy nogi siedział pod stołem z perłami, a na rumianych wargach miał nieznaczny uśmiech.

– Zdaje mi się, że sahib Lurgan chce mnie nastraszyć, a ja jestem pewny, że ten diabli pokurcz, co siedzi pod stołem, chciałby zobaczyć mnie w strachu… To miejsce – rzekł głośno – przypomina mi Dom Cudów. Gdzie tu łóżko dla mnie?

Sahib Lurgan wskazał mu kołdrę krajowego wyrobu, leżącą w kącie koło okropnych masek, wziął z sobą lampę i zostawił pokój w ciemności.

– Czy to był sahib Lurgan? – zagadnął Kim, skuliwszy się na ziemi. Nikt nie odpowiedział. Słyszał jednak oddech małego Hindusa; kierując się tym głosem przeczołgał się po podłodze i szturchnął kułakiem w ciemność, krzycząc:

– Odpowiadaj, biesie! Czy to wolno okłamywać sahiba?

Z ciemności (tak mu się przywidziało) doleciał go jakiś chichot. Nie mógł on pochodzić od jego towarzysza; gdyż ten dzieciak o wrażliwym ciałku zanosił się płaczem. Przeto Kim podniósł głos i krzyknął:

– Sahibie Lurganie! Sahibie Lurganie! Czy i to rozkazano, by twój sługa nie rozmawiał ze mną?

– Taki jest rozkaz.

Głos ten wyszedł kędyś spoza niego, aż Kim się wzdrygnął.

– Dobrze, dobrze! Ale pamiętaj – mruczał, odszukując kołdrę – że rano cię obiję. Nie lubię Hindusów.

Niewesoła to była noc. Cały pokój pełen był dziwnych głosów i gędźby. Dwa razy ktoś zbudził Kima, wołając go po imieniu. Za drugim razem Kim puścił się w poszukiwania i skończyło się na tym, że rozbił sobie nos na jakiejś skrzynce, która mówiła nieomylnie ludzkim językiem, ale zgoła nieludzkim akcentem. Zdawało się, że kończyła się blaszaną trąbą i łączyła się drutami z mniejszą skrzynką na podłodze – tyle przynajmniej zdołał wyczuć po omacku. Z tej to trąbki wychodził głos jakiś, bardzo chrapliwy i bzykliwy. Kim roztarł sobie nos i wpadł w pasję, wyrażając w duchu swe myśli, jak zwykle, po hindusku.

„To mogłoby być dobre dla dziada jarmarcznego, ale… ja jestem sahibem i synem sahiba, a ponadto, co znaczy jeszcze dwa razy więcej, jestem uczniem z Nucklao. Tak! – (tu jął myśleć po angielsku) – wychowankiem zakładu św. Ksawerego! A niechże diabli odejmą ślipia panu Lurganowi! To jakaś maszyneria jak w maszynie do szycia. O, to za wielka poufałość z jego strony… My lucknowiacy nie boimy się znowu byle czego… Nie! – A potem dla odmiany po hindusku – Ale cóż on na tym zyska? On jest sobie zwykłym kupcem… ja jestem w jego sklepie. Ale sahib Creighton wydał rozkaz, by to czynić. Ale jakże ja wytłukę rano tego Hindusa! Cóż to takiego?”

Skrzynka opatrzona trąbą właśnie wyrzucała z siebie serię najwyszukańszych obelg, jakie zdarzyło się Kimowi kiedykolwiek słyszeć, i to głosem tak stanowczym, że chłopakowi zjeżyły się na chwilę krótkie włosy nad karkiem. Gdy owa nikczemna istota nabierała tchu, Kima uspokoiło znowu ciche turkotanie, przypominające maszynę do szycia.

– Chûp (cicho!) – krzyknął i znów posłyszał chichot, który rozstrzygnął jego postanowienia. – Chûp… bo ci łeb rozbiję!

Skrzynka nie zwracała nań uwagi. Kim pochwycił za blaszaną trąbę i coś podniosło się z trzaskiem. Widocznie zerwał nakrywkę. Jeżeli w środku siedziało jakieś licho, to już czas z nim coś uczynić… Pociągnął nosem… taką woń wydają maszyny do szycia. Postanowił wypędzić tego szeitana. Zdjął kubrak i wepchnął go w paszczę skrzynki. Coś długiego i okrągłego zgięło się pod naciskiem, dało się słyszeć jakieś bzykanie i głos umilkł – jak to musi stać się z każdym głosem, jeżeli złożonym we troje kubrakiem przywalić walec woskowy oraz maszynerię kosztownego fonografu. Kim odtąd mógł już spać spokojnie do końca nocy.

Rano po obudzeniu ujrzał sahiba Lurgana, który patrzył nań spod oka.

– Och! – rzekł Kim, postanowiwszy sobie święcie, że ani na krok nie odstąpi od swego sahibstwa. – W nocy była tu jakaś skrzynka, która mi wymyślała, więc ją uciszyłem. Czy to pańska skrzynka?

Sahib wyciągnął rękę.

– Jak się masz O'Haro – odezwał się. – Tak, to była moja skrzynka. Trzymam u siebie taki towar, ponieważ mogę tym zrobić frajdę moim przyjaciołom, radżom. Ta skrzynka zepsuła się, ale nic wielkiego: warta była psie pieniądze. Tak jest, moi przyjaciele-królowie bardzo lubią zabawki… a ja też czasami…

Kim przyjrzał mu się kącikami oczu. Był on o tyle sahibem, że nosił ubranie europejskie; ale akcent jego hinduszczyzny i brzmienie jego angielszczyzny świadczyły, że mógł być Bóg wie czym, tylko nie sahibem. Zanim jeszcze Kim otworzył usta, on już zdawał się rozumieć, co się roiło w głowie chłopaka, i nie zadawał sobie trudu, by się tłumaczyć, jak to miał we zwyczaju ojciec Wiktor lub nauczyciele z Lucknow. Co najprzyjemniejsze – odnosił się do Kima, jak gdyby ów był równym mu Azjatą.

– Przykro mi, że nie będziesz mógł sprać dziś mego chłopca. On powiada, że cię sprzątnie ze świata nożem lub trucizną. Taki hycel zazdrosny! Postawiłem go więc do kąta i nie odezwę się do niego dziś ani słowem. On nawet mnie niedawno usiłował zabić. Musisz mi więc pomóc w przyrządzeniu śniadania. On zanadto się naczupurzył i nie można mu jeszcze teraz zaufać.

Otóż rodowity sahib, przybyły z Anglii, opowiedziałby z ogromnym wzburzeniem tę całą przygodę; Sahib Lurgan natomiast zdał z niej sprawę tak po prostu, jak zwykł był wspominać Mahbub Ali o swych drobnych sprawkach na północy.

Tylna weranda sklepu była wybudowana ponad stromym zboczem wzgórza; przeto patrzyło się tu z góry na kominy sąsiadów, jak to bywa pospolicie w Simli. Atoli więcej niż czysto perskie śniadanie, przyrządzone własnymi rękoma sahiba Lurgana, w zachwyt wprawiło Kima wnętrze sklepu. Muzeum lahorskie było większe, ale tu było więcej dziwów. Były sztylety skuteczne przeciw upiorom i modlitewne młynki tybetańskie; naszyjniki turkusowe i z nieszlifowanych bursztynów; naramienniki z zielonego akwamarynu, zwane bangri; dziwnie opakowane trociczki kadzielne w czarkach wysadzanych nieogładzonymi granatami; maski diabelskie widziane nocy ubiegłej i ściana cała obwieszona pawio-modrymi draperiami; złocone posążki Buddy i małe przenośne ołtarzyki czarno politurowane; samowary rosyjskie z turkusami na pokrywkach; jajowate zastawy chińskie w misternych ośmiokątnych kobiałeczkach trzcinowych, żółte krucyfiksy z kości słoniowej – z „wszędobylskiej Japonii”, jak się wyraził sahib Lurgan; zakurzone wałki dywanów, wydające zatęchłą woń i porzucane za zdrapanymi i nadbutwiałymi parawanami o geometrycznych deseniach; perskie dzbany do mycia rąk po jedzeniu; ciężkie miedziane kadzielnice, ni to perskie, ni chińskie, obwiedzione płaskorzeźbą, przedstawiające najprzeróżniejsze wciórnastki; poczerniałe pasy srebrnolite, które się tu walały jak niewyprawna skóra; szpilki do włosów wyrobione z kwarcytu, kości słoniowej lub akwamarynu; broń we wszelkich odmianach i rodzajach i tysiące innych jeszcze osobliwości spoczywało w pakach, tłamsiło się w stertach lub po prostu leżało w nieładzie po całym pokoju, tak iż jedyna wolna przestrzeń była dokoła kulawego stołu, za którym pracował sahib Lurgan.

– To wszystko fatałaszki! – mówił gospodarz, idąc za spojrzeniem Kima. – Kupuję je, bo są ładne, a czasem je sprzedaję… jeżeli mi się podoba wygląd nabywcy. Moja robota leży na stole… przynajmniej jej cząstka.

Tam w świetle poranka grały przeróżne blaski czerwone, niebieskie i zielone, tu i owdzie przetykane skażonym siwym blaskiem diamentu. Kim wytrzeszczył oczy.

– O, te kamienie mają się zupełnie dobrze. Nie szkodzi im, gdy się je wystawia na słońce. Zresztą są tanie. Ale zgoła inaczej bywa z kamieniami chorymi. – Tu nałoży znów Kimowi jadła na talerz. – Nikt prócz mnie nie umie leczyć chorych pereł i przywracać błękitną barwę turkusom. Zgadzam się na opale… byle dureń umie leczyć opale… ale chorą perłę tylko ja umiem ożywić. Przypuśćmy, że miałbym umrzeć! Wtedy nie byłoby nikogo… Ach, nie! Ty nie znasz się na kamieniach. Zupełnie wystarczy, jeżeli kiedy dowiesz się coś niecoś o turkusie…

Udał się na koniec werandy, by pod filtrem napełnić wodą ciężki, porowaty dzbanek gliniany.

– Chce ci się pić?

Kim kiwnął głową. Sahib Lurgan podszedłszy na piętnaście kroków położył rękę na kruży. W jednej chwili naczynie stało tuż przy łokciu Kima, napełnione wodą aż na pół cala od brzegu, a tylko mała zmarszczka na białym obrusie wskazywała, którędy się przesunęło.

– U-ach! – ozwał się Kim w niezmiernym podziwie. – To sztuczki czarodziejskie!

Uśmiech sahiba Lurgana świadczył, że komplement był dobrze przyjęty.

– Odrzuć je.

– Rozbije się.

– Odrzuć, mówię.

Kim odepchnął je na chybił trafił. Zleciało i roztrzaskało się na pięćdziesiąt odłamków, a woda jęła przeciekać przez tarcice w podłodze werandy.

108.dewanee – szaleństwo lub sprawa przed sądem cywilnym, dwuznacznika tego można używać obosiecznie. [przypis autorski]
109.jaindżajnowie jest to sekta zbliżona do buddyzmu. [przypis tłumacza]
110.sunici – tradycjonaliści mahometańscy w przeciwieństwie do szyitów. [przypis tłumacza]
111.tonga a. tanga – lekka bidka, dwukolna dryndulka [tj. bryczka; red. WL] używana w Indiach. [przypis tłumacza]
112.riksza (z jap. dżin-riki-sza: wóz o sile ludzkiej) – lekki wózek dwukolny, zazwyczaj kryty, używany w Japonii, Chinach, Syberii wschodniej i Indiach. [przypis tłumacza]
Vanusepiirang:
12+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
02 juuni 2020
Objętość:
420 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip