Loe raamatut: «Kim», lehekülg 21

Font:

Rozdział XV

 
Cesarzowi samemu nie ustąpiłbym miejsca,
Królom z drogi nie zeszedłbym precz,
Przed Zwierzchnikiem Kościoła nie uchyliłbym czoła!
Ale teraz – to inna wszak rzecz!
 
 
Nie chcę walczyć przeciwko napowietrznym Potęgom —
Przejść mu dajcie, odźwierni gwardziści!
Most zwodzony niech spadnie: boć tu nami On władnie244,
Ów marzyciel, co w prawdę sen iścił.
 

Dwieście mil na północ od Chini, wśród sinych łupków Ladakhu, czatuje wesoły człek, sahib Yankling, wypatrując zawzięcie lunetą po górskich grzbietach, czy nie ujrzy choć śladu swego ulubionego tropiciela – człowieka z Ao-chung. Tymczasem ów zaprzaniec uzbrojony nowym karabinem systemu Mannlichera i dwustu nabojami chadza sobie kędyś daleko, polując, jako dostawca, na piżmowce… a sahib Yankling dowie się w następnym kwartale, jaki to był niegodziwiec.

Dolinami Bushahr pospiesza pewien Bengalczyk, niegdyś otyły i zdrową mający cerę, dziś wychudły i wyniszczony niepogodą; dalekowzroczne orły himalajskie zbaczają z drogi na widok jego niezwykłego parasola zdobnego w pasy błękitne i białe. Niedawno zacny ten człowiek otrzymał wiele podziękowań od dwóch dostojnych cudzoziemców, których nie bez zręczności przeprowadził do tunelu Machobra, skąd wiedzie droga do wielkiej i wesołej stolicy Indii. Nie było to jego winą, że zmylony wilgotnymi mgłami, ominął stację telegraficzną i kolonię europejską w Kotgarh. Nie było też jego winą, ale winą bogów, o których rozprawiał tak zajmująco, że wprowadził obu swych towarzyszów w granice Nahanu, gdzie miejscowy radża wziął ich przez pomyłkę za zbiegów z wojska angielskiego. Hurree Babu zaczął tedy opowiadać, jak wielkimi i sławnymi osobistościami byli jego towarzysze w swym własnym kraju, aż nareszcie rozjaśnił lice ociężałego królika. Głosił też to każdemu, kto go zapytał – wielokrotnie – buńczucznie – na różne sposoby. Napraszał się jadła, starał się o wszelkie wygody, dowodził, że zręcznie niczym felczer potrafi wyleczyć ból w pachwinie… ból od uderzenia wywołany stoczeniem się w ciemności ze zbocza górskiego, zasypanego złomem… słowem, był nieoceniony w każdej rzeczy. Uzasadniona jego życzliwość sprawiła, że darzono go zaufaniem; wszak on, wraz z milionami uciemiężonych braci, nauczył się uważać Rosję za wielką wybawicielkę z Północy. Był zaś człowiekiem bojaźliwym. Przerażało go to, że nie potrafił uchronić swych znakomitych dostojników przed gniewem wzburzonego chłopstwa. Jemu samemu byłoby wszystko jedno, obić czy nie obić jakiegoś tam świątka, ale… Był pełen głębokiej wdzięczności i szczerej radości, że uczynił choć tę troszkę, która była w jego mocy, by ich odważne przedsięwzięcie uwieńczyć (pominąwszy utratę bagażu) pomyślnym skutkiem. O uderzeniach już zapomniał i zaprzeczał temu, jakoby miały go spotkać jakiekolwiek cięgi w ową nieszczęsną pierwszą noc pod sosnami. Nie domagał się ani zapłaty, ani wynagrodzenia służbowego, lecz – jeżeli poczytują go za godnego – czy nie byliby łaskawi napisać mu zaświadczenia? Mogłoby mu się to bardzo przydać później, jeżeliby po nich jeszcze inni (ich przyjaciele) przechodzili przez wąwozy. Prosił, by pamiętali o nim i na przyszłość, gdy dobiją się wysokich godności, gdyż „wnosił delikatnie”, że on sam, właśnie on – Mohendro Lal Dutt, magister sztuk wyzwolonych uniwersytetu w Kalkucie, „oddał państwu pewne przysługi”.

No i dali mu zaświadczenie, w którym chwalili jego uprzejmość, usłużność i nieomylną zręczność w roli przewodnika. Włożył je do kalety i zaszlochał ze wzruszenia: wszak przeżyli razem tyle niebezpieczeństw! W samo południe poprowadził ich przez rojne podcienia simlańskie do Simlańskiego Banku Związkowego, gdzie chcieli uzyskać potwierdzenie swej tożsamości. Odtąd on już gdzieś znikł niby ranny obłok na Dżakko.

Patrzcie no! Oto ubrany za wykwintnie, by miał się pocić, zanadto spiesząc się, by miał zachwalać lekarstwa w małej skrzynce o mosiężnych skuwkach, wstępuje na zbocze Shamleghu ten człek, sprawiedliwy w całej doskonałości. Przypatrzcie Się, jak pozbył się swego babuństwa i siadłszy na tapczanie, kurzy sobie fajkę, korzystając z poobiedniej pory, a tymczasem jakaś kobieta w czepcu wysadzanym turkusami wskazuje ręką na południowy wschód, hań za te gołe hale. Lektyka (tak ci powiada ta niewiasta) nie wędruje tak prędko, jak człek idący w pojedynkę, ale te ptaki, które on ściga, pewnikiem już są na nizinach. Święty mąż nie chciał tu dłużej popasać, choć Lispeth nalegała nań gorąco… Babu wzdycha ciężko, przepasuje znów swe potężne lędźwie i rusza w dalszą drogę. Nie myśli wcale podróżować po zapadnięciu zmierzchu; natomiast marsze, jakie odbywa w ciągu dnia (nie masz nikogo, kto by uwiecznił je w księdze), zdumiałyby ludzi, którzy drwią sobie z jego rasy. Uprzejmi wieśniacy, pamiętając dobrze dakkańskiego olejkarza sprzed dwóch miesięcy, udzielają mu schronienia przed złymi duchami leśnymi. Tam śni o bogach bengalskich, o uniwersyteckich podręcznikach naukowych, o Towarzystwie Królewskim, o Londynie i Anglii. Nazajutrz o świcie dyndający się biało-niebieski parasol idzie znów dalej.

Na rubieży Doon, w sporej odległości od Mussoorie, a przed sobą mając równiny rozpościerające się w złotej poświetli245 słonecznej, odpoczywa stara lektyka, w której (wiadomo o tym w całych górach) leży stary lama szukający rzeki zbawienia. Wioski biły się niemal z sobą o zaszczytne prawo noszenia tej lektyki, bo nie dość, że lama obdarzał ich błogosławieństwami, ale i uczeń płacił sowicie pieniędzmi – aż trzecią część tego, co płacą sahibowie. Dooli przebywała dwanaście mil dziennie, o czym świadczą zatłuszczone i wytarte końce jej drągów, i to drogami, którymi pójdzie mało który sahib. Szła ona przez wąwóz Nilang w czasie zadymki, gdy tuman śniegowy wciskał się w każdy fałd chałatu niewrażliwego lamy; szła pośrodku czarnych turnic Raiengu, gdzie spomiędzy chmur słyszeli świst kozicy; czepiała się i słaniała po oślizgłych łupkach; podtrzymywano ją silnie ramieniem i zaciśniętą szczęką, gdy okrążano okropne zakręty gościńca kutego w skale pod Bhagirati; bujała i skrzypiała w jednostajnym żółwim pochodzie podczas schodzenia w Dolinę Wód; przyspieszała biegu na oparnych gładzinach onej kotliny i znów szła w górę i w górę na samą grań, by natknąć się na huczące fujawice246 nadlatujące od Kedarnathu; w godzinach południowych przysiadała w szarawym półmroku błogich lasów dębowych; szła niestrudzenie od wioski do wioski w mroźne przedświty, kiedy nawet ludziom nabożnym można było darować, że przeklinali niecierpliwych świątków, lub też przy blasku pochodni, gdy nawet człowiekowi nielękliwemu przywidzą się upiory… dooli szła i szła, aż oto przybyła na miejsce ostatniego postoju. Chudziny-górale, cali spoceni od łagodnego skwaru niższych Sewalików, skupiają i się dokoła kapłanów, czekając należnego im błogosławieństwa i zapłaty.

– Zyskaliście zasługę – mówi lama. – Zasługę większą, niż możecie pojąć. I powrócicie do gór… – tu westchnął.

– Jużci247. Aby ino248 prędzej do tych wysokich gór!

Tragarz rozciera sobie łopatki, żłopie wodę, znów ją wypluwa i przezuwa249 słomiane łapcie. Kim (twarz ma zmęczoną i wychudłą) płaci tą odrobiną grosiwa, którą ma w kalecie, wytacza z lektyki sakwę z żywnością, chowa jakowyś pakiecik ceratowy (są w nim święte pisma) za pazuchę i pomaga lamie stanąć na nogi. Oczy starca odzyskały znów spokój i nie lęka się on już, by góry spadły i przygniotły go sobą, jak się obawiał w ową straszną noc, gdy zostali zatrzymani przez wezbraną rzekę…

Górale podnoszą dooli i znikają między kępami zarośli.

Lama wznosi rękę w stronę, kędy sterczy wyniosły mur Himalajów.

– Nie pośród was, o przebłogie góry, upadła strzała naszego Pana! Nigdy już, nigdy nie będę oddychał waszym powietrzem!

– Ależ w zdrowym powietrzu tutejszym staniesz się dziesięciokrotnie silniejszy – mówi Kim, bo do jego stęsknionej duszy przemawiają urodzajne, pogodne niziny. – Tak, tutaj lub gdzieś w tych okolicach upadła owa strzała. Będziemy iść pomału, może jedną kos dziennie, bo poszukiwanie jest niezawodne, natomiast wór bardzo mi cięży.

– Tak, nasze poszukiwanie jest niezawodne. Pozbyłem się wielkiej pokusy.

Odtąd już nigdy nie uszli więcej jak dwie mile dziennie, a Kim dźwigał na barkach cały ich ciężar – brzemię ciała staruszka, brzemię ważkiej sakwy naładowanej żywnością i zamkniętymi tekami, pakiet pism złożony na sercu, a wreszcie wszelkie trudy dotyczące zwykłych porządków dziennych. O świcie chodził po prośbie i rozściełał derki dla lamy oddanego rozmyślaniom; w czasie skwaru poobiedniego trzymał na swych kolanach jego utrudzoną głowę i odganiał muchy, póki nie zabolało go w przegubie; wieczorami znów żebrał i rozcierał lamie stopy, za co ów odwdzięczał mu się obietnicą rychłego wyzwolenia… dziś, jutro lub co najdalej pojutrze.

– Nie było jeszcze nigdy takiego cheli. Powątpiewam niekiedy, czy Ananda wierniej niańczył naszego Pana. I tyżeś jest sahibem? Gdy byłem w pełni sił męskich… dawno temu… zapomniałem o tym. Teraz często ci się przypatruję i wciąż sobie przypominam, żeś ty jest sahibem. To rzecz dziwna.

– Sam przecież mówiłeś, że nie uznajesz różnicy między czarnymi i białymi. Czemuż mi dokuczasz taką mową, o święty? Pozwól, że ci rozetrę drugą nogę. To mi sprawia przykrość. Ja nie jestem sahibem. Jestem twoim chelą i czuję, że głowa cięży mi na ramionach.

– Jeszcze trochę cierpliwości! Obaj razem dostąpimy wyzwolenia. Wtedy na przeciwnym brzegu Rzeki będziemy, i ja, i ty, poglądać wstecz na nasze żywoty, jak w górach spoglądaliśmy na drogę przebytą w ciągu dnia. Może i ja kiedyś byłem sahibem.

– Przysięgnę, że nie było nigdy sahiba, co by był tobie podobny.

– Jestem przekonany, że opiekun wizerunków w Domu Cudów był w poprzednim życiu bardzo uczonym Opatem. Lecz nawet jego okulary nie dodają siły memu wzrokowi. Gdy patrzę dłużej, jakieś cienie spadają na moje oczy. Mniejsza z tym… znamy się już na psotach nędznego i głupiego cielska… które jest jeno cieniem zmieniającym się w inne cienie. Jestem jeszcze skrępowany złudą czasu i przestrzeni. Jak daleko zaszliśmy dziś naszym ciałem?

– Z jakie pół kos.

Trzy ćwierci mili – a i to było podróżą wielce uciążliwą.

– Pół kos… Ha! Duchem przebyłem dziesięćkroć razy tysiąc tysięcy. O, jakżeśmy wszyscy oplątani, skrępowani i spowici tymi błahostkami! – spojrzał na chudą dłoń pokrytą sinymi żyłkami, która z taką trudnością odnajdowała paciorki różańca. – Chelo, czy nie pragniesz kiedy mnie opuścić?

Kimowi przyszedł na myśl pakiet ceratowy oraz księgi spoczywające w sakwie. Jeżeliby tylko człek jakiś, należycie do tego upoważniony, mógł go uwolnić od tych szpargałów, byłoby mu już zgoła obojętne, jakby tam potoczyła się Wielka Gra. Był zmęczony i w głowie go paliło, a kaszel dobywający się aż z głębi brzucha dręczył go okropnie.

– Nie – rzekł prawie surowo. – Nie jestem psem ani żmiją, by kąsać, gdy nauczono mnie kochania.

– Jesteś dla mnie zanadto tkliwy.

– Wcale nie. Jedną sprawę rozstrzygnąłem, nie zasięgając twej rady. Przez tę kobietę, która dała nam dziś rano koziego mleka, posłałem parę słów do kobiety z Kulu, donosząc, żeś trochę zasłabł i że przydałaby się lektyka. Sam siebie biczuję w duchu za to, żem tego nie uczynił wtedy, gdyśmy wchodzili do Doon. Pozostaniemy na tym miejscu, póki nie nadejdzie lektyka.

– Rad jestem temu. Ta kobieta ma złote serce, jak sam powiadasz, ale gadulska… oj, kawał gaduły!

– Nie będzie ci się naprzykrzała. Postarałem się i o to. O święty, serce mnie bardzo boli, żem tyle razy nie myślał o tobie! – Spazmatyczny kurcz chwycił go za gardło. – Chodziłem z tobą za daleko; nie zawsze zdobywałem ci dobre jedzenie; nie zważałem na upał; zagadywałem ludzi po drodze i zostawiałem cię samego… Ja też… ja… Hai mai! Ale ja cię kocham… i to już wszystko za późno… Byłem dzieckiem… O, czemuż nie byłem mężczyzną!

Zmożony wysiłkiem, zmęczeniem i ciężarem nie na swoje lata, Kim runął, szlochając do stóp lamy.

– Na co te płacze? – ozwał się lama łagodnie. – Przecież nigdy ani na włosek nie odstąpiłeś od drogi posłuszeństwa. Tyś o mnie nie dbał? Dziecino, toż ja żyłem twą siłą, jak stare drzewo żyje dzięki spojeniom nowego podmurowania. Od czasu zejścia z Shamlegh dzień po dniu kradłem ci twe siły. Dlatego to, a nie z winy jakiegoś twojego grzechu jesteś tak osłabiony. To jeno ciało… głupie, niedołężne ciało… przemawia teraz przez ciebie… a nie ufności pełna dusza. Nabierz otuchy. Poznaj przynajmniej moce czartowskie, z którymi walczysz; zrodzone są z ziemi… są dziećmi ułudy. Pójdziemy do niewiasty kuluańskiej. Ona pozyska zasługę przez to, że nas ugości, a szczególnie, że będzie mnie pielęgnować. Ty pohasasz sobie swobodnie, póki znów siły nie powrócą. Zapomniałem o głupim ciele; jeżeli to zasługuje na naganę, biorę ją na siebie… atoli zanadtośmy już blisko bram zbawienia, by sobie ważyć naganę. Mógłbym cię chwalić, ale czy to potrzebne? Maluczko… maluczko, a znajdziemy się tam, gdzie już nie ma potrzeb.

Toteż hołubił i pocieszał Kima mądrymi przypowieściami i arcygłębokimi sentencjami dotyczącymi tego mało pojętnego stworzenia, jakim jest nasze ciało, które, będąc tylko marą, uporczywie udaje duszę, powodując zaćmienie Drogi i nieskończone rozmnażanie się niepożądanych biesów.

– Hej! hej! Pogwarzmy sobie o kobiecie z Kulu. Czy przypuszczasz, że ona znów będzie prosić o jakieś czary dla swych wnuków? Gdym był silnym mężczyzną (a było to dawno), dokuczały mi fochy takie i owakie, więc udałem się do pewnego przeora… był to człek wielce świątobliwy i poszukiwacz prawdy, choć mi o tym nie było wiadomo. Usiądź i słuchaj, o dziecię mej duszy! Opowiedziałem mu swoje dzieje, a on na to: „Zakarbuj sobie to w pamięci, mój chelo! Na świecie jest wiele kłamstwa i niemało kłamców, ale z wyjątkiem wrażeń cielesnych nie ma gorszych kłamców jak nasze ciała”. Rozważając to, doznałem ukojenia, on zaś w dowód wielkiej łaski pozwolił mi pić herbatę w swej obecności. Pozwól mi teraz napić się herbaty, bo mam pragnienie.

Kim, śmiejąc się przez łzy, ucałował stopy mistrza i zakrzątał się koło przyrządzenia herbaty.

– Ty opierasz się na mnie swym ciałem, o święty, ale ja opieram się na tobie w innych sprawach. Czy wiesz o tym?

– Może się domyśliłem – rzekł lama, mrugając oczami. – Musimy to zmienić.

Przeto gdy wśród bójek, zwad i gorączkowego nastroju służby przejętej ważnością sprawy przytarabanił się… cóż by innego jak ulubiony palankin sahiby poprzedzany przez tegoż ochmistrza, starego, szpakowatego Oriasa?… i skoro na koniec dostali się w niestateczny stateczek wydłużonego białego dworu, w ustroniu za Saharunpore – lama rozważył już, co mu czynić wypada.

Sahiba, powitawszy go, odezwała się wesoło z okna na pięterku:

– I na cóż się zdadzą rady dane starcowi przez starą kobietę? Mówiłam ci… mówiłam ci, o święty, ażebyś pilnował swego cheli. Jakeś się z tego wywiązał? Wcale nie potrzebujesz mi odpowiadać! Ja już wiem. Biegał za kobietami. Przypatrz się jego oczom… jak mu wpadły i zaklęsły… a ta zdradliwa rysa od nosa w dół! Wylazło szydło z worka! Fe, fe! I to ma być kapłan!

Kim, nazbyt zmęczony, by móc się uśmiechnąć, podniósł oczy i potrząsnął głową na znak zaprzeczenia.

– Nie żartuj z niego – rzekł lama – Te czasy już minęły! Byliśmy zajęci ważniejszymi sprawami. W górach chwyciła mnie choroba duszy, jego zaś choroba ciała. Od owej chwili żyłem jego siłą… objadałem go…

– Obaj jesteście dzieciaki… młody i stary… – parsknęła stara jejmość, ale dała już spokój nowym żartom. – Oby teraźniejsza gościna wróciła wam siły. Zatrzymajcie się na chwilę, a przyjdę do was pogawędzić o kochanych wysokich górach.

W porze wieczornej (jej zięć już był powrócił, więc nie potrzebowała chodzić wokoło i doglądać gospodarstwa) doszła do samego sedna rzeczy i jęła się wywnętrzać półgłosem przed lamą. Obie stare głowy poczęły kiwać się poważnie ku sobie. Kim już przedtem powlókł się do pokoju, gdzie znajdowało się wyrko, legł jak długi i spał jak kłoda. Lama nie pozwolił mu rozkładać derek ani przynosić jadła.

– Wiem… wiem. Kto jak nie ja? – trajkotała stara. – My, którzy już zstępujemy ku pogrzebnym popieliskom, chwytamy za ręce tych, którzy wychodzą znad rzeki żywota z dzbanami pełnymi wody… tak, dzbanami pełnymi po brzegi. Skrzywdziłam tego chłopaka. On więc użyczał ci siły? Prawda to, że stary zjada co dzień młodego. Powinniśmy go teraz pokrzepić.

– Zdobyłaś już wielokrotnie zasługę…

– Moja zasługa?… jakaż tam znowu? Cóż z tego, że ten stary worek kości przyrządza potrawy ludziom, którzy nawet nie zapytają: „Kto to zgotował?”. No, gdyby to zastawić memu wnukowi…

– Temu, którego bolał brzuszek?

– Pomyśleć, że też święty człowiek jeszcze o tym pamięta! Muszę to opowiedzieć jego matce. Toć to nadzwyczajny zaszczyt! „Ten, którego bolał brzuszek!”…. jak święty człowiek to pamiętał!… Ona będzie dumną z tego.

– Mój chela jest dla mnie tym, czym jest syn dla człowieka nieoświeconego.

– Powiedz raczej: wnuk. Matki nie mają jeszcze mądrości właściwej naszym latom. Jeżeli dziecko beczy, powiadają, że niebo się wali. Zaś babka, którą dość czasu dzieli od boleści porodu i od rozkoszy karmienia, potrafi wymiarkować, czy płacz pochodzi li tylko ze złości czy parcia w żołądku. A skoro znów mówisz o rozdęciu brzuszka, to może za ostatnią bytnością twoją u nas, mężu święty, obraziłam cię, domagając się czarów.

– Siostro – rzekł lama, nazywając ją tym mianem, jakim posługują się niekiedy mnisi buddyjscy w przemówieniach do mniszek – jeżeli czary są ci pomocne…

– Są lepsze niż dziesięć tysięcy doktorów.

– Powiadam więc, jeżeli są ci one pomocne, tedy ja, były przeor w Such-zen, zrobię ci ich tyle, ile zapragniesz. Nie widziałem nigdy twego oblicza…

– O, temu mogłyby być rade nawet małpy, które nam kradną pomarańcze. He, he, he!

– Lecz, jak słusznie powiedział ten, który tam śpi – tu ruchem głowy wskazał zamknięte drzwi pokoju gościnnego po drugiej stronie podwórza – ty masz naprawdę złote serce… A on jest mi w duchu prawdziwie „wnuczkiem”.

– Dobrze! Więc ja jestem krową świętego męża – był to zwrot hinduistyczny250, ale lama nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. – Jestem stara. Z ciała swego urodziłam synów. O, kiedyś umiałam podobać się ludziom! Teraz umiem ich leczyć. – (Lama usłyszał brzęk jej naramienników, jak gdyby zakasywała ręce, przygotowując się do roboty.) – Wezmę chłopca do siebie, będę mu dawała lekarstwa, pakowała w niego jedzenie, aż doprowadzę go do zdrowia. Hej! hej! Jeszcze my starzy przydamy się na coś w świecie!

Dlatego to, gdy Kim obolały we wszystkich stawach otworzył oczy i chciał udać się do izby czeladnej, by przyrządzić strawę dla swego nauczyciela, przekonał się, że otoczono go srogim rygorem, a jakaś stara, zakwefiona postać stojąca przy drzwiach w asyście szpakowatego sługi oznajmiła mu, jakich to rzeczy nie wolno mu robić.

– Musisz mieć… nie powinieneś mieć niczego. Co znowu? Zamkniętą skrzynkę, w której masz trzymać święte księgi? O, to całkiem inna sprawa. Niech mnie niebo uchowa, żebym miała odrywać kapłana od jego ksiąg! Przyniosą ci ją, a ty będziesz miał klucz u siebie…

Wsunęła mu pod tapczan kuferek, a Kim z westchnieniem ulgi zamknął w jego wnętrzu pistolet Mahbuba, ceratowy pakiecik z listami oraz teki i dzienniki. Z jakiejś niedorzecznej przyczyny mniejszym były mu one ciężarem dla ramion niż dla biednej łepetyny. Z ich powodu po całych nocach odczuwał ból w karku.

– Taka choroba, jak twoja, nieczęsto przytrafia się tegoczesnej młodzieży… odkąd młodziki przestały darzyć starszych pieczołowitością. Środkiem na nią jest sen i pewne lekarstwa – tak mówiła sahiba; a Kim z całą lubością oddawał się bezczynności, która była dlań jednocześnie przyczyną lęku i ukojeniem.

Przesiadując w tajemniczej izbie, która w domu Azjatów odpowiada destylarni, sahiba gotowała przedziwne odwary… iście końskie lekarstwa, co miały woń odrażającą, a smak jeszcze gorszy. Stała nad Kimem, dopóki wstępowały one w niego, a następnie badała go aż do znudzenia, gdy z niego wystąpiły. Na podwórze rzuciła tabu251, a chcąc wzmocnić skuteczność tegoż, ustawiła ponadto zbrojnego pachołka. Prawda, że ów miał siedemdziesiąt lat z okładem, że jego miecz schowany w pochwie kończył się na rękojeści, w każdym razie jednak był wyobrażeniem władzy sahiby, a tym samym utrzymywał w przyzwoitej odległości od owego miejsca wszelkie ładowne wozy, gadatliwą służbę, cielęta, psy, kury i tym podobną gawiedź. Na domiar wszystkiego, gdy ciało Kima się przeczyściło, wyszukała z całej masy biednych krewnych zaludniających czworaki dworskie – takie osóbki nazywają u nas brysiami podwórzowymi – wyszukała więc wdowę po ciotecznym bracie, doświadczoną w tym, co nie znając się na rzeczy Europejczycy nazywają masażem; po czym obie kobiety, położywszy go w kierunku od wschodu na zachód (ażeby tajemne prądy ziemskie, przenikające glinę naszego ciała, mogły pomagać, a nie przeszkadzać), skubały go po kawałku przez całe długie popołudnie – kość po kości, ścięgno za ścięgnem, staw po stawie, a na koniec i nerw za nerwem. Ugnieciony na jakąś nieokreśloną miazgę, na wpół zahipnotyzowany ciągłym chwianiem się i poprawianiem niewygodnych chudderów zasłaniających im oczy, Kim uleciał na dziewięć tysięcy mil w krainę snu… Trwał ów sen trzydzieści sześć godzin, a wsiąkł w duszę Kima jak deszcz po długiej posusze.

Potem jęła252 go odżywiać, a cały dom aż zadudniał od jej nawoływań. Kazała zabić kurczęta, posłała po jarzyny, a poważny, wolno myślący ogrodnik, prawie tak stary jak ona, zwijał się jak piskorz w ukropie; brała korzenie, mleko, cebulę, a także małe rybki z potoków – niebawem zaś cytrynki do szerbetu (chłodnik turecki), przepiórki świeżo schwytane w sidła, potem wątróbki kurczęce na drewnianych szpikulcach, obłożone imbirem pokrajanym w plasterki.

– Widziałam i ja trochę świata – mówiła, stojąc nad pozastawianymi tacami – i przekonałam się, że są na nim dwa rodzaje kobiet: takie, które pozbawiają mężczyznę siły, i takie, co mu znów jej dodają. Niegdyś należałam do pierwszych, teraz zaś do drugich. Nie… nie udawaj klechy przede mną! Był to tylko żart z mej strony. Jeżeli teraz nie zrobi ci się dobrze, to w każdym razie później, gdy znów wyruszysz w drogę. Kuzynko – zwróciła się do ubogiej krewniaczki, która nieznużenie wysławiała swą opiekunkę za jej miłosierdzie – jego skóra nabrała połysku skóry końskiej świeżo wyczyszczonej zgrzebłem. Nasza praca podobna jest do szlifowania drogich kamieni… w tym celu, by je później rzucić tancerce… hę?

Kim siadł i uśmiechnął się. Straszliwa słabość spadła zeń niby zdarty bucik. Świerzbiał go znów język do swobodnej pogawędki, a przecież dopiero tydzień temu najmniejsze słówko szło mu jak po grudzie. Ból w karku (musiał go się nabawić od dźwigania lamy) ustąpił bez śladu wraz z ciężkimi bólami febrycznymi i gorzkim posmakiem w ustach. Obie staruszki, troszkę bardziej teraz uważające na swe welony, gdakały sobie wesoło jak te kwoczki, co dziobiąc ziarna weszły przez otwarte drzwi do pokoju.

– Gdzie jest mój świątek? – zapytał Kim.

– Słyszycie go!… Twój święty ma się dobrze! – fuknęła gniewnie. – Chociaż nie jest to jego zasługą. Gdybym znała jakieś czary, od których by on zmądrzał, sprzedałabym wszystkie me drogocenności, byle je kupić. Gdy ktoś gardzi doskonałymi potrawami, które sama gotowałam… gdy przez dwie noce błąka się na czczo po polach… i w końcu wpada do strumienia… ty nazywasz to świętością? A potem, gdy omal nie skruszył tej resztki mego serca, jaka pozostała po tych obawach o ciebie… opowiada ci mi on najspokojniej, że zdobył zasługę. O jakże są jednacy wszyscy mężczyźni! Nie, to nie tak było… on opowiada, że jest zbawiony od wszelkiego grzechu. Ja mogłabym mu powiedzieć to samo, zanim jeszcze przemoczył się do suchej nitki! Obecnie czuje się całkiem dobrze… owa przygoda zdarzyła się tydzień temu… ale niech gromy biją taką świątobliwość! Trzyletni smarkacz lepiej by sobie postąpił. Nie obruszaj się na świętego. Wpatruje się wciąż w ciebie jak w tęczę… o ile nie brodzi po naszych strumieniach.

– Nie pamiętam, bym go tu widział. Pamiętam jeno, że dnie i noce migały mi to biało, to czarno, niby otwierająca się i znów zamykająca zapora. Nie byłem chory. Byłem tylko zmęczony.

– Był to letarg, jaki siłą rzeczy przychodzi w kilkadziesiąt lat później. Lecz obecnie już to przeszło.

– Maharanee (królowo)… – zaczął Kim, lecz spojrzawszy w jej oczy, zastąpił ten przydomek nazwaniem pełnym tkliwej miłości: – matko, zawdzięczam ci życie. Jakże ci się wywdzięczę? Dziesięć tysięcy błogosławieństw na twój dom i…

– Dom ten nie jest błogosławion… – (Nie podobna przytoczyć dosłownie wyrażenia starej jejmości). – Bogom, jeżeli ci się podoba, dziękuj po kapłańsku, ale mnie, jeśli ci o to chodzi, dziękuj jak syn matce. O niebiosa nad nami! Czyż na tom cię piastowała, przebierała, na tom klepała i miętosiła każdy z dziesięciu palców na twych nogach, byś w zamian cisnął parę zaklęć na moją głowę? Przecież musiałeś mieć kiedyś matkę, co cię urodziła ku swemu utrapieniu? Na cóżeś ty jej się przydał… synku?

– Nie miałem matki, moja matko – odrzekł Kim. – Opowiadano mi, że umarła, gdy byłem młody.

– Hej-mej! Wobec tego nikt nie powie, żem jej odebrała jakiekolwiek prawa macierzyńskie, jeżeli… gdy ruszysz znów w podróż, a ten dom będzie tylko jednym z tysiąca domów, w których gościłeś, by później puścić je w niepamięć, rzuciwszy im naprędce błogosławieństwo. Ale to fraszka. Mnie nie potrzeba błogosławieństwa, tylko… tylko… – tupnęła nogą na biedną krewniaczkę – Odnieś te tace do mieszkania! Na cóż ty trzymasz w pokoju zatęchłe jedzenie, ty złowieszcza babo!

– Ja… ja t… też miałam kiedyś syna, ale zmarł niebożątko! – jęła chlipać schylona postać siostrzana, okryta zasłoną. – Wszak wiesz, że umarł! Czekałam tylko na rozkaz, bym mogła zabrać tacę.

– To ja jestem złowróżbną babą!… – rozbeczała się ze skruchą stara gospodyni. – My, które już zstępujemy do chattrisów253, z całej siły chwytamy tych, którzy niosą chatti254. Gdy już nie można pląsać na zabawie, trzeba poprzestawać na wyglądaniu przez okno, a niańczenie wnuków staje się całym zajęciem kobiety. Twój mistrz daje mi wszelkie czary, jakich tylko teraz zażądam dla pierworodnego syna mej córki, ponieważ… czy tak?… jest wolny zupełnie od grzechu. Hakim bardzo podupadł ostatnimi czasy, a w braku lepszych pacjentów truje mi ciągle moją służbę.

– Jaki to hakim, matko?

– Ten sam dakkańczyk, co dał mi tę pigułkę, która o mało co nie rozdarła mnie na trzy części. Przywlókł się tu przed tygodniem niby zbłąkane wielbłądzisko, klnąc się na wszystkie świętości, żeś ty z nim żył jak z bratem rodzonym przez całą drogę do Kulu, i udaje, że się wielce niepokoi o twe zdrowie. Był bardzo wycieńczony i zgłodniały, więc dałam rozkaz, żeby go napasiono… jego i jego niepokój…

– Chciałbym się z nim widzieć, o ile on się tu znajduje.

– On tu jada pięć razy dziennie i przecina wrzody moim chłopom, by uchronić się od apopleksji. Tak jest pełen obawy o twe zdrowie, że cięgiem tkwi jak przylepiony koło drzwi kuchennych i napycha się ochłapami. On tu jeszcze posiedzi; nigdy nie zdołamy go stąd wykurzyć.

– Przyślij go tu, matko – Kim mrugnął okiem, które mu zabłysło z radości – a spróbuję tego dokazać.

– Przyślę go, lecz wypędzać go byłoby dowodem wielkiej niewdzięczności. Miał on przynajmniej tyle przytomności, że wyłowił świętego ze strumienia i zdobył sobie zasługę… choć święty tego nie powiedział…

– Jest to hakim wielce uczony. Przyślij go, matko.

– Kapłan wychwala kapłana? Co za dziwo? Jeżeli on ci jest jakimś kmotrem (darliście z sobą koty, gdyście tu byli za ostatnim razem), przyciągnę go tu postronkami i… i dam mu potem obiad, jak przystoi jego kaście, mój synu… Wstawaj i spojrzyj na świat! Ta bezczynność, ta mitręga na barłogu jest matką siedemdziesięciu diabłów… mój synu! Mój synu!

Podreptała na dwór, by rozpętać całą burzę w izbie czeladnej, a niebawem tuż za jej cieniem wtoczył się babu udrapowany płaszczem zarzuconym na barki, niby u jakiegoś cesarza rzymskiego, opasły na gębie niczym Tytus, z odsłoniętą głową, obuty w nowe buciki z patentowanej skóry – słowem w całym rozkwicie dobrobytu i tuszy, rozlewny w radości i w powitaniach.

– Na Jowisza, panie O'Haro, ależ ja jestem nad wyraz szczęśliwy, że cię widzę. Pozwolisz, że zamknę drzwi. Szkoda, że jesteś chory. Czy bardzo źle się czujesz?

– Papiery… papiery z kilty. Mapy i murasla! – i niecierpliwie podał mu klucz, gdyż obecnie jedynym pragnieniem, jakie miał w duszy, było pozbyć się zdobyczy.

– Masz całkowitą słuszność. Co to znaczy być człowiekiem! Zdobyłeś co?

– Wziąłem wszystkie rękopisy, jakie były w kilcie. Resztę rzuciłem w przepaść.

Posłyszał zgrzyt klucza w zamku, kleiste trzeszczenie rozdzieranej z wolna ceraty i szybkie szeleszczenie papierami. W ciągu bezczynnych dni przewlekłej choroby dręczył się bez najmniejszego uzasadnienia świadomością, że one tam leżą pod nim… jako ciężar, którego nie podobna zanieść na miejsce przeznaczenia. Toteż zatętniła mu krew w całym ciele, gdy Hurree, czyniąc słoniowate podrygi, zatarł znów ręce.

– To ślicznie! O prześlicznie, panie O'Haro! Tyś… Ha, ha, ha!… tyś mi dychnął cały wór różnych szachrajstw… wszystkie ich materiały i tajniki… wszystko, jak się patrzy! Zwierzali mi się, że ośmiomiesięczna robota poszła na marne! Na Jowisza, jak mnie oni tłukli!… Patrz, oto list od radży Hilàs! – wyrecytował parę wierszy pisanych językiem dworu perskiego, bo tą mową posługuje się urzędowa i nieurzędowa dyplomacja na Wschodzie. – Mości radża sahib już wdepnął w pułapkę. Będzie musiał się tłumaczyć, czemu to, u kroćset diabłów, pisuje listy miłosne do cara. A tu jakie doskonałe mapy… a oto kilku ministrów z tych krajów też dało się uwikłać w tę korespondencję. Na Boga, sar! Rząd angielski zmieni prawo następstwa tronu w Hilàs i Bunàr i zamianuje nowych dziedziców korony. „Co robisz zdra-dziecko, to najbardziej nieprawe255… ale ty nie rozumiesz, hę?

– Czy już masz w rękach te szpargały? – zapytał Kim, którego poza tą jedyną myślą nic nie obchodziło.

– Może chcesz się ze mną założyć, czy je mam? – i powtykał wszystko, co znalazł, w przestwory swych szat dokoła całego ciała, jak to umieją tylko ludzie Wschodu. – Co więcej, wszystko to już idzie do biura. Stara jejmość myśli, że będę tu wiekuistą przylepą; tymczasem ja wyruszę z całą zdobyczą prosto, jak strzelił – i to natychmiast. Pan Lurgan będzie dumny. Urzędo-ownie jesteś moim podwładnym, ale ja wspomnę o tobie w rap-porcie ustnym. My Bengalczycy odznaczamy się dokła-adnością wiadomości.

244.władnie (daw.) – dziś popr. forma: włada. [przypis edytorski]
245.poświetla – dziś: poświata. [przypis edytorski]
246.fujawica a. dujawica (gw.) – zadymka, zawierucha śnieżna. [przypis edytorski]
247.jużci a. juści (gw.) – oczywiście; pewnie. [przypis edytorski]
248.ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
249.przezuwać – poprawiać obuwie; zakładać raz jeszcze obuwie. [przypis edytorski]
250.hinduizm – religia hinduska, politeistyczna, oparta na pojęciach kastowych. [przypis tłumacza]
251.tabu – wyraz polinezyjski, oznacza urok, wyodrębnienie rzeczy świętych lub przeklętych, coś jakby zaczarowane koło. [przypis tłumacza]
252.jąć (daw.) – zacząć; tu: forma 3 os.lp r.ż.: jęła (zaczęła). [przypis edytorski]
253.chattri – wielki parasol nad krematorium, gdzie kapłani odprawiają ostatnie obrzędy. [przypis autorski]
254.chatti – dzban na wodę; kobieta ma tu na myśli młodzieńców pełnych życiowego rozmachu, ale koncept jest niezręczny. (Obj. Kiplinga.) Przenośnia, tu zastosowana, poniekąd przypomina polskie przysłowie: „Dopóty dzban wodę nosi…”. [przypis tłumacza]
255.Co robisz zdradziecko, to najbardziej nieprawe – Hurree Babu, wielki zawsze amator kalamburów, wyraża to z kiepska po angielsku: Trea-son most base, [tj.] czyniąc ze zdrady (treason) syna (son). [przypis tłumacza]
Vanusepiirang:
12+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
02 juuni 2020
Objętość:
420 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip