Loe raamatut: «Kim», lehekülg 19

Font:

– Oni nam zabrali wszystkie pakunki i całą broń palną! – wrzasnął Francuz, strzelając na oślep w szary półmrok.

– Dobrze, sar! Dobrze! Tylko nie strzelaj! Ja idę z pomocą! – zawołał Hurree i zwaliwszy się ze zbocza runął całym ciałem na upojonego i zdumionego Kima, który właśnie rozbijał głowę nieprzytomnego wroga o jakiś okrągły głazik.

– Zmykaj do kulisów – szepnął mu babu do ucha. – Oni mają toboły. Papiery są w kilcie o czerwonej pokrywie, ale przeszukaj ją całą dokładnie. Zabierz ich papiery, a zwłaszcza muraslę (orędzie królewskie). Ruszaj! Drugi człowiek nadchodzi!

Kim drapnął na górę. Kula rewolwerowa łupnęła w skałę tuż obok niego, więc przypadł do ziemi niby kuropatwa.

– Jeżeli pan będzie strzelał – krzyczał Hurree – oni tu zejdą i pobiją nas na druzgi219. Ja ocaliłem tego pana. To sprawa szczególnie niebezpieczna.

„Na Jowisza! – myślał Kim z zawziętością po angielsku. – Znalazłem się w tęgich opałach, ale ja też potrafię się bronić!”

Wymacał za pazuchą podarek Mahbuba i dość niepewnie (boć, nie licząc kilku strzałów ćwiczebnych na pustyni bikanerskiej, nie robił dotychczas użytku z rewolweru…) nacisnął cyngiel.

– A co mówiłem, sar! – prawie zapłakiwał się babu. – Zejdź na dół i pomóż mi go ocucić. Powiadam panu, że znajdziemy się wszyscy na gałęzi.

Strzały ucichły i rozległo się szurgotanie potykających się wciąż stóp. Kim, nie szczędząc przekleństw, pobiegł rączo w ciemności pod górę, jak kot – lub jak andrus.

– Czy cię nie zranili, chelo? – zawołał lama nań z góry.

– Nie. A ty? – i dał nura w kępę karłowatej smreczyny.

– Anim draśnięty. Chodźmy stąd. Udamy się z tymi ludźmi do Shamlegh, co leży pod śniegami.

– Ale nie wcześniej, zanim stanie się zadość sprawiedliwości – krzyknął jakiś głos. – Zdobyłem strzelby sahibów… wszystkie cztery. Zejdźmy w dół.

– On uderzył świętego męża… a myśmy to widzieli! Nasze bydło wychudnie i zjałowieje… nasze kobiety przestaną rodzić! Śniegi zwalą się na nas, gdy będziemy iść do domu… I to jeszcze na domiar wszystkich okrucieństw, jakicheśmy doznali!

Kępka smreczyny napełniła się jazgotliwymi kulisami… ogarnięci byli strachem, a zgroza czyniła ich gotowymi na wszystko. Ten, który był z Ao-chung, zaciskał w garści niecierpliwie komorę wybuchową swej strzelby i zabierał się do zejścia w dół.

– Poczekaj krzynę220, mężu święty; oni nie mogli ujść daleko; zaczekaj, aż wrócę.

– Wszak oto ta osoba doznała krzywdy… – rzekł lama, kładąc dłoń na swym czole.

– Właśnie też o to chodzi – brzmiała odpowiedź.

– Więc jeżeli ta osoba przebacza krzywdę, tedy wasze ręce są czyste. Co więcej, zdobędziecie sobie zasługę przez posłuszeństwo.

– Poczekaj, a pójdziemy wszyscy razem do Shamlegh! – upierał się ów człowiek.

Przez chwilę w sam raz tak długą, jakiej trzeba do nabicia strzelby, lama zawahał się, po czym zerwał się na równe nogi i położył palec na ramieniu górala.

– Czy słyszałeś? Ja to mówię… ja, com był przeorem w Such-zen, mówię, że nie wolno zabijać nikogo. Czy masz ochotę odrodzić się w postaci szczura lub wężem na podstrzeszu… robakiem w żołądku najpodlejszego ze zwierząt? Czy życzysz sobie…

Człowiek, co był rodem z Ao-chung, padł na kolana, bo głos lamy huczał jak tybetański gong do odpędzania diabłów.

– Ojej! Ojej! – zaczęli ludzie ze Spiti. – Nie przeklinaj nas… nie przeklinaj tego człowieka. To był jeno objaw żarliwości nabożnej, o mężu święty!… Ciśnij tę strzelbę, durniu!

– Gniew nad gniewy! Zło nad wszelkie zło! Nikogo nie wolno zabijać. Niech ci, którzy biją kapłany, chodzą w kajdanach własnych postępków. Sprawiedliwe i niezawodne jest Koło życia, co nie zbacza ani na włos! Ich czeka jeszcze wielokrotne odrodzenie… w katuszach.

Głowa mu obwisła i wsparł się ciężko na ramieniu Kima.

– O mało co nie dopuściłem się wielkiego grzechu, chelo – wyszeptał wśród śmiertelnej ciszy, co zaległa pod sosnami. – Doznawałem pokusy, by wysłać im kulę… a w Tybecie spotkałaby ich za to śmierć ciężka i powolna… Uderzył mnie w twarz… w ciało…

Osunął się na ziemię, dysząc ciężko, a Kim słyszał, jak wysilone jego serce tłukło się głośno w piersiach, to znów ustawało.

– Czy oni zatłukli go na śmierć? – ozwał się człek i rodem z Ao-chung, podczas gdy inni stanęli w oniemieniu. Kim śmiertelnie przerażony uklęknął nad ciałem lamy.

– Nie! – krzyknął przejęty do głębi. – To tylko choroba! – tu przypomniał sobie, że był białym człowiekiem i że ma na podorędziu przybory podróżne innego białego człowieka. – Otwórzcie kilty! Sahibowie mają za pewne jakieś lekarstwo!

– Oho! Jeżeli tak, to ja je znam! – przemówił, śmiejąc się, człowiek z Ao-chung. – Nie na to byłem przez pięć lat shikarrim sahiba Yanklinga, żebym nie miał znać tego lekarstwa. Ba, nawet go kosztowałem. Patrz!

Wyciągnął z zanadrza butelkę taniej gorzałki – takiej, jaką w Leh sprzedają przybyszom – i zręcznie wlał jej kapkę lamie między zęby.

– Tak czyniłem, gdy sahib Yankling zwichnął sobie nogę z tamtej strony Astoru. Aha! Ja już przejrzałem zawartość ich koszów… lecz podzielimy się tym, jak należy, dopiero w Shamlegh. Daj mu jeszcze trochę. To dobre lekarstwo. Pomacaj! Serce mu już teraz lepiej bije. Połóż go głową na dół i nacieraj mu z lekka pierś. Gdyby był czekał spokojnie, aż policzę się z sahibami, nigdy by się tak nie stało. Ale nuż sahibom przyjdzie ochota polować tu na nas? Wtedy nieźle byłoby puknąć do nich z własnej ich broni, hę?

– Jednemu już zapłaciłem, jak mi się zdaje – ozwał się Kim przez zęby. – Kopnąłem go w pachwinę, gdyśmy się toczyli z góry. O gdybym go zabił!

– Łatwo to być odważnym, gdy kto nie mieszka w Rampur – rzekł jeden, którego chatynka znajdowała się o mil parę od koślawego dworzyszcza radży. – Jeżeli osławimy się wśród sahibów, żaden nie zechce mieć w nas shikarrisów.

– O, ale ci dwaj sahibowie nie są Angrezi (Anglikami)… nie są to tacy pogodni ludzie, jak sahib Fostum i sahib Yankling. To cudzoziemcy… bo nie umieją mówić po angrezyjsku jak inni sahibowie.

W tej chwili lama zakaszlał i usiadł, po omacku szukając różańca.

– Nie będzie tu nikt zabijał – mamrotał. – Sprawiedliwe jest Koło życia. Grzech nad grzechy…

– Nie, święty mężu. Wszyscyśmy z tobą – ozwał się człowiek z Ao-chung, gładząc mu stopy lękliwie. – Nikogo nie zabijemy, chyba na twój rozkaz. Odpocznij sobie tymczasem. Założymy tu małe obozowisko, a potem, gdy wzejdzie księżyc, ruszymy do Shamlegh, które znajduje się poniżej śniegów.

– Po uderzeniu – przemówił sentencjonalnie jeden ze Spityjczyków – najlepiej się przespać.

– Czuję jakby jakiś zawrót w tyle głowy i dziwny ucisk w tym miejscu. Pozwól mi położyć głowę na twym łonie, chelo. Jestem człowiekiem starym, ale nie jestem wolny od wzruszeń i bólów… Winniśmy myśleć o przyczynie wszechrzeczy.

– Daj mu derkę. Nie możemy palić ognia, żeby sahibowie nas nie spostrzegli.

– Lepiej czmychnąć do Shamlegh. Nikt nie pójdzie za nami do Shamlegh.

Mówił to ów gorączkowo usposobiony Rampurczyk.

– Byłem shikarrim sahiba Fostuma i jestem shikarrem sahiba Yanklinga. Gdyby nie ta przeklęta beegar (pańszczyzna), byłbym teraz towarzyszył sahibowi Yanklingowi. Niechaj dwaj ludzie czuwają w dole, żeby sahibowie znów nie spłatali jakiej brewerii. Ja nie odstąpię od tego męża świętego.

Usiedli w pewnej odległości od lamy; przez chwilę nadsłuchiwali, potem zaś puścili w kolej fajkę chłodnicową, której zbiornikiem był stary słoik od czernidła „Day and Martin”. Rozbłysk czerwonego węgielka drzewnego, w miarę jak fajka przechodziła z rąk do rąk, oświecał wąskie, zmrużone oczy, wystające jak u Chińczyków kości policzkowe oraz bawole podgardla, co barwą zlewały się z ciemnymi zmarszczkami wojłoku dokoła ramion. Wyglądali niby czarcięta z jakiejś zaklętej kopalni… jak wiecujące w górach karły-złośliwce. A gdy tak pogwarzali, szmery ściekających roztopów śniegowych cichły jedne po drugich, w miarę jak nocny przymrozek ścinał lodem i zatrzymywał w biegu rwące potoki.

– Ciewy221, jak on się nam postawił! – wyrażał swój podziw jeden ze Spityjczyków. – Przypominam sobie, jakeśmy poszli za Ladakh (a było to siedem kwartałów temu), spotkaliśmy starego koziorożca; sahib Dupont strzelał, celując mu pod łopatkę i chybił; całkiem ci on tak się nam dziś postawił jak tamten kozioł! Sahib Dupont był dobrym shikarri

– Nie tak dobrym jak sahib Yankling – ozwał się człowiek z Ao-chung, łyknąwszy gorzałki i podawszy butelkę następnemu. – A teraz posłuchajcie mnie…. chyba że ktoś z was myśli, że mądrzejszy?

Nikt nie przyjął wyzwania.

– Gdy księżyc wzejdzie, wyruszymy do Shamlegh. Tam podzielimy pięknie tobołeczki między siebie. Ja poprzestanę na tej nowiuśkiej strzelbinie ze wszystkimi jej nabojami.

– Czy niedźwiedzie napadają tylko na twoje gospodarstwo? – zagadnął go jeden z kamratów, ciągnąc dym z fajki.

– Nie, ale gałki muszkatu są obecnie po sześć rupii za sztukę, a twoje kobiety mogą dostać płótno namiotowe i trochę przyborów kuchennych. Zrobimy to wszystko w Shamlegh przed świtem. Wtedy każdy pójdzie w swoją drogę, a pamiętajcie, żeśmy nigdy nie widzieli na oczy ani też nie służyli u tych sahibów, którzy, rzecz prosta, niechybnie rozgłoszą, żeśmy rozkradli ich bagaże.

– Dobrze ci tak mówić, ale co powie na to nasz radża?

– Któż ma mu donieść o tym? Ci sahibowie, którzy nie umieją mówić po naszemu, czy ten babu, który dawał nam pieniądze dla jakichciś tam celów osobistych? Czyżby on mógł sprowadzić na nas wojsko? Jakież pozostaną dowody naszej winy? To, czego nie potrzebujemy, możemy wyrzucić na śmietnik w Shamlegh, gdzie jeszcze nie postała stopa ludzka.

– Kto przebywa tego lata w Shamlegh?

W onej miejscowości było tylko kilka szałasów i zagroda dla bydła pasącego się po halach.

– Kobieta z Shamlegh. Ona, jak wiadomo, nie lubi sahibów. Innych można zadowolić małymi podarkami i jeszcze każdemu z nas sporo się okroi.

Poklepał pękate boki najbliższego kosza.

– Ależ… ależ…

– Powiedziałem, że to nie są prawdziwi sahibowie. Wszystkie skóry i łby zwierzyny zakupili na bazarze Leh. Poznałem to po śladach kul. Pokazywałem je wam w czasie ostatniego marszu.

– Juści prawda. Wszystkie te skóry i łby były kupne. W niektórych nawet zalęgły się mole.

Był to argument chytrze obmyślany, a człowiek z Ao-chung znał swych towarzyszy.

– W najgorszym razie opowiem o tym sahibowi Yanltlingowi, który jest człowiekiem hecownym, to się uśmieje do rozpuku. Nie wyrządzamy żadnej krzywdy sahibom, których znamy. Ci zaś biją kapłanów. Nastraszyli nas, więc my w nogi! Kto tam wie, gdzieśmy pogubili pakunki? Czy myślicie, że sahib Yankling pozwoli, by policja nizinna rozbijała się wszędzie po górach i przeszkadzała mu w łowach? Ładny to kawał drogi z Simli do Chini, a jeszcze dalej z Chini do śmietnika w Shamlegh.

– Niech i tak będzie, ale ja poniosę tę dużą kiltę… ten kosz z czerwoną pokrywą, który sahibowie pakowali własnoręcznie co rana.

– Zatem to rzecz stwierdzona – rzekł sprytnie człowiek z Ao-chung – że żadną miarą nie mogą to być sahibowie. Słyszałże kto, żeby sahib Fostum czy sahib Yankling, choćby i mały sahib Peel, co zaczaja się po nocach, polując na dzikie ptactwo… kto, powiadam, słyszał, żeby który z tych sahibów przybywał w góry, nie mając przy sobie kucharza, tragarza i… i całej zgrai dobrze płatnych, rozrzutnych i dokuczliwych pachołków? Jak oni mogą nam zaszkodzić? No, i cóż w tej kilcie?

– Nic… pełna jest ino pisanych słów… książek i papierów, na których pisali, i dziwnych przyrządów, jak gdyby do jakiegoś nabożeństwa.

– Wszystkie się znajdą na śmietniku w Shamlegh.

– A jakże! Ale cóż będzie, jeżeli w ten sposób obrazimy bóstwa sahibów? Nie lubię w ten sposób rzucać pisanego słowa. Zasię te ich bożki mosiężne, to już całkiem dla mnie niezrozumiałe. To nie powinno stawać się łupem prostych górali.

– Ten starzec jeszcze śpi. Pst! Zapytamy jego chelę! – i człowiek z Ao-chung ożywił się, pyszniąc się, że rej wodził pomiędzy kamraty222.

– Mamy tu – szepnął – kiltę, której zawartości nie znamy.

– Ale ja znam – rzekł Kim przezornie. Lama oddychał spokojnie przez sen, więc Kim już na chwilę przedtem rozmyślał o ostatnich słowach Hurreego, gdyż jako uczestnik wielkiej gry miał właśnie teraz obowiązek szanować jego wolę. – Jest to kilta o czerwonej pokrywie, pełna wielce osobliwych przedmiotów, których żaden głupiec nawet się tknąć nie powinien.

– Mówiłem ci! Mówiłem ci – krzyknął ten, co niósł jej brzemię. – Czy myślisz, że ona mogłaby nas zdradzić?

– Nie grozi wam to, jeżeli mnie ją oddacie. Wyciągnę z niej czary. Inaczej wyrządzi ona wiele szkody.

– Kapłan zawsze bierze swą dziesięcinę! – burknął człowiek z Ao-chung, na którego widocznie wódka działała znieprawiająco.

– Mnie to ani parzy, ani ziębi – odpowiedział Kim z iście hinduską przebiegłością – – Podzielcie to między siebie, a zobaczycie, co z tego wyniknie!

– Ani mi się nie śni. Ja tylko żartowałem. Rozkazuj nam! Każdemu okroi się aż nadto zdobyczy. Rankiem każdy z nas pójdzie z Shamlegh, gdzie go oczy poniosą!

Z dobrą godzinę tak pogwarzyli, układając sobie, to znów zmieniając różne drobne zamysły, a tymczasem Kim drżał z zimna i – z dumy. Zabawność całej sytuacji radowała jego na poły irlandzką, na poły wschodnią duszę. Oto wysłannicy potężnego mocarstwa północnego zapewne mający tyle znaczenia w swoim kraju, co u nas Mahbub lub pułkownik Creighton, zostali nagle ukarani i bezradni, a jeden z nich (był to osobisty sekret Kima) mógł być czas jakiś kaleką. Obiecywali królom złote góry – i oto w noc dzisiejszą leżą tam gdzieś w dole, nie mając mapy, żywności, namiotu, broni, a nawet przewodnika… oprócz Hurreego Babu. Zaś to niepowodzenie ich Wielkiej Gry (Kim zachodził w głowę, komu by oni mogli o tym meldować), ta paniczna ucieczka na łeb na szyję w pomrokę nocy – dokonały się nie dzięki podstępom Hurreego ani pomysłowości Kima, lecz ot tak sobie po prostu, pięknie i nieuchronnie, jak pojmanie fakirów, przyjaciół Mahbuba, przez służbistego młodego policjanta w Umballi.

„Zostali tam… bez niczego… a na Jowisza, mrozik dziś siarczysty! Ja tu mam wszystkie ich pakunki. O, muszą się też oni wściekać! Żal mi Hurreego Babu”.

Niepotrzebnie Kim się litował, bo choć w tej chwili Bengalczyk był wielce obolały na całym ciele, to jednak duszę rozpierała mu fantazja i buta. O jaką milę poniżej, na stoku góry, dwaj na wpół skostniali mężczyźni, z których jeden doznawał straszliwych cierpień, na przemian to obrzucali się wzajemnymi wyrzutami, to w sposób wielce uszczypliwy wymyślali Hurreemu, który prawie omdlewał ze strachu. Domagali się od niego, by im wyjaśnił, co mają czynić. Odpowiedział, że powinni niebu dziękować, iż wyszli cało; że kulisi, o ile na nich nie dybią, uciekli już nieodwołalnie; że radża, któremu on podlegał, znajdował się stąd o dziewięćdziesiąt mil i że nie tylko nie użyczyłby im pieniędzy i eskorty na drogę do Simli, ale nawet na pewno wtrąciłby ich do więzienia, gdyby posłyszał, że znieważyli kapłana. Rozwodził się nad tym przestępstwem i jego skutkami, póki nie nakazali mu, by zmienił przedmiot rozmowy. Przeto mówił, że jedynym ich ratunkiem będzie przemykanie się niepostrzeżenie od wioski do wioski, póki nie zajdą w okolice cywilizowane; po czym po raz setny, rozpływając się w łzach, zapytywał gwiazdy na niebie, czemu sahibowie „uderzyli człowieka świętego”.

Gdyby Hurree zechciał postąpić tylko dziesięć kroków dalej, znalazłby się w nieprzebytych ciemnościach, gdzie już ci dwaj ludzie nie mogliby go dosięgnąć, a w najbliższej wiosce, gdzie rzadkością bywają wymowni lekarze, znalazłby dach nad głową i strawę. On jednak wolał znosić mróz, kurcze żołądka, obelgi, a czasem i szturchańce, dla towarzystwa swych czcigodnych dostojników. Przytulony do pnia drzewa wzdychał boleściwie.

– A czy pomyślałeś o tym – mówił z zapalczywością ten, który nie poniósł okaleczeń – jakie to będziemy ze siebie robić widowisko, włócząc się po tych górach, wśród tych dzikusów?

Hurree Babu myślał właśnie o tym niemal ustawicznie od kilku godzin, ale ta uwaga była skierowana nie do niego.

– Nie możemy iść! Ja ledwo mogę chodzić – jęczała ofiara Kima.

– Sar, może ów święty przebaczy wspaniałomyślnie, bo inaczej…

– Zapowiadam, że z całą przyjemnością wpakuję wszystkie kule mego rewolweru temu młodemu bonzie, skoro tylko go spotkamy! – brzmiała niechrześcijańska odpowiedź.

– Rewolwery! Zemsta! Bonzowie! Tobie tylko to w głowie! – zaczęła się na nowo sprzeczka, aż Hurree przygiął się jeszcze niżej. – Czy nie zastanowisz się nad naszą stratą? Nasze pakunki! Pakunki! – (Hurree słyszał, jak ten, który to mówił, wprost ciskał się po trawie). – Wszystko, cośmy przenosili! Wszystko, czegośmy tak pilnowali! Ośmiomiesięczne zachody! Wiesz, co to znaczy? „Ma się rozumieć, tylko my wiemy, jak postępować z ludźmi Wschodu!…” Niechże cię!… Ładnieś się spisał!

I tak sobie dogryzali w kilku językach, a Hurree tylko się uśmiechał. Kilty były w ręku Kima, a w kiltach spoczywały plony ośmiomiesięcznych zabiegów dyplomatycznych. Nie było sposobów, by porozumieć się z chłopcem, ale można było na nim polegać. Zresztą łatwo było tak zainscenizować przeprawę przez góry, że w Hilàs, w Bunàr i po wszystkich traktach górskich na czterysta mil wokoło mogła o tym przejść opowieść aż do następnego pokolenia. Ludzie, którzy nie umieją w garści utrzymać swych kulisów, nie cieszą się w górach poważaniem, a górale mają bardzo żywe poczucie humoru.

„Nie mogło stać się lepiej – myślał sobie Hurree – choćbym nawet ja sam sprawą tą pokierował… a, na Jowisza, teraz przychodzi mi na myśl, że to właściwie ja tym wszystkim pokierowałem. Jakże byłem obrotny! Nawet gdym zbiegał z góry, myślałem, co należy czynić! Zniewaga lamy była przypadkiem, lecz ty-ylko ja potrafiłem ją wyzyskać… ach… bo to się też diabelnie udało! Pomyśleć sobie, jaki to wpływ mo-oralny na tych głuptasków! Nie mają ani jednego tra-aktatu… ani jednego papieru… w ogóle żadnych doku-umentów na piśmie… a ja służę im za tłumacza! Jakże się uśmiejemy obaj z pułkownikiem! Chciałbym mieć z sobą też te ich papiery; ale nie można jednocześnie zajmować dwóch miejsc w przestrzeni… to jest pewnik”.

Rozdział XIV

 
Powiada Kabir: „Mój bliźni uklęka
Przed bożyszczami z kamienia lub miedzi; —
Lecz w jego głosie brzmi takaż udręka,
Jaka w mym sercu brzmi – bez odpowiedzi.
Jego Bóg jest tym, w co losy go stroją,
Jego pacierz modlitwą jest świata… i moją.
 
Kabir

Gdy księżyc już wzeszedł, ostrożni kulisowie ruszyli w drogę. Lama pokrzepiony snem i okowitą nie potrzebował już wspierać się ustawicznie na ramieniu Kima, szedł w milczeniu, krocząc raźnie, po męsku. Z dobrą godzinę szli po trawie zasypanej odruzgami łupku, obeszli wokoło występ jakiejś przeogromnej turni i wdarli się w nową, odmienną okolicę, gdzie zgoła już był zatarasowany wszelki widok na dolinę Chini. Ogromna hala pięła się wachlarzowato aż po same wieczne śniegi. U jej podnóża było może z pół akra równej powierzchni, na której znajdowało się małe zagnojone boisko oraz parę drewnianych chatek. Za tymi chatami (albowiem według zwyczaju góralskiego były przyczepione do samej krawędzi) grunt obrywał się prostopadle na dwa tysiące stóp – tworząc ów słynny śmietnik shamleghski, gdzie jeszcze nie postała stopa ludzka.

Ludzie nie ruszyli się do podziału zdobyczy, póki nie postarali się o to, by umieścić lamę w najlepszej izbie, jaką tu można było znaleźć; Kim usiadłszy koło niego, zaczął nacierać mu nogi na sposób mahometański.

– Przyślemy wam jadło i kiltę z czerwoną pokrywą mówił człowiek z Ao-chung. – O świcie nie będzie tu nikogo, kto by mógł w jakikolwiek sposób stawać za świadka. Jeżeli w kilcie jest coś niepotrzebnego… to patrz!

Wskazał palcem za okno, które wychodziło na przestrzeń pełną miesięcznej poświaty odbijającej się od śniegów – i wyrzucił tam pustą butelkę od wódki.

– Na próżno byś nadsłuchiwał, kiedy spadnie. Ta czeluść dosięga dna ziemi – rzekł i czmychnął z izby. Lama, uchwyciwszy się ręką za futrynę, wyjrzał przez okno w świat, a oczy mu się skrzyły jak żółte opale. Z bezdennej przepaści roztaczającej się przed nim wynurzały się białe wierchy, niby tęskniąc do miesięcznej światłości. Reszta była jak gdyby pomroczą śródgwiezdnej przestrzeni.

– Oto – rzekł z wolna – są naprawdę moje góry. Tak powinno by się mieszkać, wysoko ponad światem, w oderwaniu od rozkoszy i w rozmyślaniu o sprawach bezgranicznych.

– I owszem – mruknął Kim – jeżeli się tylko ma chelę, który by takiemu pustelnikowi zagotował herbatę, podkładał mu zwiniętą derkę pod głowę i wyganiał stąd cielne krowy.

Gdzieś tam we wnęce ściany palił się kopcący kaganek, ale jasność pełni księżycowej przyćmiewała jego światło; Kim, pochylając się nad kobiałką z jadłem i filiżankami, poruszał się w tych plączących się z sobą blaskach niby jakaś wysoka mara.

– Oj! Teraz, gdy już krew we mnie ochłodła, w głowie mi jeszcze wciąż huczy i tętni, a zdaje mi się, jakby mi ktoś szyję skrępował powrozem.

– Nic dziwnego. Był to cios silny. Bodaj ten, co to zrobił…

– Gdyby nie moja popędliwość, nie stałoby się żadne nieszczęście.

– Jakież nieszczęście? Przecież wybawiłeś sahibów od śmierci, na którą zasłużyli sto razy.

– Niedobrze nauczyłeś się tego, com ci wyłożył, chelo – mówił lama, który ułożył się do spoczynku na złożonej derce, gdy tymczasem Kim czynił przygotowania do wieczerzy. – Uderzenie było jeno cieniem przeciw cieniowi. Zło zaś samo w sobie!… nogi mi bardzo osłabły w ciągu tych dni ostatnich!… spotkało się ze złem we mnie… z gniewem, zażartością i żądzą złego odwetu. To wszystko działało mi na krew, wywołało zaburzenie w żołądku i ogłuszyło moje uszy.

Tu wziąwszy z rąk Kima filiżankę, jął pić uroczyście wrzątek cegiełkowej herbaty.

– Gdybym nie okazał namiętności, niecny cios wyrządziłby tylko zło cielesne… obrzęk lub potłuczenie… co jest jeno ułudą. Ale mój umysł nie oderwał się od pożądliwości, które podżegały mnie wprost do tego, by pozwolić Spityjczykom na zabójstwo. Zwalczanie tej pożądliwości targało i dręczyło mą duszę gorzej niźli tysiąc uderzeń. Odzyskałem spokój dopiero wtedy, gdy jąłem powtarzać błogosławieństwa – (miał na myśli buddyjskie błogosławieństwa ewangeliczne). – Atoli zło, które zakorzeniło się we mnie w ową chwilę nierozwagi, działa aż po swój kres. Sprawiedliwe jest Koło życia, nie zbaczając ani na włosek! Zapamiętaj to sobie, chelo.

– To, co mówisz, jest dla mnie zbyt górne – burknął Kim. – Jestem jeszcze dotąd wstrząśnięty do głębi. Cieszę się, żem okaleczył tego łotra.

– Czułem to, śpiąc na twoich kolanach, tam w boru, na dole. Niepokoiło mnie w marach sennych… to zło w twej duszy przedostające się do mojej… Wszakoż z drugiej strony – to mówiąc, opuścił różaniec – pozyskałem zasługę, ocalając dwa życia… życia tych, którzy mnie skrzywdzili. Teraz muszę zagłębić się w Przyczynę Wszechrzeczy. Chyboce się łódź mojej duszy.

– Śpij i nabierz sił. Tak będzie najmądrzej.

– Będę rozmyślał; jest to rzecz potrzebniejsza, niż ci się zdaje.

Mijały godzina za godziną i nastawał świt, przy którym bladła na wierchach księżycowa poświata, a to, co było jeno czarnym rąbkiem na zboczach dalekich gór, okazało się powabną zielenią lasu. Lama przez cały ten czas wpatrywał się nieruchomo w ścianę, a od czasu do czasu wzdychał. Za zatarasowanymi wrotami, gdzie wygnane krowy przychodziły dowiadywać się o dawną swą oborę, mieszkańcy Shamlegh i kulisi zajęci byli podziałem łupów i innymi sprawami pełnymi gwaru i życia. Rej wśród nieb wodził człowiek z Ao-chung, a gdy się dobrali do puszek z konserwami zdobytymi na sahibach i przekonali się, że to smaczna strawa, nic już nie mogło ich skłonić do zwrotu. Opakowania wrzucono do śmietnika shamleghskiego.

Gdy Kim po źle przespanej nocy wymknął się na dwór, by w chłodzie poranku oczyścić sobie zęby, jakaś rumiana dziewoja w czepku wysadzanym turkusami odciągnęła go na stronę.

– Inni już się rozeszli. Zostawili ci kiltę stosownie do obietnicy. Ja nienawidzę sahibów, lecz ty winieneś mi się za to odwdzięczyć, obdarzając mnie urokiem. Nie pragniemy, ażeby małe Shamlegh pozyskało złą sławę z powodu… wypadku. Jestem kobietą z Shamlegh.

Spojrzała nań zuchwale, błyszczącym wzrokiem, zgoła nie przypominającym zwykłego ukradkowego spojrzenia góralek.

– Jużci223 że tak. Ale trzeba to uczynić w tajemnicy.

Podniosła ciężką kiltę jak cacko i wrzuciła ją do własnej chaty.

– Wyjdź i zatarasuj wrota! Nikomu nie wolno się zbliżyć, póki nie skończę.

– Ale potem… będziemy mogli pogadać?

Kim wywalił kiltę na podłogę… posypała się cała kaskada narzędzi mierniczych, książek, dzienników, listów, map i osobliwie woniejącej korespondencji z krajowcami. Na samym dnie znajdowała się haftowana sakiewka ukrywająca jakiś dokument opieczętowany, złocony i barwnie zdobiony, jaki zwykle posyłają sobie wzajemnie królowie. Kim aż dech w sobie wstrzymał z zachwytu i rozpatrzył się w sytuacji ze stanowiska sahiba.

– Książek mi nie potrzeba. Zresztą to tylko logarytmy do pomiarów, jak sądzę.

Odłożył je na bok.

– Listów nie rozumiem, ale pułkownik Creighton je zrozumie. Trzeba je wszystkie schować. Mapy… oni malują mapy lepiej niż ja, ma się rozumieć. Wszystkie listy krajowców… oho!… zwłaszcza muraslę.

Powąchał haftowaną sakiewkę.

– To musi być od radży Hilàs lub radży Bunàr, więc Hurree Babu mówił prawdę. Na Jowisza! Ładny połów! O gdybyż Hurree Babu mógł wiedzieć!… Resztę muszę wyrzucić za okno.

Obmacał przepyszny pryzmatyczny kompas i błyszczący wierzch teodolitu. Ale, koniec końców, sahibowi nie bardzo wypada kraść, a te przedmioty mogły być później niepożądanym dowodem. Wybrał starannie każdy skrawek rękopisu, każdą mapę i wszystkie listy krajowców. Zrobiła się z tego niezbyt twarda paczka czworokątna. Trzy zamknięte teki o okutych grzbietach i pięć wytartych notatników kieszonkowych odłożył na bok.

– Listy i muraslę muszę nosić pod kabatem i za pasem, a te książki ręcznie zapisane muszę włożyć do tobołka z żywnością. Będzie to bardzo ciężkie… Nie, sądzę, że więcej już tu nic nie ma. Jeżeliby coś nawet było, to trzeba zrobić tak, jak kulisi, mianowicie rzucić to w przepaść i wszystko będzie w porządku. No idźże i ty teraz za innymi.

Napakował kiltę wszystkim, czego zamierzał się pozbyć, i wywindował ją na parapet okienny. O tysiąc stóp poniżej spoczywała gnuśna, obła i podługowata ławica mgły, snadź224 nietknięta jeszcze promieniami porannego słońca; jeszcze na tysiąc stóp pod nią wznosił się stuletni bór sosnowy. Skoro wir wiatru rozrzedził mgłę, Kim dostrzegł zielone wiechy sosen wyglądające ni to ścielisko mchu.

– Nie! Zdaje mi się, że nikt nie pójdzie za tobą!

Kosz, spadając w koziołkach, wysypał całą swą zawartość. Teodolit hrymnął w jakiś wystający cypel skalny i roztrzaskał się z hukiem jak bomba; książki, kałamarze, pudełka farb, cyrkle i linijki leciały przez czas jakiś niby rój pszczół, po czym znikły – i chociaż Kim, wychylając się z okna do połowy ciała, wytężał słuch, to jednak ani jeden odgłos nie doszedł go z otchłani.

„Za pięćset… za tysiąc rupii nie kupiłby człek tego wszystkiego – myślał ze smutkiem. – Było to wielkie marnotrawstwo, ale poza tym mam całą resztę ich rupieci… wszystko, nad czym pracowali – przynajmniej tak mi się zdaje. A teraz, jak u licha mam zawiadomić Hurreego i co u licha mam robić? Na dobitkę mój staruszek się rozchorował. Muszę zawiązać listy w ceratę. To trzeba najpierw uczynić… inaczej przesiąkłyby potem… I jestem tu sam jak palec!”

Związał je w zgrabny pakiecik, zaginając pod spód grubą, kleistą ceratę na rogach, bo włóczęgowskie życie uczyniło chłopaka tak skrupulatnym, niby starego myśliwca, gdy szło o przygotowania do wyprawy. Potem ze zdwojoną starannością upakował książki na dnie sakwy z żywnością.

Kobieta zakołatała do drzwi.

– Ależ tyś tu nie odprawiał czarów!… – rzekła, rozglądając się wokoło.

– Nie ma potrzeby.

Kim na śmierć zapomniał o konieczności małej pogadanki. Kobieta roześmiała się lekceważąco z jego zakłopotania.

– Nie ma… dla ciebie. Możesz rzucać urok jednym skinieniem oka. Ale pomyśl, co będzie z nami biedakami, gdy od nas odejdziesz! Wszyscy dziś byli zanadto pijani, by mieli słuchać kobiety. Chyba nie jesteś pijany?

– Jestem kapłanem.

Kim już oprzytomniał, a ponieważ kobieta była wcale powabna, więc uznał, że najlepiej będzie podkreślić swe stanowisko.

– Przestrzegałam ich, że sahibowie wpadną w gniew i rozpoczną śledztwo, a nawet poślą radży doniesienie. Jest też tam z nimi ów babu. Urzędnicy mają długie ozory.

– Czy to całe twoje zmartwienie?

W głowie Kima wylągł się już plan zupełnie sformułowany, więc chłopak uśmiechnął się po uwodzicielsku.

– Niezupełnie – odpowiedziała kobieta, wyciągając krzepką, brązową dłoń pokrytą turkusami oprawnymi w srebro.

– Mogę to zażegnać w mig – mówił żywo Kim. – Ów babu jest to ten sam hakim (zapewneś o nim słyszała?), który wędrował po górach koło Ziglaur. Znam go dobrze.

– On wszystko wygada, byle wziąć nagrodę. Sahibowie nie potrafią odróżnić jednego górala od drugiego, ale babu mają oko na chłopców… no i na kobiety.

– Zanieś mu wiadomość ode mnie.

– Nie ma rzeczy, której bym nie zrobiła dla ciebie.

Przyjął ten umizg spokojnie, jak powinni czynić mężczyźni w kraju, gdzie kobiety narzucają się z miłością; następnie wydarł kartkę z notesu i wziąwszy niewycieralny ołówek kopiowy jął gryzmolić, co następuje, niezdarnym Shikastem, jak zowią pismo, którym posługują się złośliwe andrusięta, bazgrając plugastwa po murach:

Mam wszystko, co oni pisali: ich malowidła z tutejszych okolic i wiele listów, zwłaszcza muraslę. Powiedz, co czynić. Jestem w Shamlegh pod śniegami. Staruszek choruje”.

– Doręcz mu to, a zamkniesz mu tym gębę. On nie mógł jeszcze zajść daleko.

– Istotnie niedaleko. Znajdują się jeszcze w lesie za grzbietem góry. Nasze dzieci poszły ich śledzić o świcie i donosiły nam krzykiem o każdym ich poruszeniu.

Kim zdumiał się; lecz hen z krańca połoniny przyleciał przeciągły, przenikliwy pisk podobny do głosu kani. Był to odzew, podjęty przez dziecko pasące trzodę, na hasło dane przez brata lub siostrę hen tam na zboczu, co panuje nad doliną Chini.

– Moi mężowie też poszli tam zbierać drzewo.

Wyciągnęła zza pazuchy garść orzechów włoskich, rozłupała równiuśko na połówki jeden z nich i zaczęła jeść. Kim udawał, że nie rozumie nic a nic.

– Czy nie wiesz, co oznacza orzech, kapłanie? – rzekła nieśmiało i wręczyła mu dwie łupinki.

– Dobry pomysł! – rzekł Kim i wetknął w ich środek kawałek papieru. – Czy masz trochę wosku, by zapieczętować ten list?

219.druzga – drzazga. [przypis edytorski]
220.krzyna – odrobina. [przypis edytorski]
221.ciewy (gw.) – też coś; a to dopiero. [przypis edytorski]
222.pomiędzy kamraty – dziś: pomiędzy kamratami. [przypis edytorski]
223.jużci a. juści (gw.) – oczywiście, pewnie. [przypis edytorski]
224.snadź (daw.) – widocznie. [przypis edytorski]
Vanusepiirang:
12+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
02 juuni 2020
Objętość:
420 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip