Tasuta

Oko za oko

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Zaraz po herbacie żegnać się zaczął. Obydwie siostry przyglądały mu się z nadzwyczajną ciekawością i zdziwieniem. Świerkowski przeprowadził go z latarką przez ogród i nagadawszy jeszcze wiele rzeczy wypuścił przez furtkę w parkanie. Młody człowiek szedł po kretowiskach i ścieżkach wydeptanych przez bydło, niosąc w sobie smutek taki, jakby go spotkało jakieś wielkie i niespodziewane nieszczęście. Wszystko teraz było mu obce – cały świat, książki, idee nie miały z wewnętrzną treścią jego duszy żadnego literalnie związku. Czuł się obcym na ziemi, rozbitym w sobie, opuszczonym i samotnym…

Pani Świerkowska i jej siostra znajdowały codziennie na pniaku w lesie bukiecik narcyzów, ilekroć szły na spacer. A chodziły od ostatniego spotkania się tam z Adamem każdego odwieczerza bardzo regularnie. Panna Wanda biegła zazwyczaj naprzód i dostrzegłszy na rdzawej powierzchni pnia wypukłą, białą plamę śmiała się głośnym, głęboko zadowolonym śmiechem zwycięstwa. Obydwie były pewne, że Wawelski oświadczy się lada dzień, że matce jego pochlebiać będzie taki związek, że tedy… Pani Zofia cieszyła się również z tego tryumfu, aczkolwiek nie mogła się zgodzić, zdecydować wewnętrznie na moralne i rodzinne zbratanie się z pięknym mechesem. Nie krępowały jej żadne uprzedzenia szlacheckie, znała bowiem aż nadto dobrze wartość pieniędzy i pragnęła z całego serca uchronić za jaką bądź cenę od ich braku swą siostrę, ale nie mogła przezwyciężyć skrytego i niewytłumaczonego uczucia iście kobiecej niechęci. Stały jej w oczach dzieci, istoty niewinne, które zjawiają się na świat, dzieci Wandy… A nuż powyrastają im garbate nosy i odstające uszy! Adam jest pięknym chłopcem, nie ma ani w rysach twarzy, ani w całej postaci, ani w mowie, ani nawet w charakterze cienia żydostwa, ale te dzieci, te dzieci… Panna Wanda nie doświadczała żadnych tego rodzaju niepokojów – tym więcej, że pokochała Adasia nagłym, namiętnym i niecierpliwym uczuciem, jakie wobec warunków nieodpowiednich znika szybko, wobec sprzyjających nie trwa również dłużej nad niewyraźny kres miodowego miesiąca.

Nad wszelkimi zresztą humanizmami górowała ta zasada: Adaś jest bagaty, za rok będzie skończonym prawnikiem, a ona mieszkać będzie w Warszawie. Kiedy zestawiła nędzne położenie guwernantki, istoty najbardziej na ziemi nieszczęsnej, z położeniem mecenasowej, bogatej mecenasowej w Warszawie, czuła, że nad życie kocha Adasia.

Tymczasem Wawelski nie dla niej przynosił codziennie sześć pachnących narcyzów, nie dla niej wstawał rano, zrywał i niósł te kwiaty, jeszcze kroplami rosy okryte, mając w oczach mgłę, a w sercu smutek, dla którego jedynym ukojeniem były właśnie białe, wywinięte listki narcyzów. Były to symboliczne kwiaty: każdy z nich oznaczał jedną z liter wyrazu… „kocham”. Adaś przychodził do pniaka rano, kładł kwiaty i szedł następnie dokądś, daleko w las, aby w zapadłych jego kątach leżeć na ziemi i patrzeć przez gałęzie w niebo. Po południu spotykał piękne siostry na polance i patrzył z cynicznie mściwym uśmiechem na pieszczenie jego kwiatów przez pannę Wandę; czasami nic prawie nie mówił, a czasami zachwycał swe słuchaczki naukowo-artystycznymi monologami, wypowiadanymi z nienaturalną swadą i zamaszystością, jakby pragnął pokazać, co umie, czym jest. Był wszędzie, dokądkolwiek udawała się z siostrą pani Świerkowska. W sklepach, w kościele, na rozmaitych nudnych wizytach zjawiał się jak cień. Nienawidził prawie teraz przywłaszczycielki jego symbolicznego „kocham” i odnajdywał w niej mnóstwo przywar, segregował je i codziennie dopisywał w pamięci jakiś nowy szczegół do aktu oskarżenia. Drwił w duchu z wewnętrzną uciechą z jej modnych stroików, z manii biednej nauczycielki, wydającej wszystkie zarobione pieniądze na suknie i kapelusze.

„Co dzień inny kubraczek: krótki, długi, wcięty, puszczony wolno, bufiasty, porozpruwany, jasny, żółty, ciemny, czarny – co dzień inna suknia… Co ona ma tych spódnic, żakietów, pantofli, kapeluszy! Ciekawa rzecz, czy też ma czyste koszule, czy jej wystarczy pieniędzy na płótno? Czyż nie jest – myślał – dowodem jej marności moralnej to małpowanie ludzi bogatych, małpowanie uskuteczniane z największym trudem, kosztem gorzkiej pracy, i w jakim celu? – W celu zdobycia na gwałt męża. Nie ma na świecie nic literalnie do spełnienia, tylko zdobyć na gwałt męża. Naturalnie wzgardziłaby człowiekiem rozumnym, ale ubogim, bo na horyzoncie widzi tylko cztery fachy zapewniające posiadanie salonu: inżynier, adwokat, doktor – ach, inżynier! – i od biedy agronom – nota bene nie żaden Świerkowski, ale dzisiejszy ziemianin, młody i nadobnie dumny radca Dyrekcji Szczegółowej… Usiłuje pochwycić tego bogatego młodziana za pomocą prześlicznych, coraz piękniejszych, spódnic i staników. Co za ogon cywilizacji! Co z tej panny za ofiara powszechnej zarazy, zatruwającej życie tego społeczeństwa!

Jest arystokratką, chociaż nie umiałaby nawet tego sformułować; każdy jej czyn, krok, myśl jest krokiem, myślą i uczynkiem wielkiej damy. – Ona nie mieszka, lecz bawi – życie jej dzieli się na sezony, charakterystyczne według tego, czy dobrze lub źle się bawiono w danym sezonie; jej wiedza, zamiłowanie do muzyki, uczenie się na pamięć rozmaitych mniej lub więcej mdłych wierszy, jej czytanie książek – to wszystko środki reklamowania się, boć ona tego wszystkiego nie lubi, na wszelką pracę patrzy jak na najgorsze złe, warunki życia Świerkowskich uważa za jakąś wstrętną, anormalną, chwilową wegetację, a swoją urodę za pewną wartość, jaką rada by mnie ufetować dlatego, że wie coś o moich pieniądzach. Ruina majątkowa, pensja, życie, książki, niedostatek – niczego jej nie nauczyły, nic jej nie powiedziały… Pożądanie zbytku – oto treść duszy tej dziewicy; a że ten zbytek może jej się wymknąć, więc zdąża do niego przez wszelkie kłamstwa. Nie upadnie nigdy z jakiejś miłości, bo wie, że to spowodowałoby upadek ceny towaru; będzie szukała tego inżyniera do śmierci, a przynajmniej do staropanieństwa; za pieniądze, jakie wyda na kaprysy mody, można by sklep kolonialny założyć. Ach, ty sroko, papugo, papugo, jakże jesteś śmieszna!…”

Złość i odraza wzrastały w jego sercu w miarę gmatwania się tego stosunku, w miarę coraz większego rozczulania się wzroku panny Wandy. Sądził poprzednio, że tajemnica jego kwiatów odkryta wreszcie zostanie; uknuł nawet zdradziecki plan posługiwania się modną panną jak parawanem, oszukiwania jej, zwodzenia półsłówkami w tym celu, aby wobec Świerkowskiego i tak zwanego świata mieć pretekst do częstego widywania pięknej mężatki. Atoli narcyzy zdobiły i zdobiły bez końca najbardziej uroczą okolicę gorsetu panny Wandy. Niepodobna było nawet przerwać zanoszenia bukietu, bo cóż by to znaczyło, do czego mogło doprowadzić?

Nosił go więc ze śmieszną zapamiętałością, rzucał na pniak z jękiem jakiegoś niemądrego bólu…

Panna Wanda zrozumiała nareszcie tajemnicę Adasia panieńskim instynktem. Wyśledziła w pewnej chwili jego oczy, gdy skrycie, spod rzęs, całowały, pieściły, obejmowały i tuliły głowę jej siostry. Z tego jednego wejrzenia jej biegłość w kunszcie zawracania głowy wyciągnęła wnioski o stopniu uczuć Adasia. Wnioski te dokuczały jej jak najpodlejsza zdrada, wywlekły z głębi jej serca nie znane dotąd uczucia mściwej goryczy i złego żalu. Musiała zrozumieć, że zniszczony został nie tylko fakt zbałamucenia bogatego młodzieńca, który uważała za dokonany, ale że rozdeptane są marzenia o końcu nauczycielstwa; dotkniętą została do żywego duma jej jako pięknej, znieważoną jakoby uczciwość przez pocałunek w ogrodzie, oszukanymi nadzieje, które już przywarły do bukiecika narcyzów, zrosły się z samym pojęciem, z wyobrażeniem o kształcie i zapachu tego kwiatu. Gorzko jej było wyrzec się wszystkiego, myśleć, że za dni kilka znajdzie się gdzieś daleko, w obcym domu, w małym „pokoju dla guwernantki” – gdzie znowu będzie rodzajem sprzętu potrzebnego chwilowo, piątym kołem u wozu – gdzie przyjeżdżające z wizytą damy oglądać ją będą od stóp do głów wzrokiem, jakim się ogląda nową guwernantkę, i cenić o tyle, o ile ma dobry akcent francuski – gdzie dokuczać jej będzie tak samo jak tu oszukana łatwowierność i pocałunek, pocałunek ofiarowany za darmo…

„Podobało mu się – myślała – pocałować mię, więc pocałował, przyciskał mię do siebie jak pokojówkę – co za hańba! I nie ma na to rady… Kocha teraz Świerkowską (panna Wanda nazywała odtąd dotychczasową Zosię – Świerkowską), kocha uczciwą mężatkę, matkę, porządną kobietę… Zawiąże się romans, romansik z mężatką…”

To jedno ją pocieszało, że Adaś będzie nieszczęśliwy, cokolwiek by się stało, zawsze będzie nieszczęśliwy. Postanowiła wyjechać niezwłocznie, aby na ohydny romans nie patrzeć i nie brać w nim udziału – a że na miejsce, które opuściła niedawno, mogła powrócić w każdej chwili, zatelegrafowała tedy w sekrecie przed panią Zofią i po upływie dni kilku otrzymała odpowiedź z zawiadomieniem, kiedy na ostatniej stacji kolei będą na nią konie oczekiwać.

Ukartowując ten niespodziewany wyjazd, panna Wanda miała na celu zbadanie ostateczne Adasia. Łudziła się jeszcze nikłym promykiem nadziei, jaki dusił w gardle i łzy z oczu wyciskał. „A nuż – marzyła – żal mu się zrobi, a nuż zlituje się ten… Żyd…”

Następnego dnia po otrzymaniu przez pannę Wandę wezwania do wyjazdu Wawelski był w lesie. Siedział jak zwykle oparty plecami o krzak jałowca i monotonnie, wyraźnie, za pomocą dobrze uszykowanych zdań, wyłuszczał jakąś kwestię społeczną. Panna Wanda nie rozumiała tego, co mówił, była bowiem zajęta układaniem kategorycznej formuły swego wyjazdu, formuły takiej, jaka by zaskoczyła znienacka i jego, i panią Zofię. Obdzierała niecierpliwie palcami listki narcyzów, mięła i gryzła. Gdy mówca przerwał na chwilę potoczysty wykład, wstała i hamując wzburzenie wewnętrzne rzekła do siostry:

– Zosiu, nie siedźmy dziś długo tutaj, bo ja muszę jeszcze pozbierać rzeczy.

– Jakie rzeczy? Po co?

– Wiesz przecie, że dostałam telegram; jutro rano jadę.

 

– Wandeczko! Cóż ty?… Dlaczegóż masz jechać? – mówiła pani Zofia, podnosząc się szybko z ziemi, mając już pełne oczy łez.

– Pojadę stanowczo! Trzeba pracować, zarabiać na życie! Namyśliłam się… Stanowczo!…

Wawelski poczuł zimny dreszcz w plecach. Siedział ze spuszczonymi powiekami, ważąc przebiegle to oświadczenie.

„Czy to dobrze, czy źle; czy dobrze, czy źle? – myślał. – Mogę bardzo wiele zyskać, ale mogę wszystko utracić. Jutro już tutaj «Zofia» nie przyjdzie; nie będę jej widywał, nie będę jej widywał…”

Pani Zofia zapomniała prawie zupełnie o jego obecności i, obejmując siostrę za szyję, prosiła na wszystko, aby nie odjeżdżała. Nic jednak nie pomogły perswazje, a nawet mruganie powiekami. Zjadliwy uśmieszek Wawelskiego utwierdzał guwernantkę w zaciętym i dla niej samej dokuczliwym uporze. Obydwie miały teraz łzy w oczach, były wzburzone: szybko pożegnawszy towarzysza spacerów, odeszły do domu.

Nazajutrz raniutko, gdy panna Wanda wsiadała do wagonu i szukała zaognionymi oczami „parszywego żydziaka” – w tym celu, aby mu nie odpowiedzieć na ukłon pożegnalny, aby mu nie podać ręki, aby go zmiażdżyć niemym a pogardliwym wyrazem ruchów i twarzy – pogardzony niósł do pniaka bukiet jak zawsze. Szedł szybko; chwilami biegł, co mu sił starczyło. Ten bieg i zmęczenie aż do braku tchu był jak gdyby dobrym przewodnikiem, odprowadzającym z jego nerwów nadmiar trwogi, pragnienia, niepokoju i wzburzenia, które go nękało i nudziło przez całą noc bezsenną.

Zostawił kwiaty na pniaku i wrócił do domu. Czytał tam jakąś książkę, nie rozumiejąc ani jednego zdania; wycierał mechanicznie chustką wilgotne ręce i czekał wieczora. O zmroku poszedł chyłkiem, okrążając las dokoła, dotarł do polanki, starając się nie sprawiać żadnego szelestu i dostrzegłszy, że bukiecik, zwinięty i poczerniały, leży na miejscu, wrócił do domu. Nazajutrz znowu zaniósł kwiaty i doczekał się tego samego skutku. Na trzeci dzień był już jakiś chory z uporu i dreszczów oczekiwania oraz podniecenia moralnego. Szedł po południu do pniaka, ulegając mdłemu wiedzeniu – bo nie kombinacji i nie przeczuciu, że spotka panią Zofię. I rzeczywiście spotkał się z nią w lesie na ścieżce. Na godzinę przedtem spadł przelotny, rzęsisty deszcz letni, zmoczył ziemię aż do głębi, napełnił koleje dróg szorującymi wartko potokami, a las dusznym czadem pachnącej wilgoci.

Pani Zofia szła sama, wysoko obiema rękami unosząc suknię i tupiąc co chwila po korzeniach sosen, aby otrząsnąć błoto z przemoczonych trzewików.

Zobaczywszy Adasia zmieszała się i wykonała niezdecydowany ruch, jakby chciała uniknąć spotkania – lecz że był blisko, przywitała się z nim sztywno i nie patrząc na niego odpowiadała niedbale tylko na pytania.

– Czy pan nie wiedział o odjeździe mojej siostry? – zapytała wreszcie, patrząc mu w oczy z obojętnym uśmiecham – Zostawił pan dla niej kwiaty…

– Tak, zostawiłem je tam, jak zwykle, dla pani… – odpowiedział szorstko, nienaturalnym basowym głosem.

– Dla mnie? – krzyknęła prawie i wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.

– Może je pani przecie podeptać, rzucić, porwać na strzępy, ale pozostawiłam je dla pani.

Szli kilkanaście kroków, milcząc, jakby się mieli rozejść za chwilę.

– Nie rozumiem pana zupełnie – rzekła z niejaką dumą pani Zofia, chociaż zrozumiała znakomicie. – Mogę tylko nie brać tych kwiatów, nie być tutaj nigdy, dopóki pan nie wyjedzie…

– Będzie pani tutaj choć raz kiedyś, aby zobaczyć trupa wariata, który sobie tutaj właśnie łeb roztrzaska… tutaj właśnie…

Zatrzymał się i patrzał na nią suchymi, pałającymi źrenicami.

– Panie Wawelski! Co też pan wygaduje?… Bez sensu…

– Wiem, że bez sensu, toteż żegnam… panią…

Dolna szczęka jego zielonkowatobladej twarzy wysuwała się naprzód i drgała konwulsyjnie; oczy cofały się pod powieki i ćmiły bielmem wściekłości.

– Panie! Niech pan zaczeka… Niech pan powie, o co panu idzie; nie rozumiem, czego pan chce ode mnie.

Pamiętała nieustannie, że może ktoś zobaczyć ją samą w lesie z pięknym chłopcem; toteż nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, z pośpiechem oddalała się od ścieżki i przedzierając się przez zwarte zarośla młodej świerczyny, szła w głąb lasu, do tak zwanych Wilczych Dołów. Wilcze Doły były wyrwą między dwoma pagórkami, zacienioną ze wszech stron lasem. Na zboczach i osypiskach tego głębokiego wąwozu rosły pochyło, prawie pniami na dół, rozłożyste, okryte mnóstwem liści dębczaki, leszczyna, lipy i graby, nakrywając go gałęziami jak płaskim dachem. Dno wyścielały bujne, przepyszne, nasycone wilgocią kędzierzawe trawy, wielkie badyle dziewanny, gencjana o fioletowych dzwonkach, kępy lancetowych szczawiów, łopianów. Pani Zofia zeszła szybko po pochyłej szyi parowu w głąb i stanęła tam, trzęsąc się ze strachu. Adam szedł tuż za nią.

– O co panu idzie!… Niech pan powie… Czego mnie pan tak przeraża?

– O nic mi nie idzie… Żałuję, że panią przerażam, ale to mię, uważa pani, nadto już zmordowało…

– Co? Co pana zmordowało?

– Szalona miłość, straszna miłość, głupia miłość, podła miłość! Muszę patrzeć stąd na dom pani, z daleka, muszę myśleć, że pani jest tam z tym mężem, wiecznie dla mnie obca, cudza, na zawsze stracona, pożegnana! Niech pani zrozumie przecie te wściekłe myśli, że każdy chłop, każdy Żyd wędrowny, każdy parszywy pies może pójść tam, patrzeć na panią, tylko mnie wara, chociaż za tę rozkosz oddałbym… I tak co dzień, zawsze, na wieki! Nigdy… nie wolno!… nie!…

Mówił to jednym tchem, chrapliwie. Zdjął machinalnie kapelusz i miął go w ręku, tarł i szarpał. Przepocone włosy oblepiły mu czoło; oczy nie miały żadnego wyrazu, jak u obłąkanego; wargi zbladły, jakby były powalane kredą.

– Więc cóż ja mam zrobić, panie, panie Wawelski? – przerwała mu z naiwnym żalem pani Świerkowska, bezwiednie naśladując wyraz jego twarzy i ton głosu.

– Ach, nic, nic! Skończyć to raz, skończyć…

– Niech pan się uspokoi, mój złoty panie, proszę… – mówiła jak do dziecka.

Te jego włosy, kosmykami przylegające do czoła, wywierały na nią szczególne wrażenie, wydawało jej się, że on już jest poraniony, że na tym jego czole są okropne krwawe rany. W jakimś odurzeniu wyjęła z pośpiechem chustkę i obcierała mu czoło. Było jej strasznie żal tego chłopca, ściskało ją w piersiach przerażenie gmatwające wszystkie myśli rozsądne: – oto wyjmie z kieszeni pistolet i zastrzeli się, wyjmie pistolet i zastrzeli się – szeptał w niej jakiś głos obcy.

– Panie! niechże się pan uspokoi… – powtarzała krzykliwie, biorąc go i ściskając za rękę. – Co ja tu pocznę, Matko Boża, co ja pocznę?…

– Nic, niech pani powróci do domu, niech pani na pociechę popieści męża. Cóż to panią obchodzi? A ja nie mogę, nie mam siły do zniesienia!

– No, czego pan chce? No, niech pan powie – zaczęła mówić pieszczotliwie, nic już teraz nie wiedząc, gdzie jest, czego od niej chcą, i dygocąc z przerażenia, że on natychmiast się zabije.

Wawelski tak zaciekł się w rozrabianiu poczucia własnego nieszczęścia, poczucia dławiącego naprawdę, i dalszych jego rozgałęzień, którymi półbezwiednie się podniecał, że sam nie wiedział, czego chce. Przez zaćmiewający mu umysł tuman cierpienia przemknęła jednak myśl jasna, że ugodził w serce pani Zofii, że jej dokuczył i tym cierpieniem ją zahaczył, że się nareszcie włamał przemocą do jej duszy; toteż trzeźwiejąc z rzeczywistego bólu, zatrzymał na twarzy wyraz zdecydowanej na wszystko rozpaczy.

Widok trwogi i cierpienia w jej oczach rozniecał w nim miłość samą, słodką i radosną. Zaczął całować ręce pani Zofii, wyjękując jakieś wyrazy bez sensu, jakieś nazwy pieszczotliwe, których nie śmiał i nie umiał wypowiedzieć głośno.

– Nie zrobi pan sobie nic złego? Nie zrobi pan?… – pytała, nie wzbraniając mu tych pocałunków, głosem wciąż przerażonym…

– Nic nie wiem, nie wiem…

– Niech mi pan da słowo honoru i niech pan jutro rano przyjdzie do nas…

– Nie, tam nie przyjdę! Ja tak kocham, tak kocham…

– Ja muszę pana jutro rano widzieć. Niech pan przyjdzie… Męża nie będzie.

Znaczenie tego ostatniego zdania zrozumiała dopiero po chwili.

– Nie, nie przyjdę tam. Tutaj… – szepnął Wawelski.

– No, dobrze…

Dostrzegła, że się uspokoił, i ochłonęła sama. Szybko podała mu rękę i odeszła blada, zmieszana, zgłupiała.

Burzliwy, zacinający z dołu deszcz trzepał wśród poświstów wiatru w szyby sypialnego pokoju Świerkowskich. Dopiero świt się zaczął. Duża granatowa chmura, okrywająca pół horyzontu, wznosiła się leniwo ze wschodu i osłaniała zupełnie czyste niebo, skąd jak przez szczelinę tryskało purpurowe światło wschodu. Pani Zofia obudziła się, oparła brodę na poręczy łóżka i patrzała sennymi oczyma przez nie osłonięte okno na ten przepyszny, czerwony blask przełamujący się w niciach wody deszczowej.

– Deszcz… – ziewnęła i przytuliła twarz znowu do poduszki. Było jej w tym półśnie niesłychanie dobrze i wesoło. Chlupanie deszczu w czystej kałuży pod oknem sprawiało melodyjny, usypiający szelest; wiatr stopniowo ucichał i rozszerzała się zorza, zapowiadając pogodę.

– Wawelski… – szeptała pani Zofia poduszce, ledwie zdając sobie sprawę z tego, co oznacza ten wyraz, i wmyślając się przez półsen w to coś rozkosznie wesołego, co się z wyrazem tym kojarzy.

Śpiący w przeciwległym kącie pokoju pan Wiktor pogwizdywał, cmokał, pykał, sapał i wypuszczał chwilami przez nos niepełne basowe tony, na podobieństwo zdezelowanych organów.

Tuż obok spał cicho w maleńkim łóżeczku nieprzyzwoicie obnażony mały Zygmuś. Kołdrę odepchnął nogami, poduszkę zrzucił na ziemię i zwiesił małą opaloną głowę poza poręcz łóżka. Pani Zofia przyglądała się tej jego pozie ze współczuciem, ale leniła się podnieść; wreszcie wstała i podsunęła mu poduszkę pod głowę.

Było jej nie wiedzieć czego wesoło, miała chęć usiąść na łóżku męża i naśladować jego chrapanie. Stuliła wargi, gwizdnęła zupełnie tak jak on, a poczuwszy chłód pociągający od okna wskoczyła na swe łóżko, zawinęła się z głową w kołdrę i gwizdała a chrapała tam, wciąż go naśladując.

– „Trzeba iść do krów, o jej… – myślała – taki deszcz”.

Wyciągała się jeszcze i wygrzewała w łóżku z kwadrans, a potem zerwała się raptem i na pół ubrana, okręciwszy głowę chustką, wyszła na palcach do kuchni. Ogromna dziewka, zaspana i rozkudłana, poprawiając „ciasnochę”, zbierała skopki, powązki, konewki i budziła szturchańcami drugą, śpiącą jeszcze na barłogu szerokiego werka. Pierwszy złoty, wesoły, połyskujący promień słońca wyrwał się zza chmury i trząsł się w czerwonawozielonych szybach okna. Gromady much, obsiadujące ramy i futryny okna, jak czarne plamy i smugi zaczynały rozłazić się, brzęczeć i tłuc o szyby; gdakały kwoki, młodziutkie żółte kaczęta snuły się po zabłoconych, czarnych dylach podłogi, łowiąc w lot muchy; osmolony, zgrzybiały kot wylazł z zapiecka i wyginał grzbiet, oblizując się z wyrazem zdecydowanej na wszystko obojętności w zaropiałych oczach.

Pani Zofia śmiała się i z kota, i z kaczek, i z zaspanej Marynki. Twardy i wzmacniający sen zupełnie zmienił wczorajszą jej niecierpliwą trwogę na miłe i radosne uczucie zdziwienia.

Wczoraj jeszcze miała zamiar powiedzieć o wszystkim mężowi, aby się uchronić od możliwie niemiłych następstw fantazji młodego chłopca; obecnie, gdy szła do obory i siedziała na jej progu, nie myślała o zwierzeniach i zdecydowała się pójść do lasu.

„Jak on będzie wyglądał dziś, co będzie mówił, czy jeszcze trwa w tym?…”

Z ciekawości wynurzyły się zaraz myśli o tym, jak się ubrać. Sukien i stroików miała bardzo niewiele i ten brak zrodził w tej chwili niechęć i żal do męża.

„Żyję jak zakonnica, a ubieram się jak kucharka – myślała z goryczą. – Mam lat dwadzieścia cztery i pogrzebana jestem w oborze i ogrodzie…”

Nie uczyniłaby jeszcze nic dla zmienienia stanu rzeczy, nie brała nawet na serio niechęci własnej do pana Wiktora; ale ta niechęć istniała w jej myślach i roiła się między szeregiem innych, luźnych, tyczących się to Wawelskiego i przygody wczorajszej, to śniadania lub ilości dzisiejszego udoju.

Gdyby niespodziewanie straciła męża, czułaby się zapewne wielce nieszczęśliwą; ale gdy był obecny, zawsze jednaki, dosyć brutalny, wiele a głośno obiecujący bez zamiaru dotrzymania obietnic – nudził ją i męczył. Nigdy go nie kochała bardzo, nawet w epoce narzeczeństwa – toteż teraz myślała o nim z niechęcią i niesmakiem. Przypominały jej się wyraźnie obrazy z niedawnej przeszłości; licytacje, najazdy komorników, defilady Żydów, ta okropna, urągająca wszelkiemu opisowi nędza istnienia – gdy pyszałkowatego panka licytują, lżą, wyrzucają z gniazda – gdy ludzie, którzy dotychczas kłaniali się i milczeli, skaczą do oczu, mszczą się i krzywdzą. Wszystkie te historie odbiły się w jej duszy wiecznym, niezmazanym znamieniem smutnej, uciskającej bojaźni. Pracowała ciągle w nadziei, że odwróci na przyszłość fatalne następstwa próżniactwa i nierządu, ale pracy tej nie lubiła prawie tak silnie, jak lękała się trwonienia pieniędzy i zbytku. Wszystko na świecie, prócz dziecka i panny Wandy, było dla niej martwe, złowrogie, bez wartości.

 

Obecnie pierwszy raz w życiu coś się w niej szamotało. Usiłowała opamiętać się, zmierzyć te nagłe odległości, które wytworzyły się w jej pojęciach i uczuciach, zwyczajną miarą codziennego rozsądku i znajdowała co chwila, że się gmatwa i błąka w chaosie nie znanych pożądań. Chaos ten nie sprawiał jej przykrości – owszem, odurzał ją i weselił bezmyślnie jak stare wino.

„O mało się nie zabił dla mnie, dla mnie… dla tej wyrobnicy, zapomnianej przez wszystkich…” – myślała z upojeniem.

Obok niechęci do męża tuż stała wielka wdzięczność dla Wawelskiego, wdzięczność na nic niebaczna, prawie szalona…

Leniwo wlókł się jej czas, męczyły ją codzienne zatrudnienia. Około południa, gdy Świerkowski wstał, najadł się przy kawie i nagadawszy do syta wyszedł do miasta, ubrała się staranniej niż zwykle i ruszyła przez ogród do lasu. Gdy minęła furtkę, chwycił ją, ściskał i ssał wewnątrz strach.

Jakakolwiek przeszkoda byłaby ją zawróciła do domu, najcichszy okrzyk powstrzymał…

Ale pola i łąki milczały, las na zieloną równinę pastwiska rzucał cień szeroki – i ten jego cień a chłód prawie decydował o postanowieniu poruszającej się w spiekocie pani Zofii. Szła z wypiekami na policzkach, bacząc tylko na to, aby jej kto nie widział.