Loe raamatut: «Trzej muszkieterowie», lehekülg 21

Font:

– No, no – rzekł Athos, zamieniając uśmiech porozumienia z d‘Artagnanem i Aramisem – widzę, że postępowałeś z biedakiem arcywspaniale, tak, jak na dobrego pana przystoi.

– Krótko mówiąc – ciągnął dalej Porthos – po zapłaceniu kosztów, pozostanie mi jeszcze jakie trzydzieści talarów.

– A mnie dziesięć pistolów – dorzucił Aramis.

– Ho! ho! – ozwał się Athos – zdaje się, że jesteśmy Krezusami. A tobie, d‘Artagnan, co tam pozostało ze stu pistolów?

– Z moich stu pistolów? Najpierw pięćdziesiąt z nich dałem tobie.

– Tak sądzisz?…

– Co u kaduka!

– A! prawda, przypominam sobie.

– Następnie, sześć zapłaciłem w oberży.

– Co za bydlę z tego oberżysty! po co było mu płacić?

– Kazałeś mi to zrobić.

– Zanadto jestem dobry, coprawda. Zatem po zamknięciu rachunku?

– Pozostaje mi dwadzieścia pięć pistolów.

– A ja – dodał Athos – wyciągając garstkę drobnych z kieszeni – ja…

– Ty, niemasz nic…

– Lub tak niewiele, na uczciwość, że nie warto tego rachować.

– A teraz obliczmy, co mamy razem:

– Porthos?

– Trzydzieści talarów.

– Aramis?

– Dziesięć pistolów.

– Ty, d‘Artagnan?

– Dwadzieścia pięć.

– To czyni razem? – zagadnął Athos.

– Czterysta siedemdziesiąt pięć liwrów! – rzekł d‘Artagnan, mocny w arytmetyce, jak drugi Archimedes.

– Po przybyciu do Paryża pozostanie nam jeszcze całe czterysta – odezwał się Porthos – nie licząc rzędów na konie.

– A skąd wziąć konie do szeregu? – wtrącił Aramis.

– Wielka rzecz!… z czterech podjezdków pachołków naszych zrobimy dwa pańskie wierzchowce, które ciągnąć będziemy na losy; czterysta liwrów wystarczy na połowę konia dla jednego z tych, co pozostaną pieszo; nareszcie, wyskrobki ze wszystkich kieszeni złożymy d‘Artagnanowi, on ma szczęśliwszą rękę, pójdzie grać do pierwszej lepszej szulerni i sprawa skończona!…

– Jedzmy, bo stygnie – zawołał Porthos.

Zaspokojeni zgoła na przyszłość, czterej towarzysze pałaszowali, co się nazywa, przy obfitym obiedzie, którego pozostałości dostały się panom Mousquetonowi, Bazinowi, Planchetowi i Grimaudowi.

Stanąwszy w Paryżu, d‘Artagnan zastał u siebie list od pana de Tréville, oznajmiający iż, zgodnie z jego żądaniem, król udziela mu łaskawego zezwolenia na wstąpienie do muszkieterów.

Ponieważ było to najgorętszem pragnieniem d‘Artagnana, rozumie się, poza odnalezieniem pani Bonacieux, rozradowany pobiegł do kolegów, z którymi rozstał się przed pół godziną, i zastał ich smutnych i roztargnionych wielce.

Zgromadzili się u Athosa dla narady, co oznaczało jakieś nader ważne okoliczności.

Pan de Tréville kazał zawiadomić ich, że: zamiarem jest niezłomnym Jego Królewskiej Mości rozpocząć kroki wojenne I-go maja, należało więc umundurować się niezwłocznie.

Czterech filozofów patrzyło na siebie w osłupieniu; pod względem karności wojskowej nie było żartów z panem de Tréville.

– A ile na to potrzeba? – odezwał się d‘Artagnan.

– O!… niema co gadać – zabrał głos Aramis – obliczyliśmy już ze sknerstwem iście spartańskiem, a każdemu z nas potrzeba tysiąc pięćset liwrów.

– Cztery razy po tysiąc pięćset, czyni sześć tysięcy – rzekł Athos.

– Mnie się zdaje – rzekł d‘Artagnan – że wystarczy po tysiącu na każdego; coprawda, mówię nie jak Spartanin, lecz jak notarjusz…

Słowo notarjusz ocknęło Porthosa.

– Czekajcie, przychodzi mi pomysł do głowy – zawołał.

– I to coś znaczy; ja, nie mam go ani cienia – ozięble odezwał się Athos – a d‘Artagnan oszalał ze szczęścia należenia do naszych; tysiąc liwrów!… oświadczam, że na mnie samego dwóch tysięcy potrzeba.

– Cztery razy dwa jest ośm – odezwał się Aramis – musimy więc mieć ośm tysięcy liwrów na przybory nasze, wprawdzie siodła już mamy.

– A nadto – rzekł Athos, czekając aż d‘Artagnan, idący do pana de Tréville z podziękowaniem, zamknie drzwi za sobą – a nadto pyszny djament, który świeci u naszego druha. Co u djabła! nazbyt jest dobrym kolegą, aby braci swoich opuścił w potrzebie, kiedy sam nosi na palcu środkowym okup królewski.

Rozdział II. Poszukiwanie środków na wyprawę

Najbardziej ze wszystkich zajęty był bez wątpienia d‘Artagnan, chociaż jemu, jako gwardziście, wszystko łatwiejby przyszło, niż panom muszkieterom, którzy byli wielkimi panami.

Ale nasz Gaskończyk, choć z młodszej linji był z usposobienia przewidujący i chciwy, a nawet tak próżny, jak sam nieledwie Porthos.

Prócz tej myśli, wyłącznej na pozór, niemniej go trapił niepokój nietyle egoistycznej natury.

Daremnie bowiem wywiadywał się o panią Bonacieux; znikąd żadnej nowiny.

Pan de Tréville mówił o niej z królową; ta, nie wiedząc, co się z nią dzieje, obiecała kazać jej szukać. Obietnica ta jednak była zbyt nieokreślona, aby zaspokoić d‘Artagnana.

Athos nie wychodził z pokoju.

– Mamy dwa tygodnie tylko przed sobą – mówił do towarzyszów swoich – mniejsza o to!… Jeżeli nie znajdę nic przed upływem tego czasu, to jest, jeżeli nic do mnie nie przyjdzie, a nadto dobrym katolikiem jestem, aby roztrzaskać sobie głowę strzałem pistoletu, zadrę należycie z czterema gwardzistami Jego eminencji, albo z sześcioma Anglikami i dopóty będę się bił, dopóki się który nie znajdzie, kto mnie ubije, co prędzej, czy później musi mnie spotkać. Powiedzą wtedy, że poległem w sprawie królewskiej, spełnię więc obowiązek służby i uniknę potrzeby ekwipowania.

Porthos wciąż się przechadzał z rękami w tył założonemi, kiwając głową i mówiąc:

– Spróbuję, może mi się uda.

Aramis, stroskany, nieufryzowany, milczał.

Nieszczęsne te szczegóły dają nam miarę rozdrażnienia, jakie zapanowało w zgromadzeniu.

Trzej przyjaciele, gdyż, jak się rzekło, Athos poprzysiągł, że palcem nawet nie kiwnie dla umundurowania się; trzej przyjaciele skoro świt wychodzili z domu i powracali późną nocą.

Włóczyli się po ulicach, szukając na bruku, czy przechodzień jaki nie upuścił sakiewki. Rzecby można, że tropią czyjeś ślady, tak wytrwale i z uwagą przyglądali się każdej piędzi ziemi. Spotkawszy się, patrzeli na siebie z rozpaczą, jakby chcąc powiedzieć: znalazłeś co?

Porthos jednakże, jako pierwszy, któremu jakiś pomysł przyszedł do głowy, trzymał się go wytrwale i wziął się do dzieła. Czcigodny Porthos był człowiekiem czynu.

Pewnego dnia spostrzegł go d‘Artagnan, jak szedł w kierunku kościoła Saint-Leu i udał się za nim bez myśli.

Wstąpił on w progi przybytku, podkręciwszy wprzód wąsa i musnąwszy śpiczastą bródkę, co zwykle oznaczało u niego silny zamiar podboju.

Ponieważ d‘Artagnan postępował za nim nieznacznie, Porthos nie przypuszczał, że jest widziany.

D‘Artagnan wszedł za nim, Porthos oparł się z jednej stronu filaru, on zaś uczynił to samo z drugiej.

Z kazalnicy ksiądz prawił kazanie i z tego powodu kościół był przepełniony.

Porthos zawzięcie przyglądał się kobietom, a dzięki troskliwym staraniom Mousquetona, powierzchowność jego nie zdradzała bynajmniej wewnętrznej niedoli. Kapelusz miał sfatygowany mocno, pióro spłowiałe fatalnie, hafty zaśniedziałe, a koronki nie trzymały się kupy; w półcieniu jednak drobnostki te nikły, i Porthos zawsze był pięknym Porthosem.

D‘Artagnan spostrzegł na ławce najbliższej filaru, o który obydwaj byli oparci, jakąś piękność przejrzałą, przyżółkłą i zasuszoną, lecz wyprostowaną i sztywną, za czarnym kwefem. Oczy Porthosa spoczęły przelotnie i na tej damie, następnie począł strzelać wzdłuż całej nawy.

Dama znów, płoniąc się co chwila, zerkała ukradkiem na płochego Porthosa, ten zaś, dostrzegłszy to, coraz za palczywiej rzucał na wszystkie strony spojrzenia strzeliste.

Widocznie tem postępowaniem musiał do żywego dotknąć zekwefioną damę, gdyż gryzła wargi do krwi, drapała się po nosie i, jak opętana, kręciła się na siedzeniu.

Porthos, zauważywszy to, znowu podkręcił wąsa, musnął śpiczastą bródkę i jął mrugać na piękną damę, siedzącą w pobliżu chóru, wielką jakąś damę widocznie, bo murzynek przyniósł poduszkę, na której klęczała, a za nią stała służebna z herbowym futerałem od książki do nabożeństwa w ręce.

Czarno zakwefiona dama, śledząc spojrzenia Porthosa, poznała, że spoczęły one na damie z aksamitną poduszką, murzynkiem i służebną.

A Porthos wciąż przypuszczał szturm: to mrugając, to palec kładąc na ustach, to przesyłając zabójcze uśmiechy, które rozjątrzyły naprawdę przekwitłą piękność.

Ona też, bijąc się niby w piersi, chrząknęła tak groźnie, że wszyscy, nie wyjąwszy damy na czerwonej poduszce, zwrócili się w jej stronę, Porthos jednak nie zmienił wcale swej taktyki, zrozumiał dobrze, o co chodzi; lecz udał głuchego.

Dama z czerwoną poduszką, jako piękność niezwykła, sprawiła wrażenie na damie w czarnym kwefie, która widziała, że ma niebezpieczną rywalkę; ale też niemniejsze wrażenie wywarła na Porthosie, który uznał, że była piękniejsza od damy w czarnym kwefie.

Najbardziej wszakże wzruszony był d‘Artagnan.

Poznał on w niej damę z Meung, Calais i Douvru, którą mężczyzna z blizną na twarzy, jego prześladowca, powitał tytułem milady.

D‘Artagnan, nie tracąc jej z oczu, w dalszym ciągu śledził grę Porthosa, która go mocno bawiła; domyślał się, że dama w czarnym kwefie jest notarjuszową z ulicy Niedźwiedziej, tem więcej, że kościół Saint-Leu niezbyt odległy był od jej mieszkania.

Wywnioskował więc z tego, że Porthos szukał zemsty za swój zawód w Chantilly, kiedy notarjuszowa okazała się tak zacięta, iż poskąpiła swojej sakiewki.

Jednakże pośród tego wszystkiego zauważył i to także, iż ładna twarzyczka nie odpowiadała na zalecanki Porthosa.

Wszystko więc było złudzeniem; lecz dla istotnej miłości i zazdrości prawdziwej ponad rzeczywistością górują złudzenia i mrzonki.

Po skończonem kazaniu, notarjuszowa podeszła do kropielnicy; Porthos wyprzedził ją i zamiast jednego palca całą rękę zanurzył.

Uśmiechnęła się notarjuszowa, sądząc, że dla niej się na to zdobył; lecz rychło i okrutnie się zawiodła. Gdy o trzy kroki była już od niego, odwrócił głowę, uporczywie wpatrując się w damę, która, powstawszy, zbliżała się z murzynkiem i służebną.

Kiedy tuż przy nim się znalazła, Porthos wyjął z kropielnicy rękę, pełną wody, piękna nabożnisia dotknęła drobnemi paluszkami grubej jego dłoni, przeżegnała się z uśmiechem i wyszła z kościoła.

Tego już było nadto dla notarjuszowej, żadnej już nie miała wątpliwości, że dama owa i Porthos zalecają się do siebie.

Gdyby była wielką panią, zemdlałaby niezawodnie; lecz, jako zwyczajna notarjuszowa, poprzestała na odezwaniu się do muszkietera z wściekłością, źle pohamowaną:

– Cóż to! panie Porthosie, nie podajesz mi wody święconej?

Na dźwięk jej głosu, drgnął Porthos, jak człowiek zbudzony ze snu stuletniego.

– Pa… Pani!… – wykrzyknął – to pani? jakże mąż jej się miewa, kochany pan Coquenard? Czy zawsze taki sknera, jak był? Gdzież ja miałem oczy, żeby nie spostrzec pani w ciągu dwugodzinnego kazania?

– O dwa kroki znajdowałam się od pana – odparła notarjuszowa. – Lecz nie widziałeś mnie, mając oczy jedynie dla pięknej damy, której podałeś święconą wodę.

Porthos udał zakłopotanie.

– A! pani zauważyłaś…

– Ślepą być trzeba, żeby tego nie widzieć.

– Tak – rzekł od niechcenia – jest to księżna, przyjaciółka moja, z którą bardzo rzadko spotkać się mogę z powodu zazdrości jej męża; zawiadomiła mnie też, że, aby się ze mną zobaczyć, będzie w tym skromnym kościołku w tak oddalonej dzielnicy.

– Panie Porthosie – odrzekła notarjuszowa – czy będziesz na tyle łaskaw podać mi na pięć minut ramię, chętniebym pomówiła z panem.

– A jakże i owszem, pani – podchwycił Porthos, mrugnąwszy do siebie samego, jak szuler, drwiący z partnera, którego udało mu się oszukać.

W tej chwili właśnie przechodził d‘Artagnan, goniąc milady; spojrzał ukosem na Porthosa i zobaczył odbłysk triumfu w jego oczach.

– E! e! – rzekł do siebie, rozumując w duchu moralności niezwykle luźnej, właściwej tej miłej epoce – ten będzie miał wyekwipowanie na termin.

Porthos, ulegając ciśnieniu notarjuszowej, jak łódź pod naciskiem steru, doszedł do klasztoru Saint-Magloire, miejsca mało uczęszczanego, z obu stron zamkniętego kołowrotem. We dnie spotkać tam było można żebraków jedzących i dziatwę igrającą.

– A! panie Porthosie!… – wykrzyknęła notarjuszowa, upewniwszy się wpierw, że nikogo, prócz zwykłej ludności, tam nie było – a! panie Porthosie! jak widzę, wielki z pana zdobywca!

– Ja?… pani!… – nadymając się, przemówił Porthos – dlaczego?

– A te znaki porozumienia, a woda święcona? Ależ to conajmniej księżniczka krwi, owa dama z murzynkiem i pokojową!

– Mylisz się pani… mój Boże – odpowiedział Porthos – jest to zwyczajna księżna.

– A ten laufer przy drzwiach oczekujący? a kareta ze stangretem w liberji?

Porthos nie widział tego wszystkiego, lecz zazdrosne oko pani Coquenard niczego nie przepuściło.

Żal mu się też zrobiło, iż odrazu nie podniósł do rzędu księżniczek krwi damy z czerwoną poduszką.

– A! pieszczoch pięknych pań z ciebie, panie Porthosie – z westchnieniem mówiła notarjuszowa.

– Pojmuje pani, iż przy tej urodzie, w jaką uposażyła mnie natura, nie zbywa mi na powodzeniu.

– Mój Boże! jak ci mężczyźni zapominają prędko! – zawołała dama, wznosząc ku niebu oczy.

– Nie tak jednak, jak kobiety, o ile mi się zdaje – odparł Porthos – gdyż mogę powiedzieć, iż stałem się pani ofiarą, kiedy ranny, umierający widziałem się opuszczony przez chirurgów; ja, potomek znakomitego rodu, który polegałem na przyjaźni twojej, omało nie umarłem z ran, a następnie z głodu w podłej oberży w Chantilly, i to bez słówka odpowiedzi na palące moje listy…

– Ależ panie Porthosie – szepnęła notarjuszowa, czując się winną według pojęć wielkoświatowych z owego czasu.

– Który poświęciłem dla ciebie baronowę…

– Wiem o tem.

– Hrabinę…

– Panie Porthosie!

– Księżnę…

– Panie Porthosie, bądź wspaniałomyślny!…

– Masz pani słuszność, nie będę już kończył…

– To mąż mój ani chciał słyszeć o pożyczce…

– Pani Coquenard… przypomnij sobie pierwszy twój list, który zachowałem wyryty w pamięci.

Notarjuszowa jęknęła głucho.

– Bo też za wielką była suma, której żądałeś.

– Pani Coquenard, dałem ci pierwszeństwo. Gdybym był napisał do księżnej… Nazwiska jej nie wymienię, bo dobrze wiem, co to jest kompromitować kobietę; lecz i to wiem także iż mogłem był napisać tylko do niej, a przysłałaby mi tysiące.

Dama uroniła łzę.

– Panie Porthosie, przysięgam, że ukarałeś mnie straszliwie, i jeżeli w przyszłości w wypadku podobnym się znajdziesz, udaj się tylko do mnie.

– Fe!… pani!… – odezwał się Porthos, niby obrażony – nie mówmy o pieniądzach, proszę, to poniżające.

– Już więc nie kochasz mnie! – zwolna i smutno wymówiła notarjuszowa.

Porthos milczał wyniośle.

– Tak mi odpowiadasz? rozumiem, niestety!

– Pomyśl, pani, jaką wyrządziłaś mi obelgę: tkwi ona tu – rzekł Porthos, kładąc rękę na sercu i przyciskając je silnie.

– Załagodzę ją; cóż?… zgoda?… Porthosie drogi?

– Wreszcie, cóżem ja żądał od ciebie – ciągnął dalej Porthos, dobrodusznie wzruszając ramionami – tylko pożyczki. Ostatecznie nie jestem człowiekiem bez rozumu. Wiem dobrze, że pani bogata nie jesteś, a mąż twój dobrze musi wysysać krew ze swoich klijentów, dla wyciągnięcia kilku nędznych talarów! O! gdybyś była hrabiną, margrabiną lub księżną, to co innego, nigdybym ci tego nie przebaczył.

Notarjuszowa czuła się urażona.

– Dowiedz się, panie Porthosie, że kasa moja, jakkolwiek notarjuszowska, jest może lepiej zaopatrzona, niż tych twoich arystokratycznych brunetek.

– Wyrządzasz mi podwójną obelgę – rzekł Porthos, puszczając jej ramię – bo skoro jesteś bogatą, odmowa twoja nie ma usprawiedliwienia.

– Gdy mówię, żem bogata – podjęła żywo notarjuszowa, widząc, że zapędziła się zbytecznie – nie należy brać tego dosłownie. Właściwie nie jestem bogata, ale mam się dobrze.

– Pani, posłuchaj mnie! … – rzekł Porthos – nie mówmy o tem, proszę! Nie poznałaś się na mnie… wszelkie uczucie między nami wygasło.

– Niewdzięcznik!…

– A! uskarżaj się, radzę ci!

– Wynoś się razem ze swoją piękną księżniczką! nie zatrzymuję.

– E! nie jest ona bynajmniej szpetna!

– Panie Porthosie, raz jeszcze mnie wysłuchaj, ostatni raz!… Kochasz mnie jeszcze?

– Niestety! pani – ozwał się ciężko melancholijnym głosem – gdy wybieramy się na wojnę, na której przeczucie mi mówi, że zostanę zabity…

– O! nie mów tak! – krzyknęła dama, wybuchając łkaniem.

– Coś mi tak mówi!… – ciągnął Porthos coraz więcej ponurym głosem.

– Powiedz lepiej, że znowu się zakochałeś!

– Wcale nie, mówię szczerze. Nic nowego mnie nie wzrusza, a nawet czuję tam, w głębi serca mego, coś, co za tobą przemawia. Lecz, jak wiesz, a może i nie wiesz, za dwa tygodnie zaczyna się wojna złowieszcza; strasznie będę zajęty wyekwipowaniem się mojem. Potem czeka mnie podróż do Bretanji, dla odwiedzenia rodziny i zrealizowania sumy, potrzebnej na wyjazd.

Dostrzegł ostatnią walkę, jaką staczała miłość ze skąpstwem.

– A ponieważ księżna, którą widziałaś w kościele, ma dobra, przylegające do moich, razem puścimy się w drogę. Wiesz dobrze, iż podróż nie tak się przykrzy, kiedy się ją odbywa we dwoje.

– Czy nie masz przyjaciół w Paryżu? – zagadnęła notarjuszowa.

– Sądziłem, iż mam ich – rzekł Porthos, przybierając na nowo wyraz melancholijny – przekonałem się jednak, iż jestem w błędzie.

– Masz ich, masz, panie Porthosie – odparła notarjuszowa w uniesieniu, które zdziwiło ją samą – przyjdź jutro do nas. Jesteś synem mojej ciotki, a zatem bratem ciotecznym; przybywasz z Noyou w Pikardji, masz kilka spraw w Paryżu, a nie znasz żadnego adwokata. Będziesz pamiętał?

– Jak najwyborniej.

– Przyjdź w godzinie obiadowej.

– I owszem.

– A z moim mężem trzymaj się ostro, bo to stary lis przebiegły, pomimo siedemdziesięciu sześciu lat.

– Siedemdziesiąt sześć lat! piękny wiek!…

– Późny wiek, powiedz lepiej, panie Porthosie, to też biedaczysko drogie może zostawić mnie lada chwila wdową – ciągnęła notarjuszowa, rzucając na Porthosa znaczące spojrzenie. Na szczęście, intercyzą ślubną umowa majątkowa zawarta na przeżycie.

– Cały majątek? – zagadnął Porthos.

– Cały.

– Przewidująca z ciebie kobieta, droga pani Coquenard – rzekł Porthos, czule ściskając jej rękę.

– A zatem, zgoda między nami, drogi panie Porthosie? – wdzięcząc się, zapytała.

– Na całe życie – podobnież odpowiedział Porthos.

– Do zobaczenia więc, mój zdrajco.

– Do widzenia, zapominajko moja.

– Do jutra, aniele mój.

– Do jutra, światło mego życia.

Rozdział III. Milady

D‘Artagnan szedł za milady niepostrzeżenie.

Widział, jak wsiadała do karety i słyszał, jak wydała woźnicy rozkaz, ażeby jechał do Saint‐Germain.

Niepodobna było gonić piechotą za powozem, który unosiła pędem para dzielnych koni.

Powrócił więc do mieszkania Athosa. Na ulicy Sekwany spotkał Plancheta, stojącego przed sklepem z ciastkami, w zachwycie nad brioszą o smakowitym wyglądzie. kocham moją biedną Konstancję więcej, niż kiedykolwiek,3

Rozkazał mu osiodłać dwa konie w stajni pana de Tréville, jednego dla siebie, drugiego dla Plancheta, i przyprowadzić je przed mieszkanie Athosa, pan de Tréville bowiem oddał raz na zawsze stajnie swoje na usługi d‘Artagnana.

Pan i sługa rozeszli się, każdy w swoją stronę.

Athos był w domu, smutnie wypróżniając jedną z owych butelek hiszpańskiego wina, które wywiózł z Pikardji. Dał znak Grimaudowi, aby przyniósł drugi kieliszek, co ten spełnił w milczeniu, jak zawsze.

D‘Artagnan opowiedział Athosowi, co zaszło w kościele pomiędzy Porthosem i notarjuszową, i jak towarzysz ich, według wszelkiego prawdopodobieństwa, był już na drodze do wyekwipowania.

– Co do mnie – rzekł Athos, w odpowiedzi na to sprawozdanie – jestem spokojny, że uzbrojenie moje nie odbędzie się kosztem płci pięknej.

– A jednak taki z ciebie piękny, gładki mężczyzna i wielki pan, drogi Athosie! zaręczam, iż niema księżniczek, ani królowych, którychby nie dotknęły miłosne twoje pociski.

– Jakiś ty młody!… – rzekł Athos, wzruszając ramionami.

I kiwnął na Grimauda, aby drugą butelkę podał.

Tymczasem ukazała się nieśmiało głowa Plancheta w drzwiach uchylonych, z oznajmieniem. że konie gotowe.

– Co za konie? – zapytał Athos.

– Pożyczone mi przez pana de Tréville, dla przejażdżki do Saint-Germain.

– A ty tam po co? – zapytał jeszcze Athos.

Opowiedział mu wtedy d‘Artagnan spotkanie swoje w kościele, że odnalazł kobietę, która wraz z mężczyzną w czarnym płaszczu i z blizną na skroni była jego ustawicznym niepokojem.

– To znaczy, żeś zakochany w niej, jak wpierw w pani Bonacieux – rzekł Athos, wznosząc z pogardą ramiona, jak gdyby się litował nad ułomnością ludzką.

– Ja?… wcale nie! – zawołał d‘Artagnan. – Ciekawy jestem tylko wyjaśnienia tajemnicy, jaką się ona otacza. Nie wiem dlaczego, ale mi się zdaje, że ta kobieta, jakkolwiek nieznani sobie jesteśmy, wpływ jakiś wywiera na moje życie.

– Rzeczywiście, masz słuszność – ciągnął Athos – nie znam kobiety, której warto byłoby szukać, gdy zginie. Pani Bonacieux zginęła, tem gorzej dla niej, niech się sama odnajdzie.

– Nie!… mylisz się, Athosie – rzekł d‘Artagnan – kocham moją biedną Konstancję więcej, niż kiedykolwiek, i gdybym wiedział, gdzie się znajduje, choćby to było na końcu świata, poszedłbym wyzwolić ją z rąk nieprzyjacielskich; lecz nie wiem nic zgoła, a dotąd poszukiwania moje pozostały bez skutku. Cóż chcesz, trzeba się trochę rozerwać.

– Rozrywaj się z milady, drogi d‘Artagnanie, życzę ci z całego serca, jeżeli cię to jeszcze bawi.

– Słuchaj, Athosie, zamiast siedzieć w zamknięciu, jak skazany na kozę, siadaj na konia i jedź ze mną do Saint‐Germain.

– Mój drogi, na konia siadam, gdy go mam, a gdy nie mam, idę piechotą.

– Otóż! ja siadam na co się przytrafi – rzekł d‘Artagnan, uśmiechając się z mizantropji Athosa, która w in nym, niż on, podobałaby mu się z pewnością. Zatem, do widzenia, drogi Athosie.

– Do widzenia – odparł muszkieter, dając znak Grimaudowi, aby odkorkował przyniesioną butelkę.

D‘Artagnan z Planchetem siedli na konie i ruszyli drogą do Saint‐Germain.

Przez drogę młodzieniec nasz myślał o tem, co Athos powiedział o pani Bonacieux.

Jakkolwiek nie był zbyt uczuciowy, piękna kramarzowa wpiła mu się głęboko w serce. Gotów był iść na koniec świata, ażeby ją odnaleźć.

Lecz świat dużo ma końców, przez to samo, że jest okrągły, nie wiedział więc, w którą obrócić się stronę.

Tymczasem chciał się dowiedzieć, kto była ta milady. Rozmawiała z mężczyzną w czarnym płaszczu, a więc go znała. Mężczyzna zaś ten, według niego, po raz drugi porwał panią Bonacieux, tak samo, jak poraz pierwszy.

D‘Artagnan skłamał więc tylko w połowie, co prawie przestaje być kłamstwem, bo, poszukując milady, tem samem szukał Konstancji.

Tak zadumany, od czasu do czasu dając koniowi ostrogę, przybył do Saint‐Germain. Minął wzdłuż pawilon, w którym dziesięć lat później miał przyjść na świat Ludwik XIV. Wjechał w pustę ulicę, rozglądając się na prawo i lewo, czy nie ujrzy śladu pięknej Angielki, gdy wtem na parterze ładnego domku, ukazała się jakaś znajoma postać. Postać ta przechadzała się na tarasie, przybranym w kwiaty.

Pierwszy poznał ją Planchet.

– E! panie – rzekł, zwracając się do Artagnana – czy nie przypomina pan sobie tej twarzy, która się tam gapi na wrony?

– Nie – odrzekł d‘Artagnan – a jednak przekonany jestem, że nie poraz pierwszy ją widzę.

– Wierzę bardzo; to Lubin, lokaj hrabiego de Wardes, tego samego, co go pan tak dobrze urządził miesiąc temu w Calais, na drodze do letniego mieszkania gubernatora.

– A! prawda!… poznaję go teraz. Sądzisz, że i on ciebie poznał?

– Wątpię, zanadto był zmieszany owego czasu.

– Kiedy tak, to idź i wciągnij go w gawędkę; a postaraj się dowiedzieć, czy pan jego umarł.

Planchet zsiadł z konia i poszedł prosto do Lubina, który go rzeczywiście nie poznał, poczęli więc jak najprzyjaźniej rozmawiać, a d‘Artagnan tymczasem pociągnął konie w wąski przesmyk i, okrążywszy dom, zawrócił, aby wysłuchać narady z poza szpaleru leszczyny.

Po niedługim czasie usłyszał turkot powozu, następnie ujrzał karetę milady. Nie było najmniejszej wątpliwości, ona w niej siedziała.

D‘Artagnan położył się na szyi konia, aby wszystko widzieć, nie będąc widzianym.

Milady wychyliła z poza portjery główkę uroczą, otoczoną zwojami złocistych włosów i dała jakiś rozkaz pokojowej.

Ta rzeźka i ładna dziewczyna, dwadzieścia parę lat mieć mogąca, prawdziwa subretka wielkiej damy, zeskoczyła i podążyła prosto na taras, gdzie stał poprzednio Lubin. Tego jednak przed chwilą odwołano do wnętrza domu, tak, że Planchet pozostał sam, rozglądając się dokoła, gdzie mu się pan jego podział.

Pokojowa, biorąc go za Lubina, podeszła doń i oddając mu bilecik, rzekła:

– To do waszego pana.

– Do mojego pana? – odparł zdziwiony Planchet.

– Tak, i bardzo pilny. Bierzcie prędko.

To mówiąc, co tchu zawróciła do karety, wskoczyła na kozioł, a konie popędziły z powrotem.

Planchet obracał list w ręce, wreszcie, przywykły do biernego posłuszeństwa, zbiegł z tarasu, puścił się w przesmyk i spotkał d‘Artagnana, który, wypatrzywszy co zaszło, podążył naprzeciw niego.

– Do pana – rzekł Planchet, podając mu bilecik.

– Do mnie?… czyś tego pewny?

– Jakto, czy jestem pewny? Subretka powiedziała: „do waszego pana“. Ja nie mam innego, a zatem… o! ładna bestyjka, ta subretka!…

D‘Artagnan otworzył liścik i odczytał te wyrazy:

„Osoba, którą obchodzisz więcej, niż wyznać jest w stanie, pragnie dowiedzieć się, kiedy będziesz mógł przechadzać się w lesie. Jutro, w hotelu du Champ-du-Drap-d‘Or, oczekiwać będzie odpowiedzi służący w liberji czarnej z czerwonem”.

– Ho! ho! … – pomyślał d‘Artagnan – to dosyć nie źle. Widocznie milady i ja troszczymy się zarówno o zdrowie jednej i tej samej osoby. A co! Planchecie, jakże pan de Wardes się miewa? czy żyje?

– Żyje, panie, i ma się tak, jak można się mieć z czterema pchnięciami szpadą w skórę, bo, nie wymawiając, pan mu ich tyle wpakował; teraz osłabiony jest mocno, gdyż wszystką krew utracił. Jak powiedziałem panu, Lubin mnie nie poznał wcale i opowiedział całą naszą historję od początku do końca.

– Bardzo dobrze, Planchetku, jesteś królem lokajów; siadaj teraz na konia i dopędzimy karetę.

Na to nie dużo potrzeba było czasu; w pięć minut niespełna ujrzano ją, jak zatrzymała się na zakręcie drogi; bogato ubrany jeździec stał u drzwiczek.

Jego rozmowa z milady była tak ożywiona, że d‘Artagnan zatrzymał się po drugiej stronie i nikt, prócz subretki, obecności jego nie zauważył.

Mówiono po angielsku, językiem, którego nie rozumiał d‘Artagnan; lecz po tonie mógł się domyśleć, że piękna Angielka mocno była zagniewana; zakończyła wreszcie gestem, nie pozostawiającym wątpliwości, co do natury tej rozmowy; było nim uderzenie wachlarzem, wymierzone z taką siłą, iż piękny ten sprzęcik kobiecy rozprysł się w drobne kawałki.

Jeździec wybuchnął śmiechem, który widocznie doprowadził milady do ostateczności.

Wtedy d‘Artagnan osądził, że chwila jest stosowna dla wdania się w tę sprawę, podsunął się do samych drzwiczek i w postawie, pełnej szacunku, uchylając kapelusza, rzekł:

– Pani, czy pozwolisz ofiarować ci moje usługi?… zdaje mi się bowiem, że rycerz tu obecny pobudził cię do gniewu. Jedno słowo twoje, pani, a biorę na siebie ukaranie go za przekroczenie wymagań grzeczności.

Przy pierwszych słowach milady obróciła główkę, patrząc zdziwiona na młodzieńca, gdy zaś skończył, odparła poprawną francuzczyzną:

– Z miłą chęcią uciekłabym się pod pańską opiekę, gdyby ten, który się sprzecza ze mną, nie był moim bratem.

– A! proszę mi zatem darować – odezwał się d‘Artagnan – pojmuje pani, że nic o tem nie wiedziałem.

– Co temu szpakowi do tego, czemu on się tu wtrąca! – schylając się do okna drzwiczek, wrzasnął jeździec, nazwany przez milady bratem – czemu sobie nie jedzie z Bogiem?

– Ty sam szpak jesteś, mój panie – rzekł d‘Artagnan, skłaniając głowę do grzywy swego wierzchowca, aby tak samo przez okno drzwiczek rzucić jeźdźcowi odpowiedź – nie jadę dalej, bo mi się tak podoba.

Jeździec przemówił kilka słów po angielsku do siostry.

– Ja po francusku mówię do pana – przerwał mu d‘Artagnan, – odpowiedz mi tak samo, proszę. Jesteś pan bratem tej pani, zgoda, lecz, na szczęście, moim nie jesteś.

Sądzić byłoby można, iż milady, lękliwa, jak każda kobieta, zechce pośredniczyć w sprzeczce, zakrawającej na wyzwanie, aby nie dopuścić wybuchu.

Ona zaś, wprost przeciwnie, rozparła się w karecie i z całym spokojem zawołała na woźnicę:

– Ruszaj do pałacu!

Ładna pokojóweczka rzuciła zaniepokojone spojrzenie na d‘Artagnana, który wywarł na niej wrażenie piękną powierzchownością.

Kareta pomknęła, a dwaj mężczyźni pozostali, patrząc sobie oko w oko, żadna już bowiem zapora dotykalna nie stała pomiędzy nimi.

Jeździec cmoknął na konia, aby za powozem podążyć; lecz wrzący już gniewem d‘Artagnan, zakipiał, poznawszy w nim Anglika, który w Amiens wygrał jego konia i o mały włos nie pozbawił go, dzięki Athosowi, pierścienia z djamentem.

– E! panie – zawołał – wydajesz mi się większym, niż ja, szpakiem, bo wyglądasz, jakbyś zapomniał, że mamy z sobą na pieńku.

– A! a! – odezwał się Anglik – to pan, panie graczu. Jak widzę, nie obejdzie się nigdzie bez ciebie.

– Tak, to ja, a przypomina mi to, że mam rachunek do załatwienia z panem. Zobaczymy, drogi panie, czy równie zręcznie władasz rapirem, jak kubkiem od kości.

– Widzisz przecie, mój panie, iż nie jestem przy szpadzie – odparł Anglik – czy chcesz udawać mężnego z człowiekiem bezbronnym?

– Spodziewam się, że w domu nie brak ci szpady, mój panie – odpowiedział gaskończyk. – A na wszelki przypadek, ja mam ich dwie i, jeżeli zechcesz, użyczę ci jednej.

– Nie potrzeba – rzekł Anglik – ja dostatecznie zaopatrzony jestem w narzędzia tego rodzaju.

– Tem lepiej! zacny mój panie, wybierz więc najdłuższą szpadę i pokaż mi ją dzisiejszego wieczora.

– A gdzież to, jeżeli łaska?

– Poza Luksemburgiem jest urocza miejscowość na podobne schadzki.

– Bardzo dobrze, stawię się.

– O godzinie?

– Szóstej.

– Ale, ale, masz pan zapewne paru przyjaciół?

– Trzech… nawet, którzy mocno będą zaszczyceni, dzieląc ze mną tę partję.

– Trzech?… wybornie się składa – rzekł d‘Artagnan – będzie tylu, ilu potrzeba.

– A teraz kto pan jesteś? – zapytał Anglik.

– Jestem d‘Artagnan, szlachcic gaskoński, gwardzista z oddziału pana Desessarts. A pan?…

– Ja, jestem lord Winter, baron de Scheffield.

– Jestem więc na usługi, panie baronie – rzekł d‘Artagnan – jakkolwiek nazwisko pańskie djablo trudno zapamiętać.

I, dając koniowi ostrogę, puścił się galopem drogą do Paryża. Jak zwykle, przy podobnych zdarzeniach, zajechał prosto do Athosa.

Opowiedział Athosowi wszystko z wyjątkiem listu pana de Wardes. Athos był zachwycony na myśl, że d‘Artagnan miał bić się z Anglikiem. Było to jego marzeniem, jak wiemy.

3.Błąd w druku – zamiast fragmentu oznaczonego kolorem szarym powinien być inny tekst. [przypis edytorski]