Loe raamatut: «Kim», lehekülg 16

Font:

Rozdział XII

 
Tęskniłże kto za morzem —
za wielką roztoczą wód słonych?
Za wstrząsem, porywem i zgiełkiem
wód szumnych, wichrem zjeżonych?…
Za bezdnią, co burzy czekając,
nadyma się szara i śliska?…
Za martwą ciszą równika….
orkanem, co w szale się ciska?
Za morzem, w zjawiskach tak zmiennym —
i większym nad wszystkie zjawiska?
Za morzem, co duszy gra wtór?…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tak, nie inaczej… tak – nie inaczej —
górale tęsknią do swych gór!…
 

– Odzyskałem znów odwagę – przemówił E-23, korzystając z rwetesu na peronie. – Głód i strach odbierają ludziom przytomność; gdyby nie to, sam dawno bym pomyślał o podobnym wybiegu. Miałem rację. Oto idzie obława na mnie. Ocaliłeś mi życie.

Przez tłum dokoła wagonów rozsypał się zastęp pendżabskich policjantów w żółtych spodniach; na czele oddziału szedł młody Anglik, zgrzany i spocony. Za nimi, niepostrzeżenie niby kot, szedł sobie z wolna niski a pękaty jegomość, wyglądający na wywiadowcę policyjnego.

– Spójrz na młodego sahiba, który coś odczytuje z arkusza. Ma on w ręce mój rysopis – rzekł E-23. – Przechodzą od wagonu do wagonu jak rybacy łowiący niewodem178 w stawie.

Gdy ten pochód zbliżył się do ich przedziału, E-23 miarowym ruchem ręki liczył różaniec; Kim podrwiwał sobie z niego, że się tak odurzył opium, iż zgubił okrągłe kleszcze do węgli, które są odznaką Saddhu. Lama, zatopiony w rozmyślaniach, zapatrzył się przed siebie, a dzierżawca, rzucając ukradkiem spojrzenie, zbierał do kupy swe manatki.

– Tu nie ma nikogo oprócz zgrai nabożnisiów! – ozwał się głośno Anglik i przeszedł dalej, budząc wokoło rozruch niezadowolenia; albowiem w całych Indiach krajowcy uważają policję krajową za czynnik przemocy.

– Teraz cała trudność w tym – rzekł E-23 – by posłać depeszę donoszącą o miejscu, gdzie schowałem list, który mi kazano wytropić. W tym przebraniu nie mogę iść do urzędu telegraficznego.

– Czy ci nie dość, żeś dzięki mnie ocalił głowę na karku?

– Nie dość mi na tym, skoro jeszcze nie dokończyłem roboty. Czy lekarz pereł nigdy nie mawiał tak do ciebie? Idzie jeszcze jeden sahib! Och!

Był to dość wysoki, bladawy nadkomisarz okręgu policji; miał szablę na rapciach, kask i błyszczące ostrogi, słowem wszystko jak trzeba – stąpał butnie i muskał czarne wąsy.

– Ależ to osły z tych sahibów, co służą w policji! – rzekł Kim wesoło.

E-23 zerknął nań spod powiek.

– Klawo gadasz! – mruknął głosem zmienionym. – Idę się napić wody. Zajmij moje miejsce.

Zatoczył się, wpadając niemal w ramiona Anglika, za co ów go zbeształ niedołężną urduszczyzną.

– Tum mut? Czyś pijany? Nie rozbijaj no się na wszystkie strony, mój przyjacielu, jak gdyby dworzec w Delhi należał do ciebie!

E-23, nie drgnąwszy ani jednym muskułem twarzy, odpowiedział Anglikowi stekiem najplugawszych obelg, co, rzecz oczywista, rozweseliło Kima, bo mu przypomniało doboszyków i zamiataczy koszarowych w Umballi za okropnych dni początkowej nauki szkolnej.

– Mój poczciwy głuptasku – wycedził Anglik przez zęby. – Nickle jao! Wracaj do wagonu!

Żółty Saddhu, cofając się ulegle krok za krokiem i zniżając głos, wgramolił się z powrotem do wagonu, przeklinając nadkomisarza okręgu policji aż do najdalszych pokoleń klątwą (tu Kim o mało nie podskoczył)… klątwą Kamienia Królowej, napisem u stóp tego kamienia oraz całą gromadą bogów o zgoła nieznanych nazwiskach.

– Nie wiem, co mówisz – zaperzył się Anglik – ale zaraz ci z głowy wybiję te jakieś tam zuchwalstwa. Wyłaź no stamtąd!

E-23, udając, że nie rozumie, wyciągnął z powagą bilet; Anglik z gniewem wyrwał mu go z ręki.

– Och zulam! Jakiż gwałt! – gderał Dżat z kąta. – I to jeszcze z powodu takiego głupstwa! – (Sam bowiem szczerze śmiał się z onych zuchwałych odezwań się Saddhu.) – Twoje czary niedobrze dziś działają, o święty!

Saddhu poszedł za przedstawicielem policji, łasząc mu się i błagając. Pozostająca za nimi ciżba spieszących się podróżników, zajętych wyłącznie dzieciakami i tobołkami, nie zwracała uwagi na to zajście. Kim wymknął się za kamratem; błysło mu bowiem w pamięci, że tego gniewnego, głupowatego sahiba słyszał już był przed trzema laty w pobliżu Umballi, rozmawiającego głośno o różnych osobistościach z pewną sędziwą damą.

– Dobrze się złożyło! – szepnął Saddhu, mocno poturbowany w nawołującym się, hałaśliwym, bezładnym tłoku ludzkim, gdzie perski chart plątał mu się między nogami, a klatka skwirczących przeraźliwie jastrzębi, niesiona przez radżputańskiego sokolnika, siedziała mu niemal na plecach. – Teraz on poszedł, by wysłać wiadomość o liście, który ukryłem. Opowiadano mi, że znajduje się w Peshawar. Mogłem był już się przekonać, że ma on w sobie coś z krokodyla… przebywa coraz to na innej mieliźnie. On mnie wybawił z obecnego kłopotu, ale tobie zawdzięczam życie.

– Więc on też jest jednym z naszych? – tu Kim przemknął się pod pachą tłustego wielbłądnika mewarskiego i rozgromił gromadkę jazgotliwych kumoszek sikhijskich.

– Nie kto inny, jeno sam naczelnik. Mamy obaj szczęście! Zdam mu raport o tym, czego dokazałeś. Jestem bezpieczny pod jego opieką.

Przedarł się przez tłum oblegający wagony i przycupnął pod ławką koło urzędu telegraficznego.

– Wracaj albo ci zajmą miejsce! Nie bój się, brachu, o robotę… ani o moje życie. Dałeś mi jeszcze czas, by odsapnąć, a sahib Strickland wyciągnął mnie na ląd. Może jeszcze kiedy popracujemy razem w grze. Do widzenia!

Kim podrałował do wagonu; był dumny z siebie, oszołomiony, lecz nieco zbity z tropu tym, że nie miał klucza do otaczających go tajemnic.

– Jestem dopiero frycem w tej grze, to rzecz pewna. Ja bym nie potrafił uciec w miejsce bezpieczne, tak jak uciekł Saddhu. On wiedział, że pod lampą było najciemniej. Mnie nie przyszłoby na myśl, by pod pozorem przekleństwa oznajmić nowiny… a jak się gracko znalazł sahib! Bądź co bądź, ocaliłem życie jednemu z… Gdzie jest Kamboh, o święty? – szepnął, zajmując miejsce w nowo zapełnionym przedziale.

– Chwycił go strach – odparł lama z odcieniem lekkiej złośliwości. – Widział, jakeś w oka mgnieniu przemienił Mahrattę w Saddhu, chroniąc go od złego; to już go przeraziło. Potem zobaczył, jak Saddhu wpadł wprost w ręce polisa (policjanta)… wszystko za twą sprawą. Wtedy zabrał syna i uciekł; powiadał bowiem, że przemieniłeś spokojnego przekupnia w lżyciela179 sahibów, on zaś obawiał się podobnego losu. Gdzie jest Saddhu?

– W rękach polisa – rzekł Kim. – …a przecież wyratowałem dziecko Kamboha.

Lama ofuknął go łagodnie:

– Ach, chelo, widzisz, jak dałeś się złapać! Uleczyłeś dziecko Kamboha jedynie po to, by zdobyć sobie zasługę. Ale potem, przejęty pychą, rzucałeś czary na Mahrattę (jam ci się przyglądał), spoglądając co chwila w bok, by otumanić starego człowieka i biednego dzierżawcę, z czego wynikło nieszczęście i podejrzliwość.

Kim opanował się wysiłkiem przechodzącym jego młodzieńcze usposobienie. Podobnie jak inni jego rówieśnicy nie lubił otrzymywać połajań lub niesłusznych wymówek, ale widział, że jest w potrzasku. Pociąg wytoczył się z Delhi w pomrocz nocną.

– To prawda – mruknął. – Źlem zrobił, że cię obraziłem.

– Nie dość na tym, chelo. Wysłałeś hen w świat pewne Dzieło, co niby kamień rzucony w staw zataczać będzie kręgi następstw… nie wiadomo dokąd idących.

Ta niewiadomość180 była zarówno dobrą dla próżności Kima, jak i dla spokoju umysłu lamy, jeżeli pomyślimy o tym, że niebawem w Simli doręczono komuś depeszę szyfrową donoszącą o przybyciu E-23 do Delhi i, co ważniejsza, o tym, gdzie znajduje się list, który polecono mu… przepisać. Nawiasowo można wspomnieć, że jeden z policjantów grzeszący nadmiarem gorliwości przyaresztował pod zarzutem zabójstwa popełnionego w którymś z państw południowych jakiegoś faktora bawełny z Adżmiru, który, oburzając się strasznie, tłumaczył się wobec pana Stricklanda na dworcu delhijskim, w tym samym czasie gdy E-23 zakazanymi drogami przekradał się w sam środek niedostępnego miasta Delhi. W dwie godziny później do nadąsanego ministra jednego z państewek południowych nadeszło kilka telegramów donoszących, że zaginął wszelki ślad nieco potłuczonego Mahratty; a kiedy beztroski pociąg zatrzymał się w Saharunpore, ostatnia zmarszczka fali, wywołanej kamieniem rzuconym z pomocą Kima, osiadła na stopniach meczetu w dalekim Roum… gdzie przerwała modlitwę jednemu z nabożnych ludzi.

Za to lama odmawiał swoje modlitwy z całą wspaniałością koło rosą pokrytego żywopłotu bougainville'owego181 w pobliżu peronu, radując się jasnym blaskiem słońca i obecnością ucznia.

– Zostawimy te rzeczy za sobą – odezwał się, wskazując okuty miedzią parowóz i polśniewający tor kolejowy. – Tarmoszenie się na kolei (choć uważam ją za rzecz cudowną) zbiło mi kości na miazgę. Odtąd już zażywać będziemy świeżego powietrza.

– Chodźmy do domu kobiety z Kulu.

Kim objuczony tobołkami ruszył radośnie w drogę. Wczesnym rankiem droga wiodąca z Saharunpore jest czysta i pełna lubej woni. Chłopcu przyszły na myśl zgoła inne poranki w zakładzie św. Ksawerego, a to dopełniło miary jego i tak już w trójnasób wezbranego zadowolenia.

– Skądże ci się wziął ten nowy pośpiech? Ludzie mądrzy nie biegają tędy owędy jak kurczaki w słońcu. Przebyliśmy już setki i setki kos, a jak dotychczas, byłem z tobą zaledwie przez chwilkę. Jakże możesz pobierać naukę, gdy cię będą potrącały rzesze przechodniów? Jakoż ja, ogarnięty przypływem gadulstwa, będę mógł rozmyślać o Drodze zbawienia?

– Więc język jej nie przykrócił się z latami? – uśmiechnął się uczeń.

– Niestety nie! I zawsze jednakowo żądna jest czarów. Pamiętam, jakem jej raz opowiadał o Kole Życia – lama jął gmerać w zanadrzu, szukając świeżo sporządzonego rysunku – dopytywała się jeno o strzygonie, które napastują dzieci. Ona powinna zdobyć zasługę przez zabawianie nas rozmową… za jakiś czas… przy jakiej ubocznej sposobności… powoli, powoli. Teraz powędrujemy noga za nogą, oczekując łańcucha zdarzeń. Poszukiwanie jest niezawodne.

Przeto wędrowali zgoła leniwie pośród rozległych, okwieconych sadów – koło Aminadabu, Sahaigandży, Akroli, nad brodem położonej, i koło małej Fulesy – mając zawsze od strony północnej pasmo Sewalików, za nimi zaś pasmo śniegów. Po długim, błogim śnie pod gołym niebem przychodziła kolej na przepyszną, beztroskliwą przechadzkę przez budzące się sioło. Kim wyciągał w milczeniu miskę żebraczą, ale oczy jego, wbrew ustawom zakonu, błądziły od jednego krańca niebios na drugi. Potem powoli wracał po grząskim kurzu do swego mistrza, siedzącego pod osłoną drzewa mango lub w niklejszym cieniu białego sirisu doońskiego, gdzie jedli i pili, ile wlezie. W południe, po gawędzie i małej wędrówce, drzemali, a gdy powietrze ochłodło, witali znów świat snem pokrzepieni. Za nadejściem nocy zapuszczali się śmiało w nowe terytorium… do jakiejś pokaźniejszej wioski, którą na trzy godziny przedtem upatrzyli sobie pośrodku tej żyznej okolicy, stoczywszy wpierw długi spór na drodze.

Tam opowiadali swoje dzieje – które, ile chodzi o Kima, były coraz to inne każdego wieczora – i byli podejmowani bądź przez wójta, bądź przez kapłana, według zwyczaju gościnnego Wschodu.

Gdy cienie stawały się krótsze i lama silniej opierał się swym ciężarem na ramieniu Kima, wydobywano zawsze Koło Życia, rozprostowywano je na ziemi otartymi z kurzu kamieniami i objaśniano krąg za kręgiem za pomocą długiej słomki. Tu na wysokości siedzieli bogowie – a byli oni tylko zwidami zwidów. Tu było ich niebo i świat półbogów – jeźdźców walczących pomiędzy wzgórzami. Oto tam dalej widać było obumierania wyobrażone w postaciach zwierzęcych oraz dusze to wstępujące, to zstępujące po drabinie – którym przeto nie należy stawać na zawadzie. Dalej było piekło gorące i zimne oraz siedziby widm potępionych. Niechajże chela przyjrzy się, jakie to nieszczęścia wynikają z obżarstwa: oto wydęte brzuchy i płonące jelita! Jakoż chela pochyliwszy głowę i trzymając brunatny palec w pogotowiu, by iść w ślad mistrza, posłusznie oglądał rzecz całą; lecz gdy doszli do Koła Świata Ludzkiego, pełnego ruchu i korzyści, a znajdującego się tuż poniżej piekła, umysł chłopca uległ roztargnieniu. Albowiem po bokach gościńca toczyło się samo właśnie ono Koło, jedząc, pijąc, kupcząc, kojarząc się w stadła i kłócąc… całe kipiące życiem. Często lama objaśniał swój wykład żywymi obrazami, prosząc Kima (aż nazbyt pochopnego), ażeby przypatrzył się, jak to ciało przyjmuje tysiączne i tysiączne postacie, ponętne lub odrażające – według mniemania ludzi, ale w istocie zgoła pozbawione wartości; i jak głupi duch, niewolnik wieprza, gołębia i węża – pożądając orzechów betelu, nowego zaprzęgu wołów, kobiet lub łaski królewskiej – musi iść za ciałem przez wszystkie nieba i wszystkie piekła, aż przejdzie znów cały okręg. Czasami, gdy wielka, żółta karta leżała rozwinięta, jakaś kobieta lub jakiś człek biedny, przyglądający się temu obrządkowi (boć nie mogło to być nic innego), rzucali na jej rożek parę kwiatów lub garść kauri (muszelki używane jako zdawkowa moneta). Tym prostaczkom wystarczało, że spotkali świętą osobę, którą można było zjednać, by pamiętała o nich w swych modlitwach.

– Leczże ich, jeżeli są chorzy – mówił lama, gdy w Kimie budziły się figlarskie nałogi. – Uzdrawiaj ich, jeżeli mają febrę, ale nigdy przenigdy nie odbywaj czarów. Pamiętaj, co się zdarzyło onemu Mahratcie.

– Więc wszelki czyn jest złem? – odparł Kim, leżąc pod wielkim drzewem na rozwidleniu gościńca wiodącego do Doon i przyglądając się mrówkom biegającym mu po ręce.

– Wstrzymywanie się od działania jest rzeczą chwalebną… chyba że mamy zdobywać zasługę.

– W Podwojach Wiedzy uczono nas, że powstrzymywanie się od działania jest rzeczą niegodną sahiba: ja zaś jestem sahibem.

– Przyjacielu całego świata! – tu lama spojrzał wprost na Kima – jestem człek stary… który, jak dzieci, lubi widowisko. Dla tych, którzy idą Drogą zbawienia, jest rzeczą obojętną, czy kto czarny, czy biały, czy z Hindu, czy z Bhotiyalu. Wszyscy posiadamy dusze łaknące wybawienia. Mniejsza o to, jakiej mądrości uczono cię wśród sahibów; gdy dojdziemy do mej rzeki, będziesz wyzwolon z wszelkiej ułudy… pospołu ze mną. Hej! Kości we mnie doznają bólu z powodu tej rzeki, jak cierpiały w pociągu; ale duch mój wyższy jest od moich kości, jest cierpliwy. Poszukiwanie jest niezawodne!

– Otrzymałem odpowiedź. Czy wolno mi zadać pytanie?

Lama nakłonił dostojną głowę.

– Jadłem, jak ci wiadomo, twój chleb przez trzy lata.. Skądże to pochodziło, o święta osobo?…

– W Bhotiyalu jest wiele tego, co ludzie poczytują za bogactwo – odpowiedział lama z zimną krwią. – W mych stronach ojczystych doznaję złudy dostojeństwa. Żądam zawsze, czego mi potrzeba; nie troszczę się o rachunki: to rzecz mego klasztoru. Hej! Wy czarne, wyniosłe siedliska klasztorne i wy zastępy braci zakonnych!

I kreśląc palcem po piasku, jął opowiadać o wspaniałych i kosztownych obrzędach w głębi tumów obwarowanych lodowcami; o procesjach i tańcach diabelskich; o przemianach mnichów i mniszek w świnie; o świętych miastach na wysokości piętnastu tysięcy stóp w powietrzu; o zatargach pomiędzy klasztorami; o głosach wśród gór i owym tajemniczym mirażu, co pląsa po suchym śniegu. Mówił nawet o Lhassie i o Dalajlamie, którego widział i uczcił pokłonem.

Każdy z długich, przepysznych dni tak spędzonych piętrzył się poza Kimem, niby zapora odgradzająca go coraz bardziej od rodzimego plemienia i rodzimej mowy. Chłopak zaczął ponownie myśleć i śnić w języku krajowym oraz bezwiednie naśladował ceremonialną regułę lamy dotyczącą jedzenia, picia itp. Dusza staruszka rwała się coraz to bardziej do klasztoru, jak oczy jego lgnęły do wieczystych śniegów. Swą rzeką zgoła się nie trapił. Wprawdzie od czasu do czasu przyglądał się długo, długo jakiejś krzewinie lub gałęzi, oczekując, jak mówił, czy ziemia nie pęknie i nie użyczy swego błogosławieństwa; lecz na ogół poprzestawał na tym, że jest ze swym uczniem i że jest mu lubo w tchnieniach łagodnego wiatru nadciągającego z Doon. Nie był to Cejlon, nie Buddh Gaya ani Bombaj, ani też jakieś trawą porosłe zwaliska, po których pono stąpał przed dwoma laty. Mówił o tych miejscowościach jako uczeń wolen próżności, jako poszukiwacz idący w pokorze, jako starzec mądry a umiarkowany, okraszający mądrość z głębokim znawstwem rzeczy. W ten sposób opowiadał szczegół za szczegółem ze wszystkich swych wędrówek odbytych wzdłuż i wszerz po całych Indiach – choć opowieści te nie wiązały się w składną całość i tylko bywały dorywczo wywołane tym lub owym zdarzeniem przydrożnym; toteż Kim, który kochał go odtąd bezinteresownie, jął go teraz kochać z wielu słusznych powodów. Radowali się tedy obaj górną szczęśliwością, wystrzegając się, jak tego wymagała reguła, niezbożnych słów i chuci zmysłowych, nie objadając się, nie spoczywając na wyniosłych łożach, nie nosząc szat zbytkownych. Żołądek głosił im swą porę, a ludziska znosili im jadło, jak się to zwykło mawiać. Byli panami wiosek: Aminadabu, Sahaigandży, Akroli, co jest u przewozu, i małej Fulesy, gdzie Kim udzielił błogosławieństwa omdlałej kobiecie.

Ale w Indiach szybko wędrują nowiny, więc też niebawem poprzez łany zbożowe dotarł do nich siwobrody sługa, chudy i wyschnięty Orias, niosąc koszyk owoców oraz skrzynkę kabulskich winogron i złotych pomarańcz i prosząc ich, by obecnością swą zaszczycili jego panią, której w duszy markotno, że lama zapomniał o niej od tak dawna.

– Teraz sobie przypominam – mówił lama, jak gdyby ta myśl dopiero po raz pierwszy zaświtała mu w głowie. – Jest to kobieta zacna, ale niepowściągliwie gadatliwa.

Kim siedział na krawędzi krowiego koryta, opowiadając baje dzieciom kowala wiejskiego.

– Ona będzie się ino dopraszała o drugiego syna dla swej córy. Nie zapomniałem o niej – odezwał się. – Niechajże zdobędzie sobie zasługę. Oznajmij, że przybędziemy.

W przeciągu dwu dni przebyli jedenaście mil polami, a u celu podróży zostali przyjęci z wielką paradą; albowiem stara jejmość utrzymywała piękną tradycję gościnności i nagięła do niej też swego zięcia, który był zawojowany przez swe niewiasty i okupywał spokój pożyczkami u lichwiarza. Wiek wcale nie nadwątlił jej języka ni pamięci, toteż spoza dyskretnie zatarasowanego okna na piętrze – a głosu jej słuchał co najmniej tuzin służących – obsypała Kima komplementami, które słuchaczom europejskim zjeżyłyby włosy na głowie.

– Ale ty jesteś wciąż tym samym bezwstydnym żebrakiem z parao! – krzyczała piskliwym głosem. – Nie zapomniałam cię, drapichruście! Umyjcie się i przekąście coś niecoś. Ojciec syna mej córki oddalił się z domu na pewien czas, więc my, biedne kobiety, siedzimy tu bezczynnie jak głuchonieme.

By tego dowieść, łajała wciąż bez litości wszystkich domowników, póki nie przyniesiono jadła i napoju; zaś gdy nadszedł wieczór – wonny od dymów, ścielący się po polach barwą turkusową i szaro-miedzianą – przyszła jej ochota wydać rozkaz, by jej palankin ustawiono na niechlujnym podwórku, gdzie przy kopcących smolnych łuczywach gawędziła z gośćmi swymi do syta spoza niezbyt szczelnie zasuniętych kotar.

– Gdyby mąż święty przybył sam, przyjęłabym go inaczej, ale z tym hultajem któż by się bawił w ceregiele?

– Maharanee – rzekł Kim, dobierając, jak zwykle, co najwspanialszego tytułu – czy to moja wina, że jakiś sahib… sahib z policji… nazwał Maharanee, której twarz…

– Cyt! To było w podróży. Gdy pielgrzymujemy… znasz przysłowie.

– …że nazwał Maharanee kruszycielką serc i rozdawczynią rozkoszy?

– Że też to pamiętasz? Prawda. Tak on mówił. Było to w okresie rozkwitu mej piękności – zachichotała jak papuga zadowolona z otrzymanego kawałka cukru. – Teraz opowiedz mi o swoich przygodach… o ile to możliwe bez wstydu. Ileż to dziewcząt, ile mężatek zaglądało ci w oczy? Czy przybywacie z Benares? Byłabym tam poszła znów w tym roku, ale moja córka… mamy tylko dwóch synów. Fe! Takie są skutki mieszkania na tych nizinach! W Kulu mężczyźni są jak słonie. Lecz chciałam prosić męża świętego (odejdź na bok, hultaju!), by zażegnał wielce bolesne odęcie i kłucie, które w okresie dojrzewania mango nawiedziło pierworodnego syna mej córki. Dwa lata temu udzielił mi nader skutecznego zaklęcia.

– O mężu święty! – rzekł Kim, podrwiwając sobie wesoło ze skruszonego oblicza lamy.

– To prawda. Dałem jej coś na usunięcie parcia…

– Na zęby… zęby… zęby… – obruszyła się stara jejmość.

– Uzdrawiaj ich, gdy są chorzy – cytował Kim z upodobaniem – lecz żadną miarą nie odbywaj guseł. Pamiętaj, co się przytrafiło Mahratcie.

– Było to przed dwiema porami deszczowymi, a ona dała mi się we znaki swym wiekuistym natręctwem – zajęczał lama, jak gdyby go oczekiwał sąd niesprawiedliwy. – Tak się zdarza… bacz na to, mój chelo… że nawet ci, którzy chcą postępować Drogą zbawienia, dają się z niej sprowadzić przez próżne niewiasty. Gdy dziecko było chore, gadała ze mną przez trzy dni bez przerwy.

– Arrè! A z kimże miałam gadać? Matka chłopaka na niczym się nie znała, a ojciec… noce bywały wtedy chłodne… mawiał: „Módl się do bogów” i chrapał, odwróciwszy się na drugi bok.

– Dałem jej środek czarnoksięski. Cóż miał począć człek stary?

– Powstrzymanie się od działania jest rzeczą chwalebną… chyba że się chce zdobyć „zasługę”.

– Ach, chelo, jeżeli mnie porzucisz, będę sam, samiuteńki.

– Bądź co bądź, z mlecznymi ząbkami poszło mu łatwo! – rzekła stara jejmość. – Lecz wszyscy kapłani są jednakowi.

Kim zakaszlał poważnie. Choć był młody, jednak nie podobało mu się jej gadulstwo.

– Narzucać się mędrcowi w chwili niestosownej jest to tyle, co ściągać na siebie nieszczęście.

– Tam ponad stajniami jest gadatliwy mynah – (to odparowanie sztychu zostało poparte znamiennym stukiem palca wskazującego, przybranego w diamenty) – który przybiera nawet tony kapłana domowego. Może zapominam o czci należnej gościom, ale gdybyście widzieli mojego malca, jak składa obie piąstki na brzuszku, co podobny jest do na pół dojrzałej dyni, i jak woła: „Tu boli!”, to byście mi wybaczyli!… Jużem się na poły zdecydowała wziąć lekarstwo od tego hakima (lekarza). Sprzedaje tanio i pewno to na nim on tak się upasł jak byk samego Shiwy. Mój malec nie wzbrania się przyjąć lekarstwa, ale ja wahałam się dać je dziecku z powodu podejrzanej barwy flakoników.

Lama, korzystając z tego monologu, zniknął w ciemności, udając się do przygotowanego dla siebie pokoju.

– Widocznieś go uraziła! – rzekł Kim.

– O, nie! On jest zmęczony, a ja zapomniałam o tym, ponieważ jestem babką. (Nikt nie umie tak dopatrzyć dziecka jak babka; matki są zdatne tylko do rodzenia.) Jutro, gdy zobaczy, jak urósł mój wnuk, pewno przepisze jakieś uroki. Wtedy też będzie mógł powiedzieć prawdę o skuteczności leków nowego hakima.

– Któż to jest ów hakim, Maharanee?

– Wędrowiec jak i ty, ale po za tym jest to wielce rozsądny Bengalczyk z Dakki… magister medycyny. Za pomocą małej pigułki, co działała jak sam bies rozpętany, wyleczył mnie z parcia w żołądku, jakie przytrafiało mi się po jedzeniu. Teraz on jeździ po świecie, sprzedając bardzo cenne mikstury. Ma nawet papiery, drukowane po angrezyjsku (angielsku), poświadczające, jak to on się przysłużył ułomnym mężczyznom i słabowitym kobietom. Bawił tu cztery dni, ale słysząc o waszym przybyciu (na całym świecie hakimowie i kapłani żyją z sobą jak wąż z tygrysem) podobno gdzieś się schował.

Gdy po tej mówce nabierała tchu na nowo, stary sługa, siedzący nieporuszenie przy pochodni, mruknął:

– Ten dom jest dalibóg istnym szałasem wszelkich wydrwigroszów i… kapłanów. Niechby już chłopak przestał jadać owoce mango… ale jakże tu kłócić się z babką?

Po czym z uszanowaniem podniósł głos:

– Sahiba, hakim urządził sobie drzemkę poobiednią. Można go zdybać w izbie za gołębnikiem.

Kim zjeżył się jak węszący jamnik. Zaczepienie i upokorzenie Bengalczyka kształconego w Kalkucie, zwinnego olejkarza dakkańskiego, wydało mu się grą nie lada. Nie zanosiło się na to, by lama, a przygodnie i on sam, miał być usunięty w cień przez jakiegoś tam przybłędę. Znał on te pocieszne ogłoszenia w niezdarnej angielszczyźnie, znajdujące się na końcowych stronicach gazet krajowych. Uczniowie zakładu św, Ksawerego przynosili je nieraz po kryjomu, by natrząsać się z nich w gronie kolegów, albowiem wyrażenia wdzięcznego pacjenta wyliczającego swe dolegliwości bywają wielce naiwne, a nieraz i dwuznaczne. Orias, który był nie od tego182, by podjudzić jednego pieczeniarza przeciwko drugiemu, pomknął w stronę gołębnika.

– Tak! – ozwał się Kim trochę urągliwie. – Ich towarem jest odrobina zabarwionej wody i wielka doza bezczelności. Ich pastwą stają się podupadli królowie i opaśli Bengalczycy. Zarabiają na dzieciach… które się nie urodziły.

Stara jejmość zachichotała.

– Nie bądź no zazdrosny. Czary więcej się przydadzą, hę? Ja nigdy temu nie przeczyłam. Przypilnuj, by twój świątek zapisał mi rano dobry amulet.

– Tylko ludzie nieoświeceni zaprzeczają… – wypłynął z głębi ciemności jakiś głos ciężki a gruby i jakaś postać usiadła opodal, podwinąwszy nogi pod siebie. – Tylko ludzie nieoświeceni odmawiają skuteczności czarom, tylko ludzie nieoświeceni odmawiają wartości lekarstwom.

– Szczur znalazł kawałek imbiru i powiada: „Założę sklep korzenny! – odciął się Kim.

Oto więc zaczęła się walka na ostre; stara jejmość cała w słuch się zamieniła.

– Syn kapłana zna imiona trzech bogów i swojej piastunki, a powiada: „słuchaj mnie, bo inaczej przeklnę cię imionami trzech milionów wielkich potęg”. Niewątpliwie ten niewidzialny miał kilka strzał w swym kołczanie i mówił dalej: „jestem jedynie nauczycielem abecadła. Nauczyłem się całej mądrości sahibów”.

– Sahibowie nigdy się nie starzeją. Gdy są dziadkami, tańczą i bawią się jak dzieci. To chwackie plemię! – zapiszczał głos w głębi palankinu.

– Mam też i nasze lekarstwa skuteczne na rozpraszanie humorów w głowach ludzi krewkich i porywczych. Mam sina, doskonale przyrządzoną w czasie odpowiedniej przemiany księżyca; mam i żółte glinki… arplan z Chin, zdolne odmłodzić człowieka ku zdumieniu wszystkich domowników; mam szafran z Kaszmiru i najlepszy salep kabulski183. Wielu ludzi umierało… zanim…

– O, temu wierzę w zupełności! – rzekł Kim.

– …zanim poznano skuteczność mych lekarstw. Ja swoim pacjentom daję nie sam atrament, którym pisane są zaklęcia, lecz doraźne i niezawodne lekarstwa, które wnikają w ciało i zwalczają choróbsko.

– Oj, czynią to sposobem bardzo gwałtownym! – westchnęła stara jejmość.

Głos nieznajomego rozmówcy jął wywodzić rozwlekłą opowieść o niepowodzeniach i bankructwie, naszpikowaną mnóstwem podań zaniesionych do rządu.

– Gdyby nie los, który mi we wszystkim psuje szyki, byłbym teraz na posadzie rządowej. Mam stopień naukowy otrzymany w wyższej szkole kalkuckiej, dokąd zapewne pójdzie kiedyś i infant184 tego domu.

– Jużci, że pójdzie. Jeżeli bękart naszego sąsiada może w ciągu lat kilku uzyskać F.A185. – (użyła terminu angielskiego, który często obijał się jej o uszy) – to chyba tym bardziej osiągną to dzieci mądre niczym człek poniektóry, co, jak mi wiadomo, otrzymywał nagrody w bogatej Kalkucie.

– Nigdy mi się nie zdarzyło widzieć takiego dziecka! – ozwał się głos. – Urodzone w szczęśliwą godzinę i… gdyby nie te kolki w brzuchu, które, niestety, przeszedłszy w chorobę żółci mogą zmieść go ze świata jak gołąbka… może dożyć lat długich… godzien zazdrości.

– Hai mai! – ozwała się stara jejmość. – Dyć chwalenie dzieci przynosi złą wróżbę, inaczej mogłabym przysłuchiwać się tej gawędzie. Ale tyły domu są niestrzeżone, a właśnie wśród takiego nastroju ludzie knują sobie to i owo… Ponadto odjechał ojciec dziecięcia, a ja na stare lata muszę być czaukedar (dozorczynią). Wstawać, wstawać! Podnieście palankin! Niech no hakim i młody klecha dojdą z sobą do porozumienia, czy więcej przydadzą się gusła, czy lekarstwa. Hej, nicponie, podajcie gościom tytoniu a… ja obejdę całe gospodarstwo!

Palankin potoczył się dalej, a za nim sunęły w rozsypce pochodnie i zgraja psów. Dwadzieścia wiosek znało sahibę… jej wady, jej ozór i jej hojną uczynność. Dwadzieścia wiosek oszwabiało ją według zwyczaju sięgającego niepamiętnych czasów, ale nikt za nic w świecie nie okradłby jej ani nie ograbił w obrębie jej posiadłości. Mimo to odbywała z wielką paradą tę urzędową inspekcję, której wrzawa dolatywała niemal do Mussoorie.

Kim rozpogodził oblicze, jak to bywa, gdy augur spotyka się z augurem. Hakim, siedząc wciąż w kucki, podał mu po przyjacielsku swą hookah, a Kim zaciągnął się dymem przepysznego zioła. Wyjadacze domowi spodziewali się poważnej dyskusji zawodowej, a zapewne po trosze i bezpłatnej fatygi lekarskiej.

– Rozprawiać o medycynie w obecności nieuków jest to samo, co uczyć pawia śpiewu! – rzekł hakim.

– Prawdziwą uprzejmością – basował mu Kim – jest często brak uwagi.

Były to, ma się rozumieć, formy towarzyskie mające na celu wywołanie wrażenia.

– Hej! Mam ci ja wrzód na nodze… – zabeczał jeden z kuchcików. – Patrzcie ino!

– Fora stąd! Wynocha! – ozwał się hakim. – Czy jest tu zwyczajem naprzykrzać się znamienitym gościom? Ciśniecie się jak bawoły.

– Gdyby sahiba wiedziała… – zaczął Kim.

– Ojej! Wynośmy się stąd! To nie dla nas kąsek… pani zagarnęła ich całkowicie. Gdy uleczą jej młodego szejtana (diabełka) z tych kolek w brzuchu, może nam chudzinom pozwolą…

– Pani żywiła twą żonę, gdyś ty siedział w ciupie za rozbicie łba lichwiarzowi. Kto śmie wygadywać coś na nią? – ozwał się stary sługa, pokręcając groźnie siwego wąsa w świetle księżyca, co był właśnie na młodziku186. – Ja tu jestem odpowiedzialny za honor domu! Huzia! – i pognał przed sobą za wrota całą gromadę podwładnych.

Hakim ledwo trochę otwierając, usta przemówił:

– Jak się masz, panie O'Haro? Ogromnie się cieszę, że widzę się znów z tobą.

Ręka Kima wpiła się w cybuch. Gdzieś na otwartej drodze może by się i nie zdumiał, ale tu, w tej zacisznej łasze, odległej od prądu życia, nie spodziewał się zastać Hurreego Babu; gniewało go i to, że się dał tak wziąć na kawał.

– Aha! Mówiłem ci w Lucknow: res-surgam… zmartwychwstanę, a ty mnie nie poznasz. O ileś się zakładał… hę?

Przeżuwał spokojnie parę ziarnek rzeżuchy, ale oddychał jakoś z trudnością.

– Ale po coś ty tu przybył, Babudżi?

– Ach! Ot-to pytanie, jak mówi Szekspir. Przybywam, by ci powinszować wspaniale uda-anej hecy w Delhi. Ooch! Mówię ci, że wszyscy szczycimy się tobą. Ładnie i zręcznie to zrobiłeś. Nasz wspólny znajomy jest z dawna moim przyjacielem. Bywał ci on nieraz w tęgich opałach, a teraz jeszcze więcej ich zak-kosztuje. On mi o tym opowiadał, ja zaś panu Lurganowi, który jest rad, że sprawiasz się tak gracko. Cały wydział cieszy się z tego.

178.niewód – rodzaj sieci. [przypis edytorski]
179.lżyciel – ten, który lży; rzuca obelgi. [przypis edytorski]
180.niewiadomość – tu: nieświadomość. [przypis edytorski]
181.bougainvillia – roślina podzwrotnikowa, nazwana na czcić Bougainville'a, podróżnika francuskiego XVIII w. [przypis tłumacza]
182.być nie od czegoś – nie mieć nic przeciwko czemuś. [przypis edytorski]
183.salep kabulski – odżywka wyrabiana z kłączy roślin storczykowatych. [przypis tłumacza]
184.infant – następca tronu; dziecko, potomek. [przypis edytorski]
185.F.AFirst Arts; dyplom wykształcenia niższego. [przypis edytorski]
186.księżyca (…) na młodziku – tzn. w nowiu. [przypis edytorski]
Vanusepiirang:
12+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
02 juuni 2020
Objętość:
420 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip