Tasuta

Oko za oko

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Ze sprężystością wyćwiczonego gimnastyka wdzierał się zrozpaczony młodzieniec na schodki wagonów, roztwierał zatrzaśnięte drzwi i torował sobie drogę przebiegając wagony. W jednym z przedziałów klasy trzeciej, w tłumie biedoty oczekującej ze skupieniem ducha chwili, kiedy wreszcie ruszy, siedziała na brzeżku pani Zofia.

– Niech pani wysiądzie, zaraz, o, teraz… Niech pani wysiada!… – błagał jednym tchem.

– Nie wysiądę za nic.

– Stanowczo?

– Tak, stanowczo.

– Dlaczego?

– Nie wysiądę.

– A jeżeli ja panią zmuszę?

Spojrzała pytająco i instynktownie chwyciła ręką za brzeg ławki.

– Jeżeli nie wysiądziesz, to ja cię nauczę, ja ci pokażę! Opowiem Wandzie wszystko, od początku do końca, pokażę jej twoje listy…

– Uprzedziłam pana w tym. Właśnie wczoraj opowiedziałam jej wszystko, od początku do końca. Wiem teraz, co pan za jeden… Ach, Boże!…

– Radzę pani wysiąść, nie doprowadzać mię do ostateczności! We mnie, jak w Hamlecie, jest coś niebezpiecznego…

– Już się panu nie uda zwieść mię drugi raz tymi niezrozumiałymi wyrazami. W panu jest rzeczywiście coś niebezpiecznego, ale prędzej coś z Żyda niż z jakiegoś tam Hamleta!…

Uderzył trzeci dzwonek. Serce Wawelskiego ścisnęło się najsroższym jaki być może bólem. Wyszedł z wagonu, nie oglądając się poza siebie, z obwisłymi bezwładnie rękami; minął dworzec i brnął po błocie. Na skręcie ulicy przystanął i przyglądał się pociągowi mknącemu wśród mgły szarej.

– „Prędzej coś z Żyda niż z jakiegoś tam Hamleta” – mówił do siebie. – Przewidywałem, że tak będzie; tak być musiało, tak bywa zawsze, skoro ktoś perły świniom rzuca. Pojechała sobie teraz do męża… I nie ma na to rady!

Pobiegł środkiem jakiejś nie znanej mu ulicy obok parkanów i lichych domków przedmieścia, wymawiając dobitnie raz za razem hańbiący kobietę wyraz plugawy. Powtarzanie tego słowa sprawiało mu ulgę, było oparciem w rozpaczy i jakby środkiem ratunku. Wyszedł nad brzeg łachy wiślanej i powlókł się po jej wybrzeżu. Widok wody, kry, fal przypomniał mu biedną, ostatnią nadzieję, z której promykiem w sercu tak jeszcze niedawno biegł przez most, i poczęła się w nim siepać bezradna męka, poczucie doznanej krzywdy.

Usiadł na stosie cegły przyprószonej śniegiem, objął rękami kolana i bezmyślnie wpatrywał się w wodę. Z miejsca, które zajmował, widać było koryto rzeki z szeroką jej zatoką. Odbite, wytrącone z szeregu, zdyszane fale biegły chlaszcząc grzywami piany, aby ukłaść się na chwilę u brzegu, na łasze wylizanego gruboziarnistego piasku. Pośrodku tej ruchomej powierzchni znać było czarną smugę niezgłębionego nurtu. Ten nurt wciągał Wawelskiego z niesłychaną siłą. Nęciło go dziwne gadanie fal, jakieś urwane, żałosne półdźwięki, stłumiona wrzawa niepojętych głosów.

Dźwignął się ze swego siedzenia i zbliżył do brzegu. Stał tam czas pewien, mrugając powiekami – potem zakręcił się na miejscu i poszedł szybko w kierunku mostu.

Niejasny i mglisty zamiar popełnienia samobójstwa – jak mocne wstrząśnienie otrzeźwił go i stłumił miotającą się rozpacz. Teraz powstał w nim logicznie określony zamiar i w kierunku tego zamiaru wyładowywało się żrące uczucie. „Trzeba przeciąć ten wrzód – myślał przyspieszając kroku – inaczej zdechnę!”

Za mostem wsiadł do dorożki i kazał się odwieźć do domu. Znalazłszy się w swoim pokoju obejrzał, nabił i oczyścił doskonały sześciostrzałowy rewolwer dużego kalibru i umieścił go za dywanem u wezgłowia łóżka. Następnie ułożył według dat wszystkie listy pani Zofii, od pierwszego do ostatniego, związał je w paczkę, obmotał niebieską wstążeczką, zapakował starannie w piękne pudełko i zaszył w płótno. Na wierzchu tego pakunku wypisał kaligraficznie adres: „Wielmożny Pan Wiktor Jaksa-Świerkowski, obywatel – w Trebizondowie”. Posyłkę tę odniósł sam i oddał na pocztę. Załatwiwszy to wszystko, powrócił do domu i rzucił się na łóżko.

– Ach, jakże to długo trzeba czekać. Gdybyż to już dziś… Czas, najstraszliwszy wróg… – mówił do siebie.

Umysł jego był w tej chwili niesłychanie wyostrzony; pamięć z oślepiającą wyrazistością przedstawiała mu dom Świerkowskich, każdy sprzęt tego pokoju, gdzie przebywał z nimi najczęściej; podniecona wyobraźnia wystawiała cały obraz; był raczej tam niż u siebie w Warszawie. Oto pan Jaksa-Świerkowski chodzi po pokoju, głęboko rozmyślając, kto i co mu może przysłać, co oznacza otrzymana awizacja pocztowa, którą już poświadczył, podpisał i odesłał na pocztę. Naraz wchodzi Żydziak roznoszący listy; kłania się nisko wielmożnemu panu i ze śmiechem uprzejmym wręcza mały, skromnych rozmiarów, niewinny pakiecik. Świerkowski z namaszczeniem rozcina szwy, wydobywa pudełko i dziwi się, otwiera je i dziwi się, czyta list pierwszy i dziwi się… Cha, cha! Co za małpi wyraz twarzy, jak szeroko roztwarta gęba, jakie zgłupiałe oczy, co za mina!

A potem… co to, co to? Wlecze kogoś za włosy, kopie obcasami, pluje w czyjeś przecudne oczy, bije zwiniętym kułakiem w twarz, w zęby – wpada w okrutną zapamiętałość, trzęsie w rękach tę ładną kobietkę, drze na niej suknię i za każdym uderzeniem, za każdym policzkiem, za każdym charknięciem w twarz nazywa tym samym imieniem, tą samą nazwą… Cha, cha! Należy jej się! Bij ją, jeszcze bij, wysilaj całą swoją chamską, bydlęcą brutalność! Bij z całej mocy! Niech nie waży się nikogo znieważać, niech nie zdradza! Bij tę kochankę Żyda! „Więcej Żyda niż jakiegoś tam Hamleta…” A dalej, co dalej?… Wyrzuca ją za drzwi, tratuje leżącą nogami, odciąga ją precz od swego domu na środek podwórza i zamyka drzwi z trzaskiem.

Ona dźwiga się z ziemi, obciera rękawami krew ciekącą z nosa i wlecze się do drzwi. Stuka w nie i mówi cicho, gardłowym głosem, jaki sama zaledwie słyszy: – Oddaj mi dziecko; pójdę sobie!… Oddaj, oddaj…

Ale te drzwi na zawsze są zamknięte. Zimno jej. Cudne ciało widać przez dziury podartych sukien. Zimno jej strasznie. Idzie po oślizgłej grudzie precz z tego domu, zhańbionego przez nią; mija podwórze i wydostaje się na bagnistą drogę.

Suche konary topoli tak głucho jęczą, snują się płateczki śniegu, zapada zmierzch fioletowy.

„Dokądże idziesz, piękna istoto? Jaki cel widzą w przestrzeni twe oczy, podbite nieco, ale wiecznie piękne, podobne z barwy do sopli lodu? Do kogo idziesz? Azali do Żydziaka, aby mu u nóg leżeć, być jego sługą, pomywaczką, czym każe?…” Tą pustą drogą wlecze się jakiś człowiek, nie znany Adasiowi z nazwiska – pewno mieszczanin, witający zawsze panią Świerkowską uchyleniem czapki. Spotyka ją i nie wierzy oczom – uśmiecha się i żegna po kryjomu krzyżem świętym. Ona spostrzega go, pali się wstydem, straszliwym wstydem; ucieka od niego, dobiega do pnia i chowa się tam jak wariatka – przytula się do obmarzłej kory, lgnie do niej ustami. Drży, boi się, dygoce, słysząc chlapanie błota pod stopami przekupnia… Prosi się duszy swojej, aby z niej wyszła – jak mówią poeci. Cha, cha!

W ciągu siedmiu miesięcy Wawelski oczekiwał na pana Wiktora, sądząc, że ten zażąda od niego satysfakcji honorowej. Miał zawsze przy sobie rewolwer, aby odeprzeć brutalny, jak przypuszczał, napad szlachcica. Ta wieczna myśl o czymś wiszącym nad nim zatruwała mu każdą chwilę życia. Odgłos dzwonka, szybkie kroki na schodach, przyciszona rozmowa w przedpokoju, każdy szelest podejrzany – przejmowały go dreszczem, szczególnie później, po upływie kilku miesięcy, kiedy cała ta przygoda miłosna usunęła się w jego pamięci na plan daleki.

Nadeszły ostateczne egzamina, porzucanie ławy uniwersyteckiej; otwarło się szerokie, czynne życie. Pani Wawelska szeptała już niejednokrotnie do ucha jedynakowi o urodzie, a właściwie o posagu pewnej dziewicy ze sfery burżuazyjnej i ziarna tej propagandy nie padały na opokę. Sam Adaś doszedł już do pewnika filozoficznego, że „życie nie jest romansem” i że należy się na gwałt żenić bogato. A tymczasem widmo tłustego szlachcica nie opuszczało go, mąciło każdą jego myśl wesołą, paraliżowało każdy zamiar i pomysł. Postanowił tedy raz to skończyć, odnaleźć Świerkowskiego w jego własnym gnieździe, nasunąć mu się na oczy.

Na początku lipca wyjechał z matką na letnie mieszkanie. Gdy pociąg wtaczał się powoli na zwrotnice trebizondowskie, młodzieńcowi było trochę, szczerze mówiąc, niedobrze. Wyćwiczył się wprawdzie przez ten czas w sztuce robienia rapirem – ale jakież to cięcie odbić zdoła zamach ramienia Świerkowskiego. Kolos ten pewno nie umie bić się na pałasze, ale może przez zemstę płatnąć w ciemię… i idź potem do Pana Boga na skargę.

Pani Wawelska wysiadłszy z wagonu udała się wprost do Odrobinki. Adam został na dworcu i jedwabnymi kroczkami wszedł do sali.

Ten sam kelner, z tym samym głupkowatym uśmiechem, obsługiwał kilku trebizondowiaków, ciągnących z godnością i powagą skromne piwko „słomkowe”. Był tu geometra, pan profesor, chorowity doktor i kilku innych. Wszyscy poznali zeszłorocznego towarzysza i rzucili się ku niemu z wielką serdecznością. Należało stuknąć się z nimi szklanką porteru. Nim wypito pierwsze szklanki, Adam cisnął między tych jegomościów pytanie podobne dla niego do wybuchowego ładunku, który za chwilę wyrwie go w powietrze:

– A cóż to ja nie dostrzegam między szanownymi panami obywatela dobrodzieja, kochanego pana Wiktora?

Wszyscy zaczęli kiwać głowami z politowaniem.

– Nic pan nie wiesz? Tak-że pan gadaj! – zawołał geometra. – Ani dymu, ani popiołu ze Świerkowskiego. Dzierżawę trzyma o dziewiętnaście mil stąd. Pięćset mórg! Po dwa ruble z morgi… Taki frant z tego chłopa! Grunt swój rozkolonizował „gulonom” jakoś w lutym czy w marcu, spłacił pilniejsze długi i mając w kieszeni około ośmiuset rubli puszcza się panu na dzierżawę. Mówię do niego: – Wiesz pan co? Źle pan, zdaje mi się, robisz; folwark podły, wiem przecież doskonale, byłem tam nie wiem ile razy: wielki, w piachach, budynków żadnych, jednego kołka w płocie; na polach psi rumianek stokrotne daje plony… Jakże pan sobie dasz radę? – Wiesz pan co? – on powiada – i tak, i tak mię diabli wezmą. Tego Trebizondowa mam już po dziury w nosie… Chciałem – powiada – jednego Żydziaka naciągnąć, interes był kapitalny na oko, tymczasem ten właśnie Żydziak tak mię ubrał, że teraz już… aus! Co dzierżawa, to dzierżawa. Może da Pan Bóg, że się wyrobię. – Mówię do niego: – Wiesz pan co? szczęść Boże, ale…

 

– I wyjechał? – spytał Adam z jakimś nerwowym zachłyśnięciem.

– Ba, jeszcze w marcu.

– Z żoną?

– A ma się rozumieć. Cóż by on bez niej znaczył na świecie? Ta kobieta za dziesięciu parobków mu obstoi.

– Coś tam między nimi było – wtrącił doktor Daktylberg z zadowoleniem, że może nareszcie przyjść do słowa – coś nawet de grubis. Miała wyjeżdżać do matki, chorowała…

– Żadnej matki nie ma! Co doktor pleciesz! Do siostry! – przerwano mu.

– No, to do siostry! Dopiero erudycja! Służąca Świerkowskich paplała po mieście najdziwaczniejsze historie…

– Kłamstwo! – huknął geometra. – Nic nie było, żadnych historii; przecież wiem doskonale… Poszło z pewnością o to, że Świerkowski pił tej zimy nad wszelkie spodziewanie: na stacji kieliszka wódki nie można było dostać; dzień w dzień go stąd do domu saniami odwożono.

– Zadziwiająca rzecz – uśmiechnął się Wawelski. – Ale koniec końców zgoda nastąpiła?

– A naturalnie. Ta kobieta go od pijaństwa powstrzymała; zapracowuje się na niego; żyły, panie dziejski, da ze siebie dla niego wypruć… Przecież wiem doskonale…