Loe raamatut: «Złote sidła», lehekülg 3

Font:

Rozdział VII. Filip kapituluje

W ciągu swej dwuletniej służby w policji Filip nauczył się nie dziwić niczemu.

Było to jednak dla niego niezwyczajną i gwałtowną emocją, kiedy tak niespodziewanie zetknął się oko w oko z człowiekiem, którego ścigał.

Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą. Pomyślał, że gdyby Bram przyszedł tu z postanowieniem zabicia go, mógłby zrobić to natychmiast, korzystając z okazji, że przeciwnik śpi. Zauważył też, że zniknęła jego strzelba, którą wieczorem podparł zasłonę płócienną w otworze tunelu. Widocznie Bram już ją porwał. Nie zdziwiło go to zbytnio.

Znacznie bardziej zdziwił go wyraz twarzy Brama. W tym wzroku, utkwionym w niego, Filip nie mógł dopatrzeć się radości i zadowolenia zwycięzcy na widok schwytanej ofiary. Nie było w nim również nienawiści, ani podniecenia. Raczej jakaś niepewność i pewnego rodzaju niezdecydowane zakłopotanie.

Filip mógł obserwować dokładnie wszystkie charakterystyczne cechy jego twarzy: wystające kości policzkowe, niskie czoło, płaski nos, grube mięsiste wargi. Jedynym upiększeniem tej potwornej twarzy były tylko oczy: duże, piękne, o szarym blasku przypominającym perły. Oczy te, umieszczone w innej twarzy, wywołałyby szczery podziw, tak były piękne.

Upłynęła już długa chwila, a obaj mężczyźni nie zamienili ze sobą ani słowa. Filip sięgnął odruchowo po rewolwer, ale nie miał zamiaru robić użytku z broni: uważał, że lepiej i rozsądniej będzie pogadać trochę.

– Hello, Bram! – zakrzyknął.

– Bonjour, monsieur10 – odparł Bram, grubym, gardłowym głosem i niemal w tej samej chwili głowa jego zniknęła w otworze.

Filip czym prędzej zerwał się z łóżka polowego. Usłyszał dobiegający od wyjścia tunelu inny, groźny odgłos: ujadanie i wycie wilków.

Ciarki go przeszły, mimo całego zaufania, z jakim początkowo odnosił się do Brama. I czołgając się na czworakach po śniegu przez wąski tunel ku wyjściu, zadawał sobie pytanie, czy dobrze i rozsądnie postąpił, oszczędzając życie Brama. Nie lepiej byłoby, od razu za pierwszym spotkaniem, wpakować kulę w ciało tego zbója? Jeżeli Bram poszczuje na niego wilki, toż to dopiero będzie i dla Brama i dla nich ładna zabawa! Zagryzą go, jak mysz w pułapce. Może uda się zastrzelić dwa lub trzy wilki, reszta rzuci się na niego i w mig się z nim załatwi. Już po raz drugi zrobił kapitalne głupstwo, które mści się teraz na nim.

Przed wyjściem z tunelu zatrzymał się. Przykucnął, trzymając rewolwer w ręku. Przez wąski otwór nie mógł dojrzeć nic więcej, prócz śniegu, na którym widniały odciski butów Brama. Słychać było groźny pomruk wilków, będących gdzieś niedaleko.

W tej chwili usłyszał głos Brama:

– Monsieur! Rewolwer i nóż – albo cię zabiję. Wilki bardzo głodne.

Nie mógł dojrzeć postaci Brama, który widocznie stał z boku, poza polem jego widzenia. W tonie głosu nie wyczuwało się złości ani groźby, tylko zimną, bezwzględną stanowczość, nie znoszącą protestu ani oporu.

O walce myśleć nawet nie było można. Bram, mając do pomocy swoje dzikie bestie, był pewny zwycięstwa. Jeżeli nawet Filip miał jakieś wątpliwości, pozbył się ich szybko na widok trzech wilków, które nagle zjawiły się w odległości trzydziestu stóp od niego. Były to prawdziwe olbrzymy. Stały z utkwionymi w niego ślepiami, warcząc głucho i kłapiąc szczękami, ukazując przy tym lśniące, ogromne, białe zęby. Po chwili zjawił się i czwarty, a potem parami przybywały dalsze, aż wreszcie wszystkie dwadzieścia ustawiły się rzędem, na wprost niego.

Wilki wydawały się silnie podrażnione. Na widok tych dwudziestu groźnie kłapiących szczęk, tych dwudziestu par błyszczących ślepi, utkwionych w otwór kryjówki, Filip instynktownie cofnął się. Wiedział dobrze, że jeżeli wilki dotychczas stały w oddaleniu, nie rzucając się na niego, to tylko z uwagi na Brama. Choć nie słyszał, żeby Bram wydawał im jakikolwiek rozkaz.

W tej samej chwili mignął mu przed oczami jakiś długi wąż: nad stadem wilków przeleciał ze świstem batog Brama, długi na dwadzieścia stóp, sporządzony ze skóry karibu. Na ten sygnał wilki cofnęły się. Do uszu Filipa doleciał znowu stanowczy rozkaz Brama:

– Monsieur! Rewolwer, nóż!… Bo poszczuję wilki.

Jeszcze nie skończył mówić, a Filip odrzucił rewolwer na śnieg, daleko od siebie.

– Masz rewolwer, stary! Masz i nóż!

Nóż razem z futerałem upadł obok rewolweru.

– Czy mam wyrzucić również i moje łóżko? – spytał Filip, nadrabiając miną swój strach. Przypomniało mu się, że przecież poprzedniej nocy to on strzelał do Brama. A teraz Bram, być może, tylko czeka, aż Filip wyjdzie z kryjówki, aby mu palnąć w łeb? Przypuszczenie to nie było pozbawione pewnych podstaw.

Na swoje pytanie nie otrzymał odpowiedzi, co oczywiście nie mogło go zbytnio uspokoić. Powtórzył pytanie, ale znowu bez rezultatu.

Zabrał się więc do spakowania swego przenośnego łóżka. Śmiech go brał na myśl, jaki raport on o tym wszystkim zdałby przełożonym – o ile w ogóle napisze jeszcze kiedyś jakikolwiek raport. Miałby co opowiadać! Prawdziwa komedia. Zagrzebał się oto w śniegu niby niedźwiedź na sen zimowy; a rano przychodzi taki jegomość uzbrojony w batog, otoczony hordą dzikich żarłocznych bestii, i prosi go grzecznie, aby raczył wyjść.

W chwilę później wyrzucił na śnieg swoje składane łóżko. Bram schylił się, by je podnieść, biorąc równocześnie rewolwer i nóż w swoje posiadanie. Korzystając z tej sposobności Filip wysunął się pospiesznie ze swej kryjówki. I kiedy Bram się podniósł, Filip już stał przed nim.

– Dzień dobry, Bram! – odezwał się śmiało.

Odpowiedziało mu tylko dzikie wycie wilków. Starał się jednak nie dać poznać po sobie lęku ani wzruszenia, jakkolwiek nerwy naprężone miał do ostateczności. Z ust Brama wypadło jakieś ostre słowo w języku Eskimosów i nad pyskami wilków zaświstał znów długi harap.

Bram nie spuszczał z niego oczu, a w jego spojrzeniu błyskały złe ognie. Filip widział, jak Bram zacisnął mocno swe grube wargi, nos zrobił mu się jeszcze bardziej płaski, na ogromnej ręce, w której trzymał grubą pałkę, żyły nabrzmiały jak postronki. Bram gotów był teraz bić i mordować. Wystarczyło jedno nieopatrzne słowo, jeden niezręczny gest, a los Filipa byłby już przypieczętowany.

Grubym gardłowym głosem Bram rzucił pytanie w tym swoim żargonie, którym stale się posługiwał:

– Dlaczego wy wczoraj wieczór strzelać do mnie?

– Dlatego – odparł Filip, siląc się na spokój – ponieważ chciałem z tobą pomówić. Nie chciałem cię tropić. Umyślnie strzelałem ponad twą głową.

– Chciałeś pomówić? – powtórzył Bram, a znać było, że każde słowo kosztowało go wiele wysiłku. – Dlaczego pomówić?

– Chciałem się ciebie spytać, jak to się stało, że zabiłeś człowieka w okolicy Jeziora Boga?

Zaledwie to powiedział, a już pożałował swych słów. Z piersi Brama wyrwał się głuchy, niemal zwierzęcy pomruk. A w jego szarych oczach, które nagle dziwnie pociemniały, zapłonął groźny ogień.

– Ach, tego człowieka z policji? Tego, co przyszedł z portu Churchill i którego wilki zagryzły?

Odrzucił rewolwer i nóż. W rękach trzymał tylko batog i pałkę. Wilki podsunęły się bliżej do Filipa i otoczyły go z tyłu półkolem. Nie śmiał obrócić głowy, nie śmiał nawet spojrzeć na nie. To ich straszne milczenie napełniało go nieopisanym lękiem. Czekały tylko na rozkaz Brama, czyhały na jego znak. Czuły instynktownie, że ów rozkaz padnie lada moment, że zawisł już na grubych wargach ich pana. Chwila była decydująca i straszna po prostu.

Filip wydobył portfel z kieszeni.

– Bram! – odezwał się. – Zgubiłeś coś owej nocy, kiedy nocowałeś w pobliżu chaty Piotra Breault. – Mówił to głosem zmienionym, trochę drżącym i niepewnym. – Dlatego właśnie szedłem za tobą, aby ci to oddać. Mogłem cię zabić, powtarzam, wówczas, gdy strzelałem do ciebie. Ale chciałem tylko, abyś się zatrzymał, i abym ci mógł to oddać…

Mówiąc to, podał Bramowi siatkę ze złotych włosów.

Rozdział VIII. U celu podróży

Przez kilkadziesiąt sekund Bram stał, jakby gromem rażony.

Spojrzenie swych oczu, utkwionych dotąd uporczywie w Filipa, skierował na siatkę ze złotych włosów. Usta otworzył szeroko ze zdumnienia, rzekłbyś, przestał oddychać zupełnie. Pałka i batog wypadły mu z rąk.

Jak zahipnotyzowany zrobił wolniutko jeden krok, potem drugi, trzeci, aż znalazł się w pobliżu Filipa. Nie odzywając się ani słowem, ujął w ręce ową siatkę. A kiedy podniósł ją do góry, by lepiej przypatrzeć się połyskującym włosom, wyraz twarzy złagodniał mu nagle, a w oczach zgasły owe złowrogie światełka.

Ale trwał nadal w zagadkowym milczeniu, bawiąc się ową siatką, owijając ją na swe grube palce. Wreszcie zwinął ją i ukrył gdzieś głęboko pod ubraniem. Teraz dopiero przypomniał sobie o obecności Filipa. Z głuchym pomrukiem schylił się, podniósł z ziemi rewolwer i odrzucił go daleko w śnieg. Wilki popędziły natychmiast w tym samym kierunku. W ślad za rewolwerem poleciał też i nóż myśliwski. Kiedy przyszła kolej na strzelbę, Bram oparł ją sobie o kolano i przełamał na pół, jakby łamał kawałek drzewa na podpałkę.

– Diabli wzięli! – zaklął po cichu Filip.

Owładnięty nagłym wybuchem gniewu, miał ochotę rzucić się na Brama, aby obronić swą własność. Ale jeżeli już poprzednio czuł się zupełnie bezsilnym, o ileż więcej był nim obecnie! Zresztą, natychmiast przyszła mu inna myśl do głowy. Jeżeli Bram niszczy jego broń, to widocznie postanowił darować mu życie, przynajmniej na razie. Postępując w ten sposób, miał na myśli tylko unieszkodliwienie swego wroga. Nie odezwał się ani słówkiem, wiedząc, że i tak dyskusja z Bramem do niczego nie doprowadzi. Bram spojrzał na niego i palcem wskazał na narty, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że ma je sobie założyć. Wilki wróciły do nich i stały – czujne i uważne na każdy znak. Rozległ się trzask z batoga; Bram wyciągnął ramię ku północy, dając do zrozumienia Filipowi, że ma on iść naprzód. Cała karawana ruszyła w drogę: na przodzie Filip, za nim Bram, a za Bramem wilki. Z porządku tego pochodu wymiarkował Filip od razu, że Bram uprowadza go ze sobą jako więźnia, a nie jako przyjaciela. Ale czemu w takim razie darował mu życie? Trudno zgadnąć.

Po przejściu dwóch mil natknęli się na sanki Brama. Zostawił je tam umyślnie, by mieć większą swobodę ruchów, kiedy w nocy wybierał się ze swą hordą celem schwytania tajemniczego prześladowcy. Widocznie z góry pewien był, że po spotkaniu z Filipem, ten ostatni puści się za nim w pościg, za śladami pozostawionymi przez Brama. Filip w duchu podziwiał tę przenikliwość i spryt człowieka-wilka.

Obserwował go uważnie, kiedy Bram ustawiał wilki do zaprzęgu. Posłuszne mu były jak psy doskonale tresowane. Między Bramem a wilkami panował stosunek poufałej przyjaźni, niemal braterstwa. Przemawiał do nich wyłącznie w języku Eskimosów. Słowa miały dziwny dźwięk, przypominający szczęk kości uderzanych jedna o drugą: klak-klak-klak.

Kiedy sanki miały już ruszyć w dalszą drogę, Filip postanowił jeszcze raz przerwać milczenie i wyciągnąć od Brama parę informacji:

– Jeśli naprawdę sądzisz, że chciałem cię wczoraj zabić, czemuż w takim razie nie poszczułeś na mnie twych wilków, jak to już zrobiłeś nieraz z innymi? Dlaczego dopiero na drugi dzień przyszedłeś mnie złapać, w mojej kryjówce?… A potem… Powiedz, na Boga, dokąd my idziemy?

Bram wyciągnął rękę w przestrzeń śnieżnego Barrenu.

– Tam! – odpowiedział krótko, pomijając milczeniem wszystkie poprzednie pytania.

Rękę trzymał wyciągniętą na północ, najdokładniej na północ, niczym igiełka w kompasie.

Potem, jakby przypominając sobie poprzednie pytania, wybuchnął nagle śmiechem. Kiedy śmiał się, twarz jego i tak już potwornie brzydka, przypominała owe okropne poczwary, jakie spotyka się wyrzeźbione na gzymsach i kamiszach starych gotyckich katedr. Był to śmiech tak niesłychanie denerwujący, że Filip miał ochotę chwycić Brama za kark i trząść nim tak długo, aż przestanie się śmiać, aż zdecyduje się mówić.

Ale przypomniał sobie znowu, że Bram to człowiek nienormalny, wyrzutek społeczeństwa, wyjęty spod prawa.

Wreszcie Bram przestał się śmiać; twarz przyoblekł w maskę niewzruszonego spokoju. Wymownym gestem kazał Filipowi zająć miejsce na saniach; on sam podszedł naprzód i stanął na czele zaprzęgu. Rozległ się świst bata, Bram przemówił do wilków parę słów w języku Eskimosów i cała karawana ruszyła w dalszą drogę.

Bram, z głową wtuloną w ramiona, sunął po śniegu na nartach w olbrzymich susach, za nim truchtem biegły wilki. W tym tempie powinni robić jakieś osiem mil na godzinę. Filip, siedząc na sankach, nie mógł oderwać oczu od szerokich, przygarbionych pleców Brama i od szarych grzbietów wilków. Ogarnęło go uczucie niewymownej litości i pożałowania dla tych pariasów życiowych, dla tego biedaka, co pospołu z dzikimi zwierzętami pędzi ciężki nad wyraz żywot, wśród pustki, milczenia i nicości.

Po jakimś czasie zwrócił spojrzenie na sanki; ciekaw był ogromnie, co się na nich mieści. Leżały tam zwinięte skóry niedźwiedzie. Widocznie Bram używał ich do okrywania się. Jedna ze skór miała zupełnie biały włos, pochodziła widocznie z niedźwiedzia polarnego. Opodal leżała ćwiartka mięsa karibu. A nieco dalej, pod ręką niemal, gruba pałka i strzelba. Strzelba ta była starego typu, odtylcówka, jednostrzałowa. Filip nie mógł się nadziwić, czemu Bram zdecydował się połamać jego własną strzelbę, nowszą, zamiast zatrzymać ją dla siebie, w miejsce tego antyku. Przyszło mu też na myśl, na jakie niebezpieczeństwo był wystawiony, kiedy wówczas, w nocy siedział na samotnym drzewie, przedstawiając doskonały cel, nawet dla takiej starej broni.

Gruba pałka, wyciosana z pniaka brzozowego, długa była na trzy stopy. W tym miejscu, gdzie zwykle opierała się na niej ręka Brama, drzewo było wytarte, świecące i przesiąknięte tak tłuszczem, że miało barwę zupełnie czarną, jak heban. Przeciwny koniec, cały poszczerbiony, nosił wyraźne ślady potężnych uderzeń i plamy poczerniałej krwi. Na sankach nie było żadnych przyborów kuchennych ani innych wiktuałów, prócz mięsa z karibu. Tylko na samym tyle przyczepiona duża wiązka gałęzi świerkowych, spośród których sterczała rękojeść siekiery, z grubsza zaledwie ociosana.

Skóra z białego niedźwiedzia i strzelba przyciągały specjalnie uwagę Filipa. Strzelba! Wystarczyło przechylić się tylko trochę, by ją ująć w rękę. Wykluczone przecież, aby nie mógł trafić w szerokie plecy Brama, jakby nastawione umyślnie na strzał! Widocznie Bram zapomniał o tej pozostawionej strzelbie. A może… może pod opieką wilków czuł się dostatecznie bezpieczny?… A może… zaufał naprawdę Filipowi? To ostatnie przypuszczenie najsilniej jednak przemawiało mu do przekonania. Bo tak, prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty wyrządzić Bramowi krzywdy. Nie myślał również o ucieczce. Zapomniał o tym, że składał przysięgę, że jest sługą Sprawiedliwości, że obowiązkiem jego jest odstawić Brama, żywego czy umarłego, do Głównej Kwatery Policji. W jego oczach Bram nie był już zbrodniarzem, lecz człowiekiem naprawdę nieszczęśliwym. I tego polowania na niego nie traktował już jako sportu, lecz jak smutny obowiązek, który musi wypełnić.

Ciągnęło go też coś nieznanego, sensacyjnego. Przypomniały mu się owe złote włosy. I gdyby nawet zamierzał ulec pokusie, posłużyć się ową strzelbą, którą sama Opatrzność chyba mu zesłała, myśl o tych włosach byłaby go powstrzymywała od wykonania tego zamiaru, bo przecież Bram i jego wilki wiodły go właśnie ku owym włosom, ku tajemnicy tej złotej sieci. Nie wątpił już w to ani trochę.

Jak długo trwać będzie ta jazda? Można było przyjąć, że Bram, kierując się w stronę Morza Polarnego, jechać będzie na wschód od Wielkiego Jeziora niewolników, wyminie Miedzianą Rzekę, by skręcić wreszcie w stronę Zatoki Koronacyjnej. Leżąca na sankach skóra z białego niedźwiedzia pochodziła ze zwierza niedawno ubitego, a te właśnie okolice obfitują w tego rodzaju zwierzynę. Do pierwszych kolonii Eskimosów było dobre pięćset mil; przestrzeń, którą Bram ze swymi wilkami może przebyć w ciągu ośmiu do dziesięciu dni.

Jeżeli przypuszczenie to było trafne, dużo rzeczy znalazłoby wtedy swoje wytłumaczenie. Owa młoda kobieta, właścicielka złotej kosy11, mogła być żoną lub córką kapitana okrętu, który wyruszył w te strony na połów wielorybów. Okręt zapewne rozbił się wśród lodów, a załogę wyratowali Eskimosi. I ona obecnie, razem z innymi białymi ludźmi, znajduje się wśród Eskimosów. Lepiej było w każdym razie przyjąć to przypuszczenie, niż myśleć, że znajduje się ona w mocy Brama.

Całym wysiłkiem woli starał się wmówić w siebie, że tak było istotnie. Przecież to drugie przypuszczenie było po prostu potworne, straszne! Kobieta z takimi włosami, podobnymi do nitek szczerego złota, w mocy tego olbrzyma, półwariata! Cóż za potworna para!

Puściwszy tak wodze swym myślom, Filip zaciskał z wściekłości pięści. Przychodziła mu szalona ochota zeskoczyć z sanek, rzucić się na Brama, powalić go na ziemię i przydusić kolanem, aż wydrze z niego całą pawdę. Ale nie! Należało właśnie hamować się i przez zręczną dyplomację dojść do upragnionego celu.

Z pomocą swej busoli Filip kontrolował przez godzinę kierunek ich jazdy. Jechali ciągle na północ. Potem Bram również zajął miejsce w saniach. Stanął z tyłu, poza Filipem, poganiając energicznie wilki długim batogiem. Wilki popędziły galopem. W tym tempie powinni byli, wedle obliczeń Filipa, robić przeszło dziesięć mil na godzinę.

Podczas gdy sanki sunęły po śnieżnej równinie, Filip próbował kilkakrotnie nawiązać rozmowę, ale na próżno. Bram nic mu nie odpowiadał. Od czasu do czasu tylko krzyczał na wilki w narzeczu Eskimosów, trzaskał z bicza, to znów wymachiwał ramionami, wybuchając owym niesamowitym śmiechem.

Minęły w ten sposób dalsze dwie godziny. Bram rzucił krótki rozkaz i sanie nagle stanęły. Następny był długi i rzucony tonem brutalnie energicznym, zaświstał groźnie batog, i wilki zdyszane przyległy brzuchami do śniegu.

Filip zeskoczył z sanek, Bram tymczasem nachylił się nad strzelbą. Klęcząc na sankach, wskazał na nią palcem, mówiąc równocześnie głosem najzupełniej spokojnym i normalnym:

– Pan nie ruszać tej strzelby?… Dlaczego pan nie strzelać do mnie, kiedy byłem tam na przodzie, razem z wilkami?

– Dla tego samego powodu, dla którego i ty mnie nie zabiłeś w czasie mego snu – odparł Filip. A chwytając Brama za ramię, mówił dalej gorączkowo:

– Czemuż, do licha, taki jesteś tajemniczy? Czemu nic nie mówisz? Przecież obecnie nie myślę cię wcale ścigać. Policja pewna jest, że już od dawna nie żyjesz, a ja nie mam zupełnie ochoty cię zdradzić. Czemuż nie pogadasz ze mną po ludzku? Dokąd my idziemy? I dlaczego do licha…

Nie skończył zdania. Bram odchylił w tył głowę, od ucha do ucha rozdziawił usta i począł się śmiać. Ale nie był to tym razem śmiech złośliwy, szaleńczy. Nie, Bram śmiał się naprawdę, zupełnie naturalnie, wesoło, zarażając i Filipa swą wesołością. Podniósł strzelbę i otworzył ją przed oczami Filipa. W strzelbie nie było ani jednego naboju.

Filip stał jak wryty. Zatem Bram rozmyślnie wystawił go na próbę, podsuwając mu pokusę pod rękę!

Było to sprytnie obmyślane. Podstęp, na jaki zdobyć się może tylko człowiek mający zupełnie zdrowy rozum. Ale oto już oczy Brama stawać zaczęły się mętne i błędne. Już opadło go szaleństwo, pogrążając w mrokach nocy jego umysł.

Bram odłożył na bok strzelbę, wydobył duży nóż i począł kroić nim na duże kawały mięso karibu. Widocznie uważał, że nadeszła pora wspólnego posiłku. Każdemu wilkowi rzucał po kolei kawał mięsa. Dla siebie odciął również spory kawałek, który pożarł na surowo. Noż pozostawił utkwiony w mięsie, dając w ten sposób Filipowi do zrozumienia, że i on może sobie ukroić kawałek.

Filip usiadł obok Brama, otworzył swój worek i zaczął wydobywać z niego zapasy żywności. Rozkładał je między Bramem a sobą, aby Bram mógł wziąć to, na co mu przyjdzie ochota.

Bram przestał nagle ruszać szczękami. Kiedy Filip spojrzał na niego, zadrżał z trwogi. Bram z oczami nabiegłymi krwią, wpatrywał się z natężeniem w leżące przed nim wiktuały.

Wyciągnął rękę, chwycił kawałek placka owsianego. Już, już, otwierał usta, by go ugryźć, kiedy znienacka rzucił mięso i placek, i z dzikim rykiem skoczył na Filipa. Zanim w ogóle Filip zdążył pomyśleć o obronie, zanim zdołał zdać sobie sprawę z tego co zaszło, już leżał na ziemi, przytłoczony ciałem Brama, który chwycił go gwałtownie za gardło. Uderzył głową o twardy śnieg tak gwałtownie, że na chwilę zupełnie go zamroczyło.

Kiedy wreszcie dźwignął się z ziemi, przygotowany na ponowny atak, Bram już nie zwracał na niego uwagi.

Mamrocząc coś niezrozumiale, przeglądał kolejno wszystkie zapasy żywności Filipa. Potem, ciągle coś mrucząc, przysunął sobie skóry niedźwiedzie, leżące na saniach, rozwinął je i wydobył ze środka szary, obdarty, postrzępiony worek. W worku tym, jak Filip zauważył, mieściło się kilka małych paczek, owiniętych ni to papierem, ni to korą brzozową. Jedną z paczek poznał po opakowaniu: było to pół funta herbaty, zupełnie takiej samej, jaką kompania Zatoki Hudsona sprzedaje lub wymienia za skóry we wszystkich swych faktoriach.

Teraz Bram chował do swojego worka wszystkie bez wyjąku wiktuały, aż do ostatniej okruszyny. Kiedy skończył, schował worek między skóry niedźwiedzie i ułożył je z powrotem na saniach. A potem, mrucząc coś, usiadł spokojnie i zabrał się z powrotem do swej porcji surowego mięsa.

– Biedaczysko! – pomyślał Filip.

Nie gniewał się nawet zbytnio na Brama, jakkolwiek głowa go jeszcze bolała. W oczach tego potwora wyczytać można było głód i nieodparte pożądanie na widok tych zapasów żywności, smacznej, pożywnej, naprawdę godnej ludzi. A jednak nie tknął niczego. Wszystko starannie schował. Dlaczego? Jedno tylko nie ulegało wątpliwości, gdyby Filip miał zamiar odebrać mu swą własność, na pewno przypłaciłby to życiem.

Bram był pozornie zupełnie obojętny i spokojny, ale kiedy Filip odkroił sobie kawał mięsa karibu, zaczął go uważnie obserwować. Filip zanurzył zęby w surowym mięsie tak, by mu udowodnić, że nie czuje najmniejszego żalu, że mu to obrzydliwe jedzenie niesłychanie smakuje.

Nie zdążył się jeszcze załatwić z tym prymitywnym surowym rozbefem, kiedy Bram, skończywszy jedzenie, wstał i nie czekając dłużej, ostrym krzykiem dał sygnał do dalszej drogi. Wilki zerwały się, a Filip zajął znów miejsce na saniach, tak że Bram był z tyłu.

I rozpoczęła się na nowo prawdziwie piekielna jazda, której Filip nie zapomniał do końca życia. Bram kierował zaprzęgiem, stojąc na saniach z tyłu; od czasu do czasu jednak zeskakiwał na ziemię i biegł za saniami albo na czele zaprzęgu. Wilki pędziły jak wicher, nie zatrzymując się i nie odpoczywając w ogóle. Czasem tylko, gdy były zmęczone, zwalniały, ale Bram popędzał je naprzód ostrym krzykiem i świstem batoga. Powłoka śnieżna była tak twarda i zamarznięta, że narty stały się zupełnie bezużyteczne. Filip sześć razy zeskakiwał z sanek i dla rozgrzania się biegł razem z Bramem i wilkami, aż do utraty tchu.

Po południu spojrzał na busolę i stwierdził, że posuwają się już nie na północ, lecz w kierunku zachodnim. Odtąd, co kwadrans, sprawdzał za pomocą busoli kierunek jazdy, który jednak nie uległ żadnej zmianie. Nietrudno mu było zauważyć, że Bram zaczął pędzić w tym szalonym tempie dopiero od momentu, kiedy zabrał mu jego zapasy żywności. Widocznie miał on w tym względzie jakieś plany, czego domyśleć się było można zarówno z jego zachowania się, jak i nieustannego, niezrozumiałego mamrotania pod nosem przez całą drogę.

Zaczęło się już ściemniać, kiedy nareszcie zatrzymali się. Człowiek-wilk, zdawało się, że na chwilę odzyskuje pełnię rozumu. Wskazał Filipowi palcem na wiązkę drzewa, leżącą na sankach, mówiąc zupełnie naturalnym głosem:

– Rozpalić ogień, monsieur!

Wilki, zupełnie wyczerpane, ułożyły się w zaprzęgu, opierając swe włochate łby na przednich łapach. Bram obszedł kolejno wszystkie, do każdego z osobna przemówił parę słów w swym narzeczu. Potem znów zapadł w zwykłe milczenie. Na kawałku drąga umocował prymitywny worek sporządzony ze skóry niedźwiedziej. Worek napełnił śniegiem, wieszając go nad wiązką gałęzi. Filip zapalił zapałkę i wkrótce zabłysło wesołe ognisko.

– Ile mil drogi zrobiliśmy? – spytał Filip.

– Pięćdziesiąt mil – odparł Bram bez namysłu.

– A ile jeszcze mamy przed sobą?

W odpowiedzi dało się słyszeć tylko głuche mruczenie. Bram stał, z tępym wyrazem twarzy, trzymając w ręku ów nóż, którym kroił mięso karibu. Utkwił oczy w Filipa.

– Ja zabić człowieka – mówił powoli – bo mi ukradł ten nóż i nazwać mnie kłamcą. Ja go zabić! Och tak!

I chwyciwszy w rękę grubą gałąź, złamał ją.

Zarechotał strasznym śmiechem, podszedł do sanek i odciął nożem kilka dużych kawałów mięsa dla siebie, Filipa i swych braci-wilków. Filip starał się wszelkimi sposobami wciągnąć go w rozmowę. Śmiał się, gwizdał, próbował nawet zanucić kilka wierszy z owej „Pieśni o Karibu” znanej w całym Northland, którą Bram z pewnością słyszał już niejednokrotnie. Przypiekając mięso nad ogniem, opowiadał mu o Barrenie, o całych stadach karibu, z którymi spotkał się na wschodzie. Zadawał Bramowi pytania, pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej o jego życiu wśród pustkowia Barrenu, o wilkach i o tych stronach, zupełnie jemu nieznanych. Widać było, że Bram słuchał go z całą uwagą, ale nic nie mówił. Od czasu do czasu tylko z jego piersi wydobywał się głuchy pomruk.

Zjedli mięso; musieli jednak czekać dobrą godzinę, zanim śnieg znajdujący się w worku skórzanym roztopił się i zamienił w wodę. Napili się sami i napoili wilki.

Tymczasem zapadła noc. Przy blasku ogniska Bram wykopał sobie w śniegu dużą dziurę, zastępującą mu łóżko. Na wierzch położył sanki, robiąc z nich rodzaj namiotu.

Filip rozłożył swoje łóżko polowe, okrywając je z wierzchu płótnem. Wkrótce rozległo się głośne chrapanie Brama. Ognisko wygasło zupełnie. Filip przez długi czas nie mógł usnąć, w końcu jednak błogosławiony sen spłynął mu na powieki, pozwalając zapomnieć o wszystkich troskach i kłopotach.

Spał jeszcze w najlepsze, kiedy nagle ciężka dłoń spoczęła mu na ramieniu. Poczuł gwałtowne szarpanie – otworzył oczy.

– Wstawać, monsieur – zabrzmiał mu nad uchem glos Brama.

Noc była tak ciemna, że nie mógł go dojrzeć. Zerwał się szybko. Słysząc, jak Bram coś mówi do wilków, zrozumiał, że ruszają w dalszą drogę. Zwinął swój namiot, złożył go razem z łóżkiem na sanie i zapaliwszy zapałkę, spojrzał na zegarek. Było zaledwie piętnaście minut po północy.

Aż do godziny drugiej w nocy jechali wśród zupełnej ciemności, ciągle w kierunku zachodnim. Potem na niebie rozbłysły gwiazdy, stopniowo coraz liczniejsze, siejąc delikatną światłość na śnieżną równinę. Filip co pewien czas zapalał zapałki, by spojrzeć na busolę i zegarek.

Około godziny trzeciej rano natknęli się na mały lasek, co Filipa ogromnie zadziwiło. Te kilkadziesiąt karłowatych świerków, dziwacznie powykręcanych od wichru, zajmowało nie więcej jak pół akra przestrzeni. Ale były one niewątpliwie zapowiedzią jakiegoś większego lasu.

Rzeczywiście, po upływie niespełna godziny, kiedy cała karawana skręciła z powrotem na północ, w śnieżne ostępy Barrenu, ujrzeli rysujące się kontury zarośli. Najpierw natknęli się na drzewa dość rzadko rosnące, w miarę jednak posuwania się w głąb, las stawał się coraz gęstszy, a drzewa coraz grubsze i wyższe. Ujechali w ten sposób osiem do dziewięciu mil. I nagle w szarym mroku wstającego dnia ujrzeli stojącą w oddali samotną chatkę.

Serce Filipa zabiło żywiej. Ale rozczarował się szybko. Chata musiała być zupełnie pusta; drzwi wejściowe zasypane niemal zupełnie zwałami śniegu, z komina nie wychodził dym. Zatrzymali się tu na chwilę i znów Bram dał sygnał do dalszej jazdy, trzaskając głośno z bata. Wilki pędziły dalej, a przez las niosło się echo złowrogiego śmiechu Brama.

Zniknął za nimi ów pusty domek, zasypany śniegiem. Filip jednak był pewien, że koniec podróży już musi być niedaleko. Wilki ledwo dyszały; Bram również gonił ostatkiem sił. Filip wpatrywał się przed siebie z wciąż rosnącym zainteresowaniem.

Minęły dalsze dwie godziny od chwili, gdy wyruszyli spod owej opuszczonej chatki. Była godzina ósma rano, kiedy sanki wyjechały z lasu na rozległą polanę. W środku tejże stała znów samotna chatka. Już na pierwszy rzut oka Filip doszedł do wniosku, że chatka ta musiała być przez kogoś zamieszkana. Z komina snuła się w górę wąska smuga dymu.

Z całej chaty widać było właściwie tylko sam dach, zbudowany z bierwion drewnianych, a otoczona była palisadą wysoką na osiem stóp. Bram zatrzymał zaprzęg na parę kroków od znajdującej się w palisadzie furtki. Wsunąwszy rękę w specjalnie zrobiony otwór, odsunął umieszczoną wewnątrz zasuwkę. Furtka otworzyła się.

Filip zauważył na twarzy Brama dziwne zmiany. Zniknął z niej ów wyraz brutalnej, zwierzęcej obojętności. Oczy błyszczały mu dziwnie, a z rozchylonych ust wypadały jakieś niezrozumiałe słowa. Dyszał gorączkowo, nie tyle ze zmęczenia, lecz pod wpływem jakiegoś silnego wzruszenia.

Filip milczał, obserwując go bacznie. Z tylu dochodziło go skomlenie wilków, czekających niecierpliwie, aż Bram zdejmie z nich uprząż i puści je na wolność. Filip zaciskał kurczowo pięści; czuł złość i dziwny ból, patrząc na twarz Brama, jaśniejącą wewnętrzną radością.

Bram nie raczył nawet spojrzeć na niego. Wpatrywał się w chatkę i w ów unoszący się dym z komina. Nagle zwrócił się do Filipa:

– Monsieur, trzeba iść do chaty!

Otworzył furtkę. Filip szedł poza palisadą i przystanął, niepewny, co Bram zamyśla dalej robić.

Człowiek-wilk wskazał ręką chatę:

– Do zagrody wpuszczam wilki, monsieur.

Filip zrozumiał. Owa „zagroda”, o której mówił Bram, było to miejsce otoczone palisadą. Tu widocznie wilki stale przebywały, a Bram chciał mu dać do zrozumienia, że powinien wejść do chaty, zanim jeszcze wilki, wyprzężone, wpuszczone zostaną do zagrody.

Całym wysiłkiem woli starał się opanować wzruszenie i wydawać się spokojnym. Od furtki do drzwi chaty wiodła wąska ścieżka, wydeptana nogami. A z tych drobnych odcisków mokasynów nie trudno było odgadnąć, że ścieżkę ową wydeptały nogi kobiece. Filip starał się wmówić sam w siebie, że w chacie znajduje się zapewne jakaś Indianka, która prowadzi Bramowi gospodarstwo… A może młoda Eskimoska, którą sprowadził sobie tu gdzieś spod bieguna…

Przeszedł po wydeptanej ścieżce aż do drzwi wejściowych. Nie pukając wszedł do środka, drzwi zamknęły się za nim.

10.Bonjour, monsieur (fr.) – dzień dobry panu. [przypis edytorski]
11.kosa (tu daw.) – warkocz; włosy kobiety. [przypis edytorski]