Loe raamatut: «Trzej muszkieterowie», lehekülg 40

Font:

Rozdział XXXV. Dwie odmiany szatanów

– A!… – wykrzyknęli jednocześnie Rochefort milady – to ty?…

– Tak, to ja.

– Przybywasz?… – zapytała milady.

– Z pod Roszelli. A ty?…

– Z Anglji.

– Cóż Buckingham?

– Nie żyje, lub śmiertelnie ranny; wyjeżdżałam właśnie, nic odeń nie uzyskawszy, gdy jakiś fanatyk go zabił.

– A!… – odezwał się Rochefort – oto, co się nazywa szczęśliwy traf, który ucieszy niezmiernie Jego Eminencję! Czy mu już doniosłaś?…

– Pisałam z Boulogne. Lecz, w jaki sposób ty się tu znalazłeś?

– Jego Eminencja, zaniepokojony, wysłał mnie do ciebie.

– Nie straciłam czasu napróżno.

– O! byłem tego pewny.

– Wiesz, kogo tu spotkałam?

– Nie.

– Zgadnij?

– Nie potrafię.

– Młodą kobietę, którą królowa z więzienia uwolniła.

– Kochankę tego smarkacza, d‘Artagnana?

– Tak, panią Bonacieux, o której schronieniu kardynał nie mógł się dowiedzieć.

– Więc znów szczęśliwy traf, mogący iść w parze z tamtym; pan kardynał doprawdy jest człowiekiem uprzywilejowanym.

– Wystaw sobie moje zdziwienie – ciągnęła milady – gdy ta kobieta stanęła przede mną.

– Czy ona wie, kto ty jesteś?

– Nie.

– Więc uważa cię za obcą?

Milady roześmiała się.

– Jestem jej najlepszą przyjaciółką.

– Na honor – rzekł Rochefort – ty jedna tylko, hrabino, zdolna jesteś cuda tworzyć.

– Dobrze się stało – powiedziała milady – bo wiesz, co się tu dzieje?

– Nie.

– Przyjadą po nią jutro lub pojutrze z rozkazem królowej.

Doprawdy! a ktoż taki?

– D‘Artagnan i jego przyjaciele.

– Przekonany jestem, że oni póty dokazywać będą, aż dostaną się do Bastylji nareszcie.

– Dlaczego oddawna ich tam nie zamknięto?

– Co chcesz!… pan kardynał ma jakąś słabość do tych ludzi, czego ja pojąć nie mogę.

– Doprawdy?

– Tak.

– Rocheforcie, powiedz mu tylko to: w oberży pod „Czerwonym gołębnikiem” ci czterej rozmowę naszą wysłuchali; powiedz mu, że, po jego odjeździe, jeden z nich wszedł do mnie i wydarł mi przemocą list bezpieczeństwa, który od kardynała dostałam; powiedz, że kazał uprzedzić lorda de Winter o wylądowaniu mojem w Portsmouth; że ledwie nie obrócili w niwecz całej sprawy mojej, jak to uczynili ze sprawą zapinek djamentowych; powiedz, że z pomiędzy czterech dwóch tylko należy się obawiać: d‘Artagnana i Athosa; trzeci Aramis, jest kochankiem pani de Chevreuse: temu trzeba życie darować, znamy jego tajemnicę, więc może być użytecznym; co się tyczy czwartego, Porthosa, to słaba głowa, zarozumiały i głupi, nie warto się nim zajmować.

– Skądże się tu wzięli wszyscy czterej, bo powinni być w tej chwili pod Roszellą?

– I ja tak myślałam, lecz list, który pani Bonacieux odebrała od Konetablowej i który – była na tyle niemądra – dała mi do przeczytania, przekonał mnie, że są wszyscy w drodze do klasztoru, aby ją porwać.

– Co tu począć, u djabła?

– Cóż ci kardynał polecił co do mnie?

– Kazał zabrać depesze piśmienne lub ustne, wracać pocztą jak najśpieszniej, a skoro się dowie, czego dokazałaś, osądzi, co masz dalej robić.

– Więc ja mam tu pozostać?

– Tutaj, lub gdziekolwiek w tych stronach.

– Czy nie możesz zabrać mnie z sobą?

– Nie; mam rozkaz wyraźny; w okolicy obozu poznanoby ciebie, a to, jak pojmujesz, kompromitowałoby kardynała.

– Będę zatem oczekiwała na dalsze rozkazy tutaj, lub gdzieś niedaleko.

– Powiedz mi tylko, gdzie się obrócisz, ażebym mógł cię znaleźć.

– Prawdopodobnie tu nie będę mogła pozostać. Czy zapomniałeś, że wrogi moje przybędą wkrótce?

– A! to prawda! lecz w takim razie ta mała kupcowa, wymknie się Jego Eminencji.

– Ba! – rzekła milady z uśmiechem, sobie właściwym – pamiętaj, że jestem najlepszą jej przyjaciółką…

– Prawda; mogę zatem powiedzieć kardynałowi, że co do tej kobiety…

– Niech będzie spokojny.

– Nic więcej?…

– Zrozumie on, co to znaczy.

– Domyśli się, że… A teraz, co ja mam zrobić?…

– Wracać jak najprędzej; sądzę, że wiadomości, jakie wieziesz, warte są pośpiechu.

– Mój powóz zepsuł się, gdy wjeżdżałam do Lilliers.

– A to przewybornie!…

– Dlaczegóż?…

– Potrzebuję twojego powozu.

– A jakże ja pojadę?…

– Konno, mój panie.

– Dobrze ci mówić; sto mil przeszło.

– Cóż to wielkiego?

– Ma się rozumieć, że pojadę. A potem?

– Potem, przejeżdżając przez Lilliers, odeślesz mi powóz i rozkażesz służącemu, aby mi był posłuszny.

– Dobrze.

– Masz zapewne przy sobie jakieś pismo od kardynała?

– Mam pełnomocnictwo.

– Pokażesz je przełożonej i dodasz, że przyślesz po mnie dziś albo jutro i że powinnam się udać z osobą, przybywającą w twojem imieniu.

– Dobrze, rozumiem.

– Wyrażaj się ostro do przełożonej, mówiąc o mnie.

– A toż znów po co?

– Jestem przecie ofiarą, prześladowaną przez kardynała. Muszę zyskać zaufanie pani Bonacieux.

– Masz rację. Napisz mi tylko raport dokładny o twoich czynnościach.

– Opowiedziałam ci wszystko; pamięć masz doskonałą, powtórz, coś usłyszał; papier możesz zgubić.

– Masz rację, jak zawsze, chcę tylko wiedzieć, gdzie cię odnaleźć, żeby napróżno w okolicy nie szukać.

– To prawda, poczekajno…

– Może chcesz mapy?

– O, znam te strony doskonałe.

– Byłaś już tutaj kiedy?

– Tu się wychowałam.

– Będziesz zatem oczekiwała?

– Zaraz, zaraz, pomyślę trochę… a!… otóż mam w Armentières.

– Co to jest Armentières?

– Małe miasteczko nad rzeką Lys; w razie czego przeprawię się tylko za rzekę i jestem już zagranicą.

– Ale chyba tylko w razie niebezpieczeństwa?…

– Ma się rozumieć…

– A wtedy, jak się dowiem, gdzie jesteś?…

– Czy tobie lokaj potrzebny?…

– Nie.

– A czy to pewny człowiek.

– Wypróbowany.

– Zostaw mi go; nie zna go tu nikt, pozostanie w miejscu, skąd się oddalę i doprowadzi cię tam, gdzie będę.

– Mówisz zatem, że oczekiwać będziesz w Armentières? Napisz mi to na kawałku papieru, gdyż boję się zapomnieć; przecie nazwa miasteczka nie może cię skompromitować, wszak prawda?

– Kto wie?… lecz mniejsza o to – rzekła milady, pisząc na półarkuszu papieru – kompromituję się…

– Dobrze – rzekł Rochefort, biorąc papier, któryzłożył i schował w kapelusz – chociażbym go zgubił, zrobię, jak dzieci mają zwyczaj robić: będę powtarzał przez całą drogę: Armentières. Czy to wszystko?

– Tak sądzę.

– Zastanówmy się: Buckingham nie żyje, lub ranny śmiertelnie; rozmowa twoja z kardynałem podsłuchana przez czterech muszkieterów; lord de Winter zawiadomiony o twojem przybyciu do Portsmouth; d‘Artagnana i Athosa zamknąć w Bastylji; Aramis kochankiem pani de Chevreuse; Porthos głupiec; pani Bonacieux odnaleziona; przysłać ci powóz jaknajspieszniej; mojego lokaja zostawić do twego rozporządzenia; zrobić z ciebie ofiarę kardynała, aby przełożona nie powzięła jakich podejrzeń; Armentières nad rzeką Lys. Czy wszystko?

– Doprawdy, kochany hrabio, cudowną masz pamięć. Ale, ale, dodaj jedno jeszcze…

– Co takiego?…

– Zauważyłem prześliczny lasek, dotykający ogrodu klasztornego; powiedz, że wolno mi po nim spacerować, kto wie? może będę zmuszona wyjść tylnemi drzwiami?

– Myślisz o wszystkiem.

– A ty zapominasz o jednej rzeczy…

– O czem?

– Nie pytasz, czy mam pieniądze.

– Ile żądasz?…

– Wszystko, co masz przy sobie.

– Mam około pięciuset pistolów.

– Ja posiadam tyleż; z tysiącem pistolów można wiele dokonać; dalej, wypróżnij kieszenie.

– Oto masz…

– Dziękuję. A ty odjeżdżasz?

– Za godzinę, zjem tymczasem cokolwiek.

– Wybornie… Adieu, hrabio!

– Adieu, hrabino.

– Poleć mnie względom kardynała.

– A ty mnie łasce szatana.

W godzinę potem Rochefort pędził co koń wyskoczy; w pięć godzin mijał Arras. Czytelnicy wiedzą już, jak go d‘Artagnan poznał i jak z tego powodu obawy muszkieterów wzrosły i dodały im podniety do dalszej podróży.

Rozdział XXXVI. Kropla, przepełniająca czarę

Zaledwie Rochefort wyszedł, pani Bonacieux wbiegła i zastała milady rozpromienioną.

– No cóż – odezwała się – stało się, czegoś się obawiała? dziś wieczorem lub jutro kardynał przyśle po ciebie?

– Kto ci o tem powiedział, moje dziecię?… – zapytała milady.

– Słyszałam z własnych ust tego pana.

– Usiądź tu przy mnie – rzekła milady.

– Już jestem.

– Poczekaj, przekonam się, czy nas kto nie podsłuchuje.

– Na co te wszystkie ostrożności?

– Dowiesz się zaraz.

Milady poszła, otworzyła drzwi, wyjrzała na korytarz, poczem dopiero wróciła i usiadła obok pani Bonacieux.

– Zatem – rzekła – dobrze swoją rolę odegrał?

– Kto taki?

– Ten rzekomy wysłannik kardynała.

– Więc on grał tylko rolę?

– Tak, moje dziecię.

– Więc ten człowiek?…

– Jest moim bratem – rzekła milady, zniżając głos.

– Twoim bratem?… – krzyknęła pani Bonacieux.

– Tobie jednej powierzam tę tajemnicę, moja droga; jeżeli powiesz o niej komukolwiek, zgubisz mnie bezpowrotnie, a może i siebie w dodatku.

– O! mój Boże!

– Powiem ci zaraz, co znaczy to wszystko: brat mój, jadąc tutaj, żeby mnie zabrać gwałtem, jeśliby tego było potrzeba, spotkał w drodze wysłańca kardynała (który także po mnie dążył), i jechał ciągle za nim. Aż nareszcie w miejscu jakiemś pustem i odludnem dobył szpady i zażądał od niego papierów, w jakie był opatrzony; ten chciał się bronić… brat mój go zabił.

– To okropne – rzekła pani Bonacieux, drżąc cała.

– W ten sposób jedynie mógł zdobyć papiery… Zabrał pismo kardynalskie, przedstawił się tutaj, jako przysłany od niego, a teraz za parę godzin najdalej przyśle ekwipaż po mnie, niby z polecenia Jego Eminencji.

– Rozumiem, ten powóz będzie od brata twojego.

– Tak, ale to nie wszystko jeszcze: czy sądzisz, że list który otrzymałaś, pisała pani de Chevreuse....

– Więc co?

– Jest on podrobiony.

– Jakto?

– Nie od niej on pochodzi: to zasadzka, żebyś nie stawiała oporu, gdy przyjdą po ciebie…

– Przecież to d‘Artagnan przyjdzie?

– Nie wierz temu; d‘Artagnan i jego przyjaciele są pod Roszellą, nie wolno im wyjeżdżać z obozu.

– Skąd wiesz o tem?

– Brat spotkał emisarjuszów kardynalskich w przebraniu muszkieterów. Zamierzali wywołać cię do bramy; porwaliby cię i odstawili z powrotem do Paryża.

– O, mój Boże! tracę zmysły w tym chaosie… Czuję, że gdyby tak dłużej potrwało, rozumbym straciła.

– Czekajno…

– Co takiego?

– Słyszę stuk kopyt końskich…

Milady otworzyła okno i skinęła na panią Bonacieux, aby się zbliżyła. Młoda kobieta podeszła ku niej.

Rochefort właśnie przejeżdżał.

– Adieu, braciszku – zawołała milady.

Jeździec podniósł głowę, zobaczył obydwie kobiety i nie zatrzymując konia, ukłonił się z galanterją.

– Poczciwy Jerzy!… – powiedziała milady, zamykając okno, a twarz jej wyrażała smutek i przywiązanie.

– Kochana moja – odezwała się pani Bonacieux – przebacz, że ci przerywam! lecz, na miłość Boską, poradź, co mam robić? Masz więcej doświadczenia, mów!

– Najpierw – odparła milady – może się mylę, może d‘Artagnan wraz z przyjaciółmi rzeczywiście przybędą cię oswobodzić.

– O!… to za wielkie szczęście dla mnie!

– W takim razie byłaby to kwestja czasu jedynie, rodzaj wyścigów, kto pierw tu przybędzie. Jeżeli twoi przyjaciele, jesteś uratowana, jeżeli zaś zausznicy kardynała, pojmujesz, żeś zgubiona.

– O tak, zgubiona bez ratunku? Co robić tedy, co robić?

– Znalazłby się sposób bardzo prosty…

– Jaki, powiedz mi?

– Czekać ukryta w tych stronach i w ten sposób przekonać się, co za jedni przybędą tu upominać się o ciebie.

– Ale gdzie czekać?

– Nic łatwiejszego; ja sama myślę ukryć się o jakie kilka mil stąd i czekać, aż brat przyjedzie… Wiesz co! zabiorę cię z sobą… razem się ukryjemy i razem będziemy oczekiwać…

– Mnie stąd nie wypuszczą, jestem prawie, jak w więzieniu.

– Ponieważ przypuszczają, iż wyjeżdżam z rozkazu kardynała, nie pomyślą, że masz ochotę iść ze mną.

– Więc cóż mam zrobić?

– Ot tak: powóz stanie przed bramą, będziesz się niby ze mną żegnała i wejdziesz na stopień, by mnie uścisnąć raz ostatni; służący mego brata będzie już uprzedzony, da znak pocztyljonowi i ruszymy galopem…

– A jeżeli d‘Artagnan przyjedzie?

– Czyż nie dowiemy się o tem?

– W jaki sposób?

– Bardzo prosty. Odeślemy służącego do Bethune, zamieszka naprzeciw klasztoru: jeżeli zobaczy wysłańców kardynała, nie ruszy się z miejsca, jeżeli d‘Artagnan i jego towarzyszy, przyprowadzi ich do nas.

– O! tak, tak, masz rację; wszystko będzie dobrze, jak najlepiej, lecz nie oddalajmy się bardzo od klasztoru.

– O jakie kilka mil najwyżej; osiądziemy przy granicy, a na wypadek trwogi, uciekniemy z Francji.

– A teraz co robić?

– Zrób jedną rzecz…

– Jaką?

– Powiedz tej poczciwej przełożonej, że pragniesz ze mną razem jadać, abyśmy jak najwięcej były z sobą…

– O! bardzo dobrze!… w ten sposób będziemy ciągle razem.

– Idź zaraz i poproś… ja czuję się zmęczona.

– Idź, najdroższa, a gdzie się znów spotkamy?

– W tym pokoju, za godzinę.

– Tutaj, za godzinę?… o! jakaś ty dobra, jak ja ci jestem wdzięczna.

– Jakżebym mogła nie zajmować się tobą? gdybyś nawet nie była piękna i miła, czyż nie jesteś kochana przez jednego z moich najlepszych przyjaciół?

– D‘Artagnan ci za mnie podziękuje.

– I ja się tego spodziewam. A teraz, kiedy wszystko ułożone, żegnam cię…

Młode kobiety rozstały się z uśmiechem na ustach.

Milady prawdę powiedziała, czuła się zmęczona, głowa jej ciążyła; nie zdołała jeszcze uporządkować zamiarów i stąd w umyśle jej powstało zamieszanie.

Odczuwała potrzebę samotności. Nie widziała jasno przeszłości, lecz wystarczało jej trochę ciszy i spokoju, aby projekty niewyraźne nabrały formy stanowczej.

Najpilniejsze było, jak na teraz, porwanie pani Bonacieux i trzymanie w miejscu bezpiecznem, a dopiero w razie potrzeby gwałtownej użycie jej, jako zakładniczki. Milady zaczynała obawiać się wyniku strasznego pojedynku, w którym z jednej strony wchodziła w grę wytrwałość jej wrogów, z drugiej osobista jej nienawiść i zawziętość.

W dodatku przeczuwała tak, jak przeczuwa się burzę nadchodzącą, że koniec jest bliski, a będzie przerażający.

Najważniejsze dla niej, jak to już powiedzieliśmy, było posiadać w swej mocy panią Bonacieux, a tem samem i życie d‘Artagnana. Więcej to znaczyło nawet, niż jego życie, bo było to życie kobiety, przez niego ukochanej. Był to jedyny środek, w razie niepowodzenia, do otrzymania dobrych warunków ugody.

Postanowiła zatem, że panią Bonacieux, nic nie podejrzewającą, zabierze z sobą, ukryje w Armentiéres, a tam łatwo ją przekona, iż d‘Artagnan wcale do Bethune nie przybył.

Za dwa tygodnie najdalej Rochefort powróci; przez dwa tygodnie zatem rozmyślać będzie, w jaki sposób zemścić się nad nienawistnymi jej muszkieterami. Nie znudzi się wcale, dzięki Bogu, będzie miała najmilsze zajęcie, jakietylko mieć może kobieta z jej charakterem, to jest: przeżuwanie zemsty. Marząc tak, przypatrywała się położeniu ogrodu i rozkład jego starała się zapamiętać.

Milady, jak dobry generał, obliczała naprzód szanse zwycięstwa, jak i porażki, chcąc mieć pewność tak w razie ataku, jak i odwrotu.

Po upływie godziny usłyszała głos słodki; to pani Bonacieux ją przywołała. Dobra przełożona przystała na wszystko i zaraz na początek miały jeść razem kolację. Gdy weszły w podwórze, powóz jakiś stanął przed bramą.

Milady zatrzymała się.

– Czy słyszysz?… – zapytała.

– Słyszę turkot powozu.

– To mój brat przysyła po nas.

– O mój Boże!

– Odwagi, kochanko!…

Dzwonek odezwał się u bramy klasztornej.

– Idź do twego pokoju – powiedziała do pani Bonacieux – masz pewnie jakie kosztowności, którebyś zabrać pragnęła.

– Mam listy od niego.

– No to idź, zabierz je i wracaj do mnie, zjemy trochę naprędce; wypadnie nam może późno w noc jechać, trzeba się zatem posilić.

– Boże wielki!… – rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersiach – serce mi tak bije, nie mogę się z miejsca ruszyć.

– Bądź mężna, pomyśl, że za kwadrans będziesz wolna, pomyśl, że wszystko to dla niego robisz.

– O! tak, wszystko dla niego. Tem jednem słowem wróciłaś mi odwagę; idź już, przyjdę za chwilę do ciebie!..

Milady pobiegła do siebie, zastała już lokaja Rocheforta i powiedziała mu, co ma robić.

Czekać miał przy bramie; gdyby wypadkiem muszkieterowie nadjechali, powóz powinien zmykać coprędzej, objechać dokoła klasztor i czekać na milady w małej wiosce po drugiej stronie lasku. W takim razie milady przejdzie lasek piechotą i dotrze do wioski. Powiedzieliśmy już, że milady znała wybornie te okolice Francji.

Jeżeli zaś muszkieterowie nie nadjadą, wszystko stanie się według ułożonego planu, pani Bonacieux wejdzie do powozu i milady uwiezie ją w ten sposób.

Pani Bonacieux wróciła. Milady, ażeby nie wzbudzić w niej podejrzeń, powtórzyła służącemu ostatnie instrukcje.

Zadała kilka pytań o stan ekwipażu: był to powóz zaprzężony w trzy dzielne konie z pocztyljonem na koźle; lokaj Rocheforta pojedzie przodem w roli kurjera.

Niesłusznie milady obawiała się podejrzeń pani Bonacieux; biedna kobiecina zanadto była czysta i prawa, by posądzać mogła kogo o przewrotność, w dodatku nazwisko lady de Winter, słyszane od przełożonej, obce jej było zupełnie i nie przypuszczała, aby ta kobieta mogła kiedykolwiek wywierać wpływ na jej życie.

– Wszystko już gotowe – rzekła milady, po odejściu lokaja. – Przełożona nie domyśla się niczego i wierzy, że przyjechano po mnie z woli kardynała. Służący poszedł wydać ostateczne rozkazy; zjedz cokolwiek, wypij trochę wina i jedźmy już.

– Tak – rzekła pani Bonacieux machinalnie – tak, jedźmy już…

Milady posadziła ją przy stole, nalała kieliszek wina hiszpańskiego i podsunęła kawałek kurczęcia.

– Widzisz, jak nam okoliczności sprzyjają: noc oto zapada; o świtaniu będziemy już w naszem schronieniu; nikt nie domyśli się nawet, gdzie jesteśmy. No, no, otrząśnij się z apatji, zjedz cokolwiek.

Pani Bonacieux zjadła parę kawałków i umoczyła usta w kieliszku.

– Dalej, kochanko – rzekła milady, biorąc kieliszek – zrób tak, jak ja…

Lecz, gdy miała dotknąć ustami, ręka jej zatrzymała się nieruchomo: doleciał ją z oddalenia odgłos zbliżającego się orszaku, a jednocześnie słychać było rżenie koni.

Odgłos ten spłoszył jej radość tak, jak szum burzy spędza z powiek sen rozkoszny; zbladła i pobiegła do okna, gdy pani Bonacieux powstała drżąca i aby nie upaść, trzymała się krzesła. Nic nie było widać, tylko odgłos kopyt końskich stawał się coraz wyraźniejszy.

– O! mój Boże!… – rzekła pani Bonacieux – co znaczy ta wrzawa?

– Przybywają obrońcy nasi lub nieprzyjaciele – odparła milady z okrutną zimną krwią – zostań, gdzie jesteś, a ja ci powiem, co zobaczę…

Pani Bonacieux stała milcząca, nieruchoma, jak posąg.

Wrzawa stawała się coraz głośniejsza, orszak znajdował się o jakie sto pięćdziesiąt kroków najwyżej; widać go nie było tylko z powodu zakrętu drogi.

Coraz jednak wyraźniej tętent dolatywał, można było prawie poznać ilość koni, po odgłosie podków na drodze.

Milady wytężała wzrok z całej siły.

Nagle na skręcie drogi ujrzała kapelusze, błyszczące od galonów i pióropusze, z wiatrem igrające; najpierw dwóch… potem pięciu, nareszcie ośmiu jeźdźców narachowała… Jeden z nich pędził przodem na długość dwóch koni…

Milady jęknęła głucho. W jeźdźcu poznała d‘Artagnana.

– O! Boże mój!… – zawołała pani Bonacieux – co tam zobaczyłaś?

– Mundury straży kardynalskiej; nie mamy ani chwili do stracenia – krzyknęła milady. – Uciekajmy! uciekajmy!

– Tak, tak, uciekajmy!… – powtórzyła pani Bonacieux, nie mogąc kroku postąpić, bo przykuta była do miejsca przerażeniem.

Jeźdźcy właśnie przejeżdżali pod oknem. Milady próbowała wziąć ją na ręce i wynieść, lecz nie mogła poradzić.

Usłyszała turkot powozu, umykającego za ukazaniem się muszkieterów; następnie rozległo się kilka strzałów.

– Ostatni raz cię wzywam, czy pójdziesz ze mną?… – krzyknęła milady.

– O! mój Boże! mój Boże! widzisz przecie, że nie mam siły; widzisz, że nie mogę na nogach się utrzymać… uciekaj sama!…

– Uciekać sama? ciebie zostawić? nie, nie, nigdy! – wołała milady.

Naraz wyprostowała się, groźny ogień zabłysnął w jej oczach; pobiegła do stołu i wpuściła w szklankę pani Bonacieux zawartość pierścienia, który otworzyła szybko.

Było to ziarnko czerwone, które rozpuściło się natychmiast.

Ujęła szklankę ręką pewną:

– Wypij – rzekła – to wino sił ci doda; wypij prędko.

Przytknęła szklankę do ust młodej kobiety, a ta wypiła bez oporu.

– A! nie tak pragnęłam się zemścić – rzekła miladyz uśmiechem szatańskim, stawiając szklankę na stole – lecz, na honor! trzeba robić, co można…

Po tych słowach uciekła z pokoju.

Pani Bonacieux patrzała, nie mogąc już iść za nią; było z nią jak z tymi, którzy śnią, że ich ścigają, a oni napróżno wysilają się, aby powstać na nogi.

Tak przeszło kilka minut, wrzawa okrutna przysuwała się do drzwi; pani Bonacieux czekała na powrót milady.

Kilka razy, z trwogi zapewne, pot zimny zlewał jej czoło pałające.

Nareszcie usłyszała zgrzyt kraty żelaznej, rozmowa głośna coraz się zbliżała i pewna była, że słyszy imię swoje powtarzane. Krzyknęła radośnie i do drzwi się rzuciła, poznała bowiem głos kochanka.

– D‘Artagnan! d‘Artagnan! – wołała – czy to ty jesteś? Tutaj, chodź tutaj!

– Konstancjo! Konstancjo – odpowiedział młodzieniec – gdzie jesteś? na Boga!

W tejże chwili drzwi celi rozwarły się raptownie; kilku mężczyzn wbiegło do pokoju; pani Bonacieux upadła na fotel, prawie nieprzytomna.

D‘Artagnan cisnął na ziemię pistolet, dymiący jeszcze, i rzucił się na kolana przed ukochaną; Athos swój za pas założył, a Porthos i Aramis chowali szpady do pochew.

– O! d‘Artagnan! mój najdroższy! przybyłeś nakoniec, nie zawiodłeś mnie, ty wierny mój przyjacielu.

– Tak, tak, Konstancjo, jesteśmy już razem!…

– O! ona ciągle mówiła, że nie przyjedziesz, ja jednak nie traciłem nadziei, nie chciałam uciekać: o! jak dobrze zrobiłam, jak jestem szczęśliwa!

Na ten wyraz ona, Athos, który siedział spokojnie, zerwał się na nogi.

– Ona? co za ona? – zapytał d‘Artagnan.

– Moja towarzyszka, która z przyjaźni chciała mnie uchronić od prześladowania; ta sama która wzięła was za straż kardynalską i właśnie tylko co uciekła…

– Twoja towarzyszka! – zawołał d‘Artagnan, blednąc, jak płótno – o jakiej towarzyszce mówisz?

– O tej, której powóz stał przed bramą, która mówiła, że jest twoją przyjaciółką i że zwierzyłeś się jej ze wszystkiego.

– Jak ona się nazywa? – wołał d‘Artagnan! na Boga! czy znasz jej nazwisko?

– O! wiem, słyszałem, jak o niej mówiono, czekaj… to dziwne… o mój Boże!… ciemno mi przed oczami…

– Do mnie przyjaciele! do mnie! ręce jej lodowacieją – zawołał d‘Artagnan – mdleje, wielki Boże, straciła przytomność!…

Podczas gdy Porthos z całych sił wołał o pomoc, Aramis podbiegł do stołu po szklankę wody; zatrzymał się jednak; widząc straszną zmianę na twarzy Athosa, który, stojąc obok stołu, z włosem najeżonym, błędnym wzrokiem patrzył w jedną ze szklanek i zdawał się być pod wpływem podejrzeń okrutnych.

– O! – mówił Athos – nie, to niepodobna! Bóg niedopuściłby do podobnej zbrodni.

– Wody! wody! – krzyczał d‘Artagnan.

– Nieszczęśliwa kobieta! – szepnął Athos.

Pani Bonacieux otworzyła oczy, wilgotne od pocałunków d‘Artagnana.

– Przychodzi do siebie! – zawołał młodzieniec. – Dzięki ci: Boże!

– Pani – odezwał się Athos – pani, na imię Boskie, powiedz, kto pił z tej szklanki?

– Ja, panie… – odpowiedziała głosem gasnącym.

– Kto wino nalewał?

– Ona.

– Co za ona?

– A!… przypominam sobie, hrabina de Winter…

Czterech muszkieterów krzyknęło jednocześnie, lecz Athos najgłośniej. W chwili tej właśnie twarz pani Bonacieux stała się blada i przejrzysta, boleści straszne porwały ją… upadła na ręce Porthosa i Aramisa. D‘Artagnan w rozpaczy nieopisanej porwał za rękę Athosa.

– Jakto? – rzekł – przypuszczasz… – łkanie głos mu zatamowało.

– Wszystkiego się spodziewam – odparł Athos, przygryzając do krwi usta, by nie jęknąć.

– D‘Artagnan! d‘Artagnan!… – zawołała pani Bonacieux – gdzie jesteś? widzisz, że umieram!…

D‘Artagnan opuścił rękę Athosa i podbiegł do niej. Sliczna twarzyczka młodej kobiety pokryła się trupią bladością, oczy, jak szklane, patrzały, nie widząc, drżenie konwulsyjne wstrząsnęło ciałem, pot kroplisty wystąpił na czoło.

– Na miłość Boską, biegnijcie, wołajcie ludzi. Porthos! gdy ona poda komu trucizny, niema już lekarstwa…

– Ratujcie! ratujcie!… – szeptała pani Bonacieux.

Poczem, zebrawszy ostatnie siły, ujęła w dłonie głowę młodzieńca, popatrzyła w oczy, jak gdyby duszę oddać mu pragnęła i, płacząc, przycisnęła usta do ust jego.

– Konstancjo! droga Konstancjo!… – wołał d‘Artagnan.

Lekkie westchnienie poczuł na ustach… to dusza Konstancji, czysta i kochająca, powracała do nieba…

D‘Artagnan już tylko trupa trzymał w objęciach…

Nareszcie krzyknął przeraźliwie i padł na ziemię sztywny i blady, równie jak jego ukochana! Porthos płakał; Aramis pięścią niebu wygrażał, Athos się przeżegnał.

W tej chwili właśnie mężczyzna jakiś stanął we drzwiach, tak blady prawie, jak wszyscy zgromadzeni w pokoju. Potoczył okiem dokoła; ujrzał panią Bonacieux nieżywą, a d‘Artagnana zemdlonego. Trafił na chwilę osłupienia, następującą po wielkich katastrofach.

– Nie omyliłem się – powiedział – oto pan d‘Artagnan i jego trzej przyjaciele, panowie: Athos, Porthos i Aramis!

Przyjaciele patrzeli na nieznajomego, zdziwieni; wszystkim trzem zdawało się, że go znają.

– Panowie – ciągnął nowoprzybyły – poszukujecie również, jak ja, kobiety, która – dodał z uśmiechem gorzkim – była tu z pewnością, bo widzę oto ślady jej przejścia…

Trzej przyjaciele oniemieli; głos i twarz nieznajomego budziły w nich niejasne wspomnienia.

– Panowie – mówił dalej – ponieważ nie chcecie poznać człowieka, który wam podwakroć życie zawdzięcza, zmuszony jestem dopomóc waszej pamięci: jestem lord de Winter, szwagier owej kobiety…

Athos wstał i podał mu rękę.

– Witaj, milordzie – powiedział – domyślam się, że z nami trzymasz…

– Wyruszyłem w pięć godzin po niej z Portsmouth – odparł lord de Winter – przybyłem do Boulogne zapóźno; w Saint-Omer pięć minut tylko chybiłem; nakoniec w Lilliers ślad jej straciłem. Szukałem wszędzie w okolicy, pytałem napotkanych w drodze; widziałem was, pędzących galopem, poznałem pana d‘Artagnan… Wołałem na was, nie odpowiedzieliście; chciałem was dopędzić. lecz koń mój zmęczony ustawał. Pomimo pośpiechu, przybyliście jednak zapóźno.

– Przypatrz się, milordzie – rzekł Athos wskazując panią Bonacieux nieżywą i d‘Artagnana, którego Porthos i Aramis starali się ocucić.

– Czy oboje nie żyją? – zapytał chłodno lord de Winter.

– Nie, na szczęście – odrzekł Athos – pan d‘Artagnan zemdlał jedynie.

– A! tem lepiej – rzekł de Winter.

– D‘Artagnan otworzył oczy, wyrwał się z rąk Porthosa i Aramisa, jak szalony, rzucił się na ciało kochanki.

Athos powstał i krokiem uroczystym podszedł do przyjaciela; uścisnął czule zanoszącego się od płaczu i rzekł głosem poważnym a serdecznym.

– Przyjacielu, bądź mężny: kobiety opłakują umarłych, mężczyźni mszczą się za nich…

– O!… tak – rzekł d‘Artagnan – jeżeli idzie o pomszczenie śmierci tego anioła, gotów jestem pójść z tobą!

Athos skorzystał z chwili odwagi, jaką nadzieja zemsty natchnęła nieszczęśliwego młodzieńca i skinął na Porthosa i Aramisa, aby poszli po przełożoną.

Spotkali ją na korytarzu, wzruszoną i wylękłą wobec tylu wypadków niespodzianych; przywołała kilka zakonnic. które, wzbrew regule klasztornej, znalazły się w obecności aż pięciu mężczyzn odrazu.

– Szanowna pani! – przemówił Athos, biorąc d‘Artagnana pod rękę, – twoim staraniom polecamy zwłoki tej nieszczęśliwej kobiety. Była aniołem na ziemi, a teraz jest pewnie aniołem w niebie. Pochowaj ją pani, jak siostrę klasztorną; wrócimy kiedyś pomodlić się na jej grobie.

D‘Artagnan ukrył twarz na piersiach przyjaciela i wybuchnął płaczem.

– Płacz – rzekł Athos – płacz!… serce pełne miłości, ognia i życia! Niestety, jakżebym pragnął móc tak, jak ty zapłakać!

I wyprowadził przyjaciela, czuły, jak ojciec, pocieszający, jak duchowny, a wielki jak człowiek, który dużo w życiu wycierpiał.

Poszli w pięciu wszyscy do miasta Bethune, aż zatrzymali się przed pierwszą napotkaną oberżą.

– Czy nie udamy się w pogoń za tym potworem? – zapytał d‘Artagnan.

– Później – odparł Athos – muszę jeszcze załatwić niektóre sprawy.

– Jeżeli się nam wymknie – przerwał młodzieniec – to z twojej winy jedynie…

– Odpowiadam za nią – rzekł Athos.

Tak wielka była wiara d‘Artagnana w słowa przyjaciela, że opuścił głowę i, nic nie mówiąc, udał się za nim do oberży.

Porthos i Aramis spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc tej pewności Athosa. Lord de Winter sądził, że mówi on tak, aby ulżyć boleści d‘Artagnana.

– A teraz, panowie – rzekł znów Athos, gdy go zapewniono, iż jest w oberży pięć wolnych pokojów – rozejdźmy się; d‘Artagnan potrzebuje samotności, aby się wypłakać i przespać. Ja biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko, bądźcie zatem spokojni.

– Zdaje mi się jednak – przemówił lord de Winter – jeżeli mamy wystąpić przeciw hrabinie, do mnie to należy: jest ona bowiem moją bratową.

– Mnie bardziej to dotyczy, – rzekł Athos – bo ona jest moją żoną…

D‘Artagnan uśmiechnął się, poznał, że Athos pewny jest zemsty, kiedy wyjawił tajemnicę swoję.

Porthos i Aramis spojrzeli na siebie, bladzi z przerażenia.

Lord de Winter zaś myślał, że Athos zmysły postradał.

– Idźcie, panowie, do siebie – rzekł Athos – a mnie działać pozwólcie. Widzicie teraz, że, jako mąż, mam do tego prawo niezaprzeczone. D‘Artagnan, jeżeli nie zgubiłeś, oddaj mi papier, który wypadł z kapelusza owemu jeźdźcowi; na nim wypisana jest nazwa wioski…

– A!… – zawołał d‘Artagnan – rozumiem – nazwa wypisana jej ręką.

– Poznajesz teraz – rzekł Athos – że jest Bóg w niebie!