Loe raamatut: «Złote sidła», lehekülg 4

Font:

Wówczas Bram, odrzucając w tył swą ogromną głowę, wybuchnął triumfującym śmiechem. Śmiechem tak doniosłym i przeraźliwym, że nawet wilki, mimo całego zmęczenia, zerwały się na nogi, nastawiając uszu.

W tej samej chwili Filip odkrył w chacie tajemnicę owej złocistej sieci.

Rozdział IX. Pierwsze spotkanie z nieznajomą

W chatce było tylko jedno okno, wychodzące na wschód. Zaglądało przez nie blade zimowe słońce, rzucając swe blaski na przeciwległą ścianę. A tam, w tej ścianie, mieściły się drzwi. W drzwiach stała młoda dziewczyna, oblana promieniami słońca, niby w aureoli swych złocistych włosów, tych samych włosów, z których upleciona była owa zagadkowa siatka. Włosy rozplecione spadały kaskadą na jej ramiona, piersi, sięgając aż do ud. Wyglądała cała jak żywy płomień, okryta błyszczącymi puklami, na których kładły się promienie słońca.

Takie było pierwsze wrażenie, jakie odniósł Filip na jej widok. Drugie to takie, że pewnie przeszkodził jej w porannej toalecie. Stała bez ruchu, jak oniemiała ze zdumienia, przypatrując się mu uporczywie. Spod bujnych włosów wychylały się ramiona śnieżnej białości.

Potem zwrócił oczy na jej oblicze. Poczuł, jak krew mu mrozi się w żyłach. Na pięknej, lecz trupio bladej twarzyczce malowały się wyraźnie ślady przebytych tortur i udręczeń. Dziewczyna była młoda, mogła liczyć najwyżej dwadzieścia lat. Oczy miała koloru fioletowego, jak ametysty. Takich oczu Filip nigdy jeszcze nie widział. W oczach tych wyczytać było można całe piekło przeżytych już mąk i trwogę przed tym, co ją jeszcze czeka.

– Proszę się niczego nie lękać – przemówił Filip łagodnym głosem. – Nazywam się Filip Brant, należę do Lotnej Policji z Royal North-West.

Dziewczę nic na to nie odpowiedziało. Filip nie zdziwił się zbytnio, bo i cóż więcej mogła mu powiedzieć? Z oczu jej można było wyczytać od razu tragiczną historię jej niewoli. Choć, prawdę mówiąc, czułby się bardzo szczęśliwym, gdyby raczyła otworzyć usta i powiedziała cokolwiek. Co zaś tyczy się jego samego, jedno tylko wiedział na pewno: zabije Brama, gdy nadejdzie właściwa chwila.

Powtórzył ponownie swe słowa poprzednio wymówione. Z ust młodego dziewczęcia wyrwało się głębokie westchnienie. Ale oczy zachowały nadal swój wyraz przerażenia. Nagle podbiegła do okna. Chwyciła się kurczowo ramy i przechylona do przodu, wpatrywała się z ogromnym przejęciem. Bram właśnie zaganiał swoje wilki do zagrody. Po chwili odwróciła głowę, spojrzała na Filipa, w oczach jej malowało się przerażenie, coś podobnego do lęku zwierzęcia wobec groźnego mu bata. Filip zdziwił się i przestraszył nawet. Podszedł o krok bliżej. Wówczas młoda dziewczyna rzuciła się gwałtownie do tyłu, zasłaniając się obnażonym ramieniem, a z jej piersi wyrwał się przenikliwy krzyk.

Na ten krzyk Filip stanął jak wryty. Przemówiła! A on nie zrozumiał tego, co chciała mu powiedzieć. Rozchylił szeroko poły płaszcza, odsłaniając przymocowaną na bluzie brązową odznakę policyjną. Ten widok napełnił dziewczynę niewymownym zdziwieniem. Teraz dopiero zorientował się Filip, że zlękła się go; bo rzeczywiście zaniedbany, nie ogolony od ośmiu dni, musiał wyglądać nie wiele lepiej od Brama. Uspokoiła się widocznie, gdy ujrzała na jego piersiach odznakę policyjną.

– Nazywam się Filip Brant – powtórzył – należę do Lotnej Policji z Royal North-West. Umyślnie przybyłem tutaj, aby pomóc pani, o ile zajdzie tego potrzeba. Mogłem już dawno zaaresztować Brama, zabić go nawet. Ale nie uczyniłem tego, właśnie ze względu na panią. Czemu pani znajduje się tutaj, w towarzystwie szaleńca i mordercy?

Patrzyła na niego z ogromną uwagą, na bladą dotychczas twarzyczkę wystąpiły silne rumieńce. Widział, jak w oczach jej gasł lęk i trwoga, a budziły się iskry rosnącego zainteresowania. Z oddali słychać było głos Brama i ujadanie wilków. I nagle zaczęła mówić, szybko i gorączkowo. Ale mówiła jakimś językiem Filipowi zupełnie nie znanym. Wydał mu się ten język równie zagadkowym, jak zagadką była w ogóle obecność tej młodej i pięknej dziewczyny w chacie Brama.

Wiedziała, że Filip nie może jej zrozumieć Nagle podeszła ku niemu, kładąc mu palec na ustach – po czym przyłożyła palec do swych ust, potrząsając znacząco głową. Filip domyślił się, że w ten sposób chciała mu dać do zrozumienia, iż mają sobie wzajemnie dużo do opowiadania, że jednak nie mogą się porozumieć, bo mówią każde innym językiem. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, stał bezradny, nie spuszczając z niej oka.

W tej chwili dały się słyszeć za drzwiami ciężkie kroki Brama. Pociemniały od razu błyszczące żywo oczy dziewczęcia. Gwałtownym ruchem odgarnęła włosy i pobiegła do sąsiedniego pokoju.

Zaledwie tam weszła, otworzyły się drzwi. Wszedł Bram, dźwigając ciężki ładunek, który zdjął z sań. Rzucił to wszystko na podłogę i nie zwracając uwagi na Filipa, utkwił wzrok w zasłonie odgradzającej pokoje. Filip obserwował zachowanie się Brama. Obaj milczeli, stojąc bez ruchu. Ciszę przerywały tylko kroki młodego dziewczęcia kręcącego się w przyległym pokoju.

Sercem Filipa miotały sprzeczne uczucia. Gdyby miał broń pod ręką, na pewno załatwiłby się od razu z Bramem, w którego oczach błyszczało dziwne światło, usprawiedliwiające najgorsze podejrzenia Filipa. Prawda, nie miał żadnej broni. Ale rozglądając się po pokoju spostrzegł leżącą opodal pieca wiązkę drzewa. Zrozumiał, że w razie czego wystarczy schylić się i wybrać jakieś grube, mocne polano… i to mu wystarczy.

Uchyliła się zasłona – w drzwiach stanęła młoda dziewczyna, z uśmiechem na twarzy, z rozjaśnionymi oczami. Patrzyła na Brama, do niego śmiała się najwyraźniej. Podziałało to na Filipa jak uderzenie biczem. Wyciągnęła ramiona i zaczęła mówić do Brama.

Filip nie mógł zrozumieć ani jednego słowa z tego, co mówiła. Nie był to język francuski, ani niemiecki, ani angielski; nie było to narzecze Chippewayów czy Eskimosów. Mówiła głosem łagodnym i zupełnie czystym; z początku tylko wyczuć w nim można było pewne drżenie. Oczy spoglądały jasno, wesoło, nie było w nich ani śladu owego lęku, który Filip poprzednio dwukrotnie zauważył. Włosy zaplotła i uczesała starannie; wyglądała, jakby żywcem zeszła z jakiegoś portretu kobiety, nie pochodzącej w żadnym razie z Północy.

Człowiek-wilk zmienił się najzupełniej. Oczy jaśniały mu szczęściem, wargi poruszały się bezdźwięcznie, jakby po cichutku powtarzał sobie wszystko to, co mówiła mu młoda dziewczyna. Przypominał poczciwe duże psisko, nadstawiające kark pod pieszczoty swego pana.

Czyżby ją rzeczywiście rozumiał? Czyżby znał ten dziwny język? Filip zapytał się w duchu, jaka właściwie rola jemu samemu przypadła w tym wszystkim. Młode dziewczę zdawało się naprawdę być szczęśliwe. Co z tego wszystkiego wyniknie?

Kiedy skończyła mówić, człowiek-wilk odpowiadał jej tylko jakimś gardłowym okrzykiem, w którym brzmiała nuta triumfu. Przyklęknął na ziemi koło swojego szarego worka i mamrocząc coś niezrozumiale, zaczął wyrzucać jego zawartość na podłogę.

Spojrzenie Filipa skrzyżowało się z oczami młodej dziewczyny. Założywszy obie ręce na piersi, zdawała się prosić go, by zechciał ją zrozumieć. I Filip zrozumiał. Oto wobec Brama zmuszała się do wesołości, udawała szczęśliwą, śmiała się. Grała rolę, jaką sobie sama narzuciła.

A teraz zwracała się do Filipa, starała się wytłumaczyć mu, co znaczy to jej zachowanie. Wskazała palcem na Brama, którego olbrzymia głowa i szerokie plecy pochylały się nad workiem, i głosem stłumionym rzekła:

– Tossi, tossi, han er tossi

Co to miało znaczyć? Filip na próżno łamał sobie głowę. Nie wiedząc już, co począć, wskazał jej palcem na leżące pod piecem polana. Nietrudno było odgadnąć, co chciał przez to powiedzieć. Bram klęczał, odwrócony do nich plecami. Może więc najlepiej zabić go od razu na miejscu? Jedno uderzenie polanem…

Potrząsnęła głową; wydawała się nawet silnie zaniepokojona podobnym pomysłem. Zaczęła znów mówić coś półgłosem. Po czym spoglądając na Brama, powtórzyła:

– Tossi, tossi, han er tossi

Nagle podniosła rękę do czoła, opierając na nim cienkie swe paluszki. Starała się w ten sposób objaśnić swoje słowa, dać mu do zrozumienia, co ma na myśli. Chciała powiedzieć to, o czym Filip już od dawna wiedział: że Bram Johnson jest szaleńcem niepoczytalnym.

Powtórzył za nią: „Tossi, tossi…” uderzając ręką o czoło i wskazując oczami na Brama. Tak jest, o to jej widocznie szło, bo odetchnęła, jakby jej wielki ciężar spadł z serca. Bała się, aby Filip nie rzucił się na Brama. A teraz on już zrozumiał, że temu nieszczęśliwemu nie trzeba robić żadnej krzywdy. Jakże się wydawała szczęśliwą!

Ale w sercu Filipa obudziła się zazdrość na nowo. Cała sprawa, zamiast się wyjaśnić, komplikowała się coraz bardziej. Czymże właściwie było to młode dziewczę dla Brama? Chwilami zdawała się drżeć z trwogi przed tym wariatem, wyjętym spod prawa, a jednak zależało jej na tym, żeby mu się żadna krzywda nie działa?

Tymczasem Bram wyładował wszystkie zapasy żywności i poukładał je na podłodze.

Oczy młodej dziewczyny zwróciły się ku leżącym na ziemi przedmiotom. A w jej oczach wyczytać było można głód! Całym swym jestestwem ciągnęła do tych błogosławionych wiktuałów. W spojrzeniu jej odbijało się całe piekło przebytych cierpień! Była głodna! Tęskniła za jedzeniem, za jakimś pożywieniem ludzkim, które by nie było krwawiącym mięsem, ścierwem rzuconym wilkom! I oto był powód, dla którego Bram zapuścił się tak daleko na południe, dlaczego tak brutalnie rzucił się na Filipa, aby wyrwać mu zapasy żywności. Chciał je oddać tej młodej dziewczynie!

Filip widział, jak powodowana ambicją kobiecą starała się ukryć przed jego wzrokiem ową szaloną radość na widok rozpakowanego przez Brama jedzenia. Gdyby jego tu nie było, na pewno dawno już klęczałaby na podłodze obok Brama. Ale nie śmiała tego zrobić w obecności obcego człowieka. A kiedy ich spojrzenia spotkały się, młode dziewczę spłonęło rumieńcem. Trudno, nie mogła taić dłużej, pusty żołądek dopominał się gwałtownie o swoje prawa. Ale co on sobie o niej pomyśli? Że i ona zwariowała, jak Bram, że stała się niemal bydlęciem.

Filip szybko podszedł do niej i kładąc jej rękę na ramieniu, spytał:

– Zjemy razem śniadanie, nieprawdaż?

Rozdział X. Pierwsze śniadanie

Filip cały zadrżał, czując pod ręką ciepłe ramię dziewczęcia. Natychmiast jednak opamiętał się: może Bram rozgniewa się, widząc, że Filip traktuje nieznajomą z taką poufałością? Zwrócił się więc ku niemu z wyciągniętą przyjaźnie drugą dłonią, mówiąc tonem możliwie swobodnym:

– No dalej, Bram! Rusz się! Widzisz przecie, że ona umiera prawie z głodu! Teraz już rozumiem, czemu zabrałeś mi moje zapasy żywności i dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu! No, czemu nic nie gadasz? Czemu nie powiesz mi, kto ona jest, skąd się tu wzięła i czego właściwie chce ode mnie?

Na próżno czekał na odpowiedź. Bram milczał, wpatrując się tylko w niego uważnie, jak to było w jego zwyczaju.

– Powtarzam ci – podjął – że jestem twoim przyjacielem! Ja…

Nie dokończył zdania, bo Bram znienacka wybuchnął dzikim śmiechem. Śmiech ten, w ciasnej, zamkniętej chałupce brzmiał jeszcze stokroć bardziej niesamowicie i strasznie, niż wśród pustkowi Barrenu. Młoda dziewczyna przytuliła się do Filipa, drżąc cała. Mimo wszystko jednak próbowała z wysiłkiem uśmiechnąć się do Brama.

A Bram śmiał się dalej. Podszedł powoli do pieca i zaczął poprawiać ogień. Spojrzenie Filipa przeniosło się od filetowych oczu dziewczęcia, patrzących nań z niemą prośbą, na olbrzymią postać Brama, pochylonego przy ognisku. Zacisnął odruchowo pięści. Sposobność była znakomita. Jednym susem dopadnie tego szaleńca, chwyci go krzepko za gardło, przydusi. W tej pozycji walka będzie łatwiejsza, a szanse Filipa co najmniej równe.

Ale młode dziewczę powstrzymało go i tym razem. Zanim zdążył się ruszyć, wpiła mu palce w ramię i odciągnęła na bok, jak najdalej od Brama, szepcząc coś półgłosem w swym niezrozumiałym języku. Tymczasem Bram wstał, ujął w ręce wiadro i nie patrząc nawet na nich, opuścił chatę.

Zapadło nieco kłopotliwe milczenie. W duszy Filipa budziły się znowu podejrzenia; nie mógł zrozumieć, dlaczego ona tak uporczywie broni Brama, nie pozwalając zrobić mu żadnej krzywdy. Młode dziewczę chwyciło go za rękę. Poprowadziła go za sobą do owego drugiego pokoiku, służącego jej za mieszkanie.

Nietrudno było odgadnąć, co miała na myśli. Chciała mu pokazać, co Bram dla niej robił. Oto urządził jej osobny pokoik za pomocą drewnianego przepierzenia. Żeby zaś pokoik ten rozszerzyć, dobudował doń jeszcze małą przybudówkę, przyczepioną do ściany chaty. Drzewo, z której przybudówka ta i drzwi wewnętrzne były zrobione, było jeszcze zupełnie świeże, nie wyschnięte. Całe umeblowanie pokoju składało się z prymitywnie wyciosanego stołu i krzesła; za posłanie służyło kilka sztuk skór niedźwiedzich. Na ścianie wisiało trochę ubrania, między nimi czapeczka futrzana i gruby sukienny płaszcz, przepasany czerwoną wstążką. Na stole leżał mały pakiecik, starannie owinięty.

– Tak, tak, rozumiem już – monologował Filip, wpatrując się w ametystowe oczy dziewczęcia. – Chce mi pani dać do zrozumienia, że nie powinienem robić Bramowi Johnsonowi żadnej krzywdy. Chce mi pani wmówić, że ten bydlak nigdy pani nie dotknął, że nigdy nie żądał żadnej zapłaty za oddawane usługi. Czemuż w takim razie pobladła pani przedtem jak płótno? Prawda, jak widzę, trwoga już minęła. Twarzyczka pani znowu jest różowa i cacana, aż miło patrzeć. No, niechże mi pani to wszystko wytłumaczy…

Słuchała go uważnie, kołysząc lekko swym smukłym, zgrabnym ciałem, oczy błyszczały jej dziwnie.

– Tak, tak, kpi sobie pani po trochu ze mnie – ciągnął dalej z uśmiechem. – Przynajmniej na parę minut, prawda? A może i ja dostałem bzika, podobnie jak Bram? Przyzna pani, że nieczęsto zdarzają się podobne przygody… Wyruszyłem w pościg za Indianami. Natknąłem się na wariata. A w chacie wariata, kogóż znajduję? Panią! Wydawałaś mi się w promieniach słońca jak anioł, stojący u bramy piekieł. Nie rozumie pani, co mówię, prawda? Nic nie szkodzi… Chcę panią oswobodzić od tego wariata. Nie pozwalasz… Ręce mi po prostu opadają! Żebym tak miał z czego, dałbym chętnie milion dolarów, byleby zmusić Brama do powiedzenia mi wszystkiego. Nigdy pani nawet nie tknął? Mój Boże, jakże bym pragnął w to wierzyć!

Z zachowania się młodej dziewczyny poznać można było, że stara się wyczytać z oczu Filipa jego myśli, odgadnąć sens jego słów.

Filip ciągnął dalej:

– Znajdujesz się w oddaleniu jakichś tysiąca pięciuset mil od wszelkich istot ludzkich… I to z takimi oczami i z włosami tak złotego koloru!… Gdyby Bramowi zachciało się mówić, na pewno objaśniłby, że spadłaś tu prosto z księżyca, aby się nim opiekować i robić porządek w jego chatce. No, jakże? Nie może mi pani dać zupełnie żadnych objaśnień? Kim jesteś i skąd się tu wzięłaś?

Urwał, jakby oczekując odpowiedzi. Ale odpowiedzią był tylko uśmiech, uśmiech dziwnie słodki i miły. Opanowało go dziwne wzruszenie. Nie bacząc na to, że Bram może lada moment wejść, ujął w obie dłonie jedną rączkę dziewczęcia, ściskając ją mocno.

– Nie rozumie pani ani słóweczka z tego, co mówię – prawda? Ani słóweczka! Nic nie szkodzi; powolutku dojdziemy do porozumienia. To jedno wiem już na pewno, że od czasu, jak spadłaś tutaj z księżyca, nie jadłaś na śniadanie, obiad i kolację nic innego, prócz mięsa dzikich zwierząt, upolowanych przez Brama. I kto wie, może nawet bez woli zupełnie! Miałaś wielką ochotę rzucić się na te prowianty przywiezione przez Brama. I zagadaliśmy się tak, że zapomnieliśmy oboje o najważniejszym, chodźmy zatem na śniadanie!

Poprowadził ją do pierwszego pokoju, ku leżącym na podłodze wiktuałom. Pomagała mu je zbierać. Wydobył mały garnuszek, wrzucił weń porcję suszonych płatków ziemniaczanych i zabrał się do przyrządzania tej potrawy na piecu.

– Mówiliśmy więc – podjął na nowo – że Bram traktuje panią z całym szacunkiem… Uff! Jaką mi to sprawia ulgę! Nie ma pani pojęcia, jak mnie to cieszy! A jestem pewny, że gdyby tak nie było naprawdę, nie powstrzymałabyś mnie, kiedy chciałem roztrzaskać głowę temu potworowi. To jasne jak słońce.

Odwrócił oczy od pieca i spojrzał na nią. Śliczna była naprawdę.

Włosy rozplotły się jej i opadły na ramiona. Nigdy by nie uwierzył, aby włosy kobiece mogły być tak jedwabisto lśniące i mieć taki złocisty odcień.

Nagle przyszedł mu nowy pomysł do głowy. Uderzając się pięścią w piersi, powtórzył kilkakrotnie:

– Nazywam się Filip Brant – Filip Brant – Filip Brant.

Za każdym razem wskazywał wymownie palcem na siebie samego.

Rozjaśniło się oblicze młodej dziewczyny. Pękła wreszcie dzieląca ich dotąd zapora.

Powtórzyła za nim powoli, wyraźnie jego imię i nazwisko. A potem uśmiechnęła się i kładąc obie dłonie na piersi, rzekła:

– Celia Armin.

Filip omal nie wypuścił z ręki garnuszka, w którym smażyły się kartofle. Miał ochotę skoczyć do niej, do owej „Celii Armin”. Pohamował się jednak i nie odstępując od pieca, powtórzył tylko kilkakrotnie:

– Celia Armin.

A ona za każdym razem przytakiwała mu skinieniem głowy.

Zdawało mu się, że jest to imię francuskie. Spróbował zatem powtórzyć kilka najprostszych zdań francuskich, jakich nauczył się od Piotra Breault. Ale widać było, że ona nie rozumie ani słowa. Więc powtórzył tylko:

– Celia!

W tej samej chwili odpowiedziała:

– Filip!

Zza drzwi doleciało wycie i skomlenie wilków. Rozległy się ciężkie stąpania i człowiek-wilk wszedł do chaty.

Filip poświstywał wesoło, potrząsając garnkiem, w którym smażyły się kartofle. Minę miał najzupełniej obojętną, jak gdyby nic w ogóle nie zaszło. Po chwili zwrócił się do Celii, wskazując palcem na imbryk do kawy:

– Proszę się zająć kawą, Celio. Śniadanie już gotowe.

Wzięła imbryk i podeszła do stołu.

Filip spojrzał na Brama. Człowiek-wilk stał oparty o drzwi wejściowe, spoglądając zupełnie bezmyślnym, tępym wzrokiem na nich oboje. W jednej ręce trzymał wiadro napełnione śniegiem, w drugiej mrożoną rybę.

– Za późno już teraz na rybę, mister Bram – odezwał się Filip. – Młoda lady nie mogła tak długo czekać. Zresztą zdaje mi się, że mięso surowe i ryby przejadły się jej już zupełnie. Chodźmy na śniadanie!

Wysypał na cynowy talerz porcję gorących przysmażonych kartofli i postawił je przed Celią. Obok położył kilka placków owsianych, które upiekł sobie jeszcze przed wyruszeniem na tę wyprawę. Drugą porcję kartofli postawił przed Bramem, trzecią dla siebie.

Bram stał milczący, trzymając wiadro i mrożoną rybę i z głuchym pomrukiem podszedł do stołu. Ogromną swą, ciężką łapę oparł o ramię Filipa, ściskając go tak mocno, że aż zatrzeszczały kości. Spojrzał na młode dziewczę. Potem odepchnął gwałtownie Filipa i podsunął wszystkie trzy talerze Celii.

– Pan będzie jeść rybę, monsieur!… – oświadczył krótko.

Słysząc go w tej chwili, nikt by nie przypuszczał, że mówi to wariat. Ale krótka chwila przytomności minęła; w chacie zabrzmiał znów jego szaleńczy, dziki śmiech, że aż się ściany izby zatrzęsły. Odpowiedziało mu z oddali przeciągłe wycie wilków.

Filip powstrzymywał się całą siłą woli, by nie wybuchnąć śmiechem wobec tego objawu galanterii. A w oczach Celii zamigotały iskierki triumfu: Bram zawsze był dla niej uprzedzająco grzeczny. Filip mógł się o tym naocznie przekonać.

Filip wziął rybę, zagrzał ją na piecu, przekroił na połowę i zaniósł Bramowi. Równie dobrze mógłby ją podać drewnianej figurce, bo Bram wstał: nie patrząc wcale na rybę, wziął kawał surowego mięsa karibu, wsadził je pod pachę i wyszedł z izby, mrucząc coś niezrozumiale.

Rozdział XI. Zaczynamy się rozumieć

Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, Celia podbiegła do Filipa i powiodła go do stołu. Aby się przypodobać Bramowi, jadła ze wszystkich trzech talerzy. Teraz jednak nałożyła Filipowi na talerz kartofli, położyła obok placek i nalała mu garnuszek kawy.

Filip uśmiechnął się tylko. Miał szaloną ochotę przytulić do twarzy główkę Celii i ucałować ją za to.

– Chcesz się ze mną podzielić swym śniadaniem, prawda? – mówił – Ale nie znasz mojej sytuacji, maleńka. Najadłem się tych obrzydliwych placków (ujął go w rękę, by mogła lepiej zrozumieć), najadłem się ich tyle w ciągu ostatnich dni, że na sam widok placków czuję mdłości. Oddałbym wszystkie placki owsiane na całym świecie za parę sztuk tych ślicznych korniszonów, które moja matka umiała tak świetnie przyrządzać. Ta ryba Brama, to dla mnie prawdziwy specjał; równie jak i ta kawa, podana pani rączką.

Usiadła naprzeciwko i nie spuszczała z niego oczu, gdy jadł. A Filip, jedząc, zastanawiał się znowu, skąd ona się tu mogła znaleźć, w tym opuszczonym zakątku ziemi, w podobnym otoczeniu. Musi rozwiązać tę zagadkę! I to jak najszybciej.

Widocznym było, że tak jak Filip pała chęcią dowiedzenia się wszystkiego, tak samo ona pragnęłaby mu wszystko opowiedzieć. Wyczytać to było można z jej oczu, z wyrazu twarzy. Tylko, jaką drogą dojdą do tego?

Skończywszy śniadanie Filip wstał od stołu i podszedł razem z Celią do okna. Ujrzeli Brama stojącego w „zagrodzie” razem wśród hordy swych wilków, między które rozdzielał kawały mięsa. Filip ujął w ręce rozplecione włosy młodej dziewczyny, stojącej obok niego. Rumieńce wystąpiły mu na twarzy, kiedy bawił się tymi złotymi kosmykami. Celia patrzyła na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Spróbował z kilku nitek spleść coś podobnego do owej sieci złotej, znajdującej się w posiadaniu człowieka-wilka. Wymownym gestem wskazał jej na ową sieć uplecioną przez siebie i przez Brama.

Zrozumiała go od razu. Za pomocą odpowiedniej mimiki dała mu do zrozumienia, że rzeczywiście z jej włosów Bram splótł niejedną już siatkę. Pochyliła głowę, pokazując Filipowi kilka miejsc, na których włosy miała poucinane.

Potem wyciągnęła ku niemu rękę, mówiąc:

– Filip Brant – Ameryka!

I natychmiast, wskazując palcem na siebie samą, dodała żywo:

– Celia Armin – Danmark!

– Danmark! – powtórzył. Naprawdę? Pochodzisz z Danii? Z Danii? Danmark?

Skinęła potakująco głową.

– Danmark – Kobenhavn – wymówiła wyraźnie.

– Dania – Kopenhaga! No, Bogu dzięki, zaczynamy wreszcie rozmawiać! Celia Armin z Kopenhagi. Ale to mi jeszcze nie wyjaśnia, jakim sposobem znalazłaś się tutaj?

Wskazał ręką na podłogę i szerokim gestem ogarnął cztery ściany izby:

– Jakim cudem znalazłaś się tutaj?

Odpowiedź zdziwiła go niesłychanie. Oto Celia mówiła gorączkowo:

– Kobenhavn – Muskvas – Petersburg – Rusland – Sibirien – Amerika. – Kopenhaga… – Moskwa… – Petersburg… – Syberia – Ameryka? – powtarzał niedowierzająco. Celio, na miłość boską, wyjaśnij mi to, bo zwariuję naprawdę! Przecież niepodobna uwierzyć, abyś z Kopenhagi przyjechała sobie tak po prostu przez całą Rosję i Syberię, aż do Kanady, aby ostatecznie dostać się w ręce tego szaleńca, wśród pustkowi Barrenu, z dala od świata i ludzi! To niemożliwe! Musi to być jakieś nieporozumienie! Czekaj, zobaczymy zaraz…

Przypomniał sobie, że ma w kieszeni mały podręcznik geograficzny, jaki noszą wszyscy funkcjonariusze policji. Na końcu podręcznika znajdowała się mapa całej kuli ziemskiej. Rozłożył ją przed Celią, która po chwili szukania małym paluszkiem wskazała na Kopenhagę. Pochylił się nisko nad jej głową, by lepiej widzieć. Ach, z jakąż ochotą schowałby swą twarz w te jej miękkie, złociste włosy! Z jaką rozkoszą ująłby tę główkę w swoje dłonie!

W gruncie rzeczy wszystko było mu jedno w tej chwili, czy ona pochodzi z Kopenhagi, czy spadła z księżyca. Najważniejsze, że znalazł ją. Skakałby po prostu z radości, jak podróżnik, któremu udało się odkryć nieznane krainy i objąć je w swoje posiadanie. Ale pohamował się i powstrzymując oddech, wodził wzrokiem po mapie i małym paluszku poruszającym się na niej.

Z Kopenhagi paluszek przesunął się na Moskwę, stamtąd na Petersburg, a potem powoli wędrował po mapie przez Rosję, Syberię, aż do cieśniny Beringa.

– Skunnert… – dodała cicho w formie objaśnienia.

Oparła paluszek na mapie w tym miejscu, gdzie widniała duża, zielona plama; była to Alaska.

Zawahała się przez chwilkę. Widocznie starała się przypomnieć sobie, jaką drogą mogła stamtąd iść dalej. Mapa nie mogła jej być w tym pomocna. Po krótkim namyśle ujęła Filipa za rękę, podprowadziła go do okna i wskazała na wilki. A zatem: Alaska… potem wilki, względnie psy… i sanki.

Filip nie posiadał się z radości. Przytakiwał jej głową z zadowoleniem. Zrozumiał wszystko: nazywa się Celia Armin, pochodzi z Kopenhagi. Przyjechała na Alaskę, a stamtąd puściła się saniami w dalszą drogę.

Teraz starała mu się wyjaśnić powód swej podróży i okoliczności, wskutek których dostała się w ręce Brama Johnsona. Odwrócona plecami do okna mówiła żywo, gwałtownie, niemal ze szlochem, pod wpływem ogarniającego ją wzruszenia. Opowiadała mu, to było zupełnie widoczne, całą przeżytą straszną tragedię, której Filip już od pierwszej chwili po trochu się domyślił. Mówiła długo, załamując rozpaczliwie ręce. A kiedy wreszcie skończyła, zasłoniła rękami twarzyczkę, wybuchając spazmatycznym szlochem.

Zza okna doleciał ich ordynarny szaleńczy śmiech Brama.

Śmiech ten brzmiał w uszach Filipa niby krwawa obelga. Krew zawrzała mu w żyłach. Jednym susem podskoczył do pieca, wyciągnął z niego duże płonące polano – po czym podbiegł do drzwi, otworzył je gwałtownie i wypadł przed domek.

Pobiegł za nim straszny, rozpaczliwy krzyk kobiety, krzyk, w którym brzmiała gorąca prośba. I ujrzał równocześnie całą hordę wilków, które zbite w jedną gromadę pędziły ku niemu z drugiego końca zagrody. Tym razem Bram Johnson nie powstrzymywał wilków, lecz stał spokojnie, obserwując całą scenę. Widząc ten straszny widok, Celia krzyknęła głośno i rozpaczliwie. Odpowiedział jej ponury śmiech człowieka-wilka.

Filip nie stracił głowy na widok niebezpieczeństwa. Zakręcił płonącym polanem młynka ponad głową i z całym rozmachem cisnął je między pędzące bestie. Między wilkami powstało zamieszanie. Filip skorzystał z okazji, obrócił się i wpadł do izby. Błyskawicznie zamknął za sobą drzwi, a Celia natychmiast zasunęła skobel.

Czas już był najwyższy, bo w parę sekund później wilki dopadły drzwi. Zatrzęsła się cała chata pod ciężarem ich cielsk. Słychać było kłapanie szczęk i groźne pomruki za drzwiami. Spojrzał na Celię. Była blada jak trup, trzęsła się cała, daremnie usiłując ukryć trwogę i wzruszenie.

Filip zrozumiał teraz całe szaleństwo swego postępku i myśli Celii. Gdyby wilki dopadły go, on zginąłby, a ona straciłaby ostatnią deskę ratunku. Pochylił się do niej, przytulając do siebie twarzyczkę, na której wykwitł słaby uśmiech.

– Celio – mówił ochrypłym nieco głosem, ściskając mocno jej drobne rączki – Celio, ty moja maleńka tajemnicza dzieweczko, wiesz, jestem prawie szczęśliwy, że nie możesz rozumieć tego, co ci mówię, bo z pewnością wyśmiałabyś mnie tylko. Znam cię dopiero od dziś rana. I już cię pokochałem. Żadna kobieta w moim życiu nie zrobiła na mnie tak silnego wrażenia jak ty. Żadnej jeszcze tak nie pożądałem. Kocham cię, a tyś powinna wiedzieć o tym. Nie uwierzyłabyś w tak gwałtowną, nagłą miłość – uważałabyś mnie za drugiego Brama Johnsona.

Spoza drzwi dochodził glos Brama; mówił coś do wilków w narzeczu Eskimosów, odpędzał je od drzwi, pod którymi się skupiły. Wilki warczały z zadowoleniem. Filip puścił obie ręce Celii, podszedł do drzwi i odsunął drewniany skobel.

Bram wszedł do izby.

Filip, niepewny, co go czeka, naprężył mięśnie, gotów na wszystko. Ale ku jego ogromnemu zdziwieniu Bram wydawał się zupełnie spokojny i obojętny. Mruczał coś tylko pod nosem, z głupkowatą miną, uśmiechniętą, jakby ubawiony tym wszystkim co zaszło. Celia wpiła się paznokciami w ramię Filipa. W spojrzeniu jej malowało się przerażenie; zachowaniem Brama była widocznie silnie zaniepokojona. Nagle, nic nie mówiąc, przeszła szybko do swego pokoiku. Upłynęła jedna minuta. Bram pozornie nie zwracał wcale uwagi na Filipa, mruczał tylko coś pod nosem.

Z pokoiku wyszła Celia; skierowała się prosto do Brama. W wyciągniętej ku niemu dłoni trzymała pukiel swych złocistych włosów.

Bram przestał natychmiast mruczeć. Twarz rozjaśniła mu się jakimś bezgranicznym zachwytem. Grubą, niekształtną rękę wyciągnął ku złotym włosom, które widocznie były dla niego jakimś bezcennym talizmanem.

Celia uśmiechnęła się leciutko. Może właśnie dzięki temu talizmanowi – pomyślał Filip – ów potwór, ten człowiek-wilk, otaczał ją takim szacunkiem i czcią od pierwszej chwili, od momentu gdy dostał ją w swoje ręce. Ale przecież ona była zupełnie w jego mocy! Ileż razy mógł zrobić z nią wszystko, co tylko mu się podobało! A może naprawdę nie zdawał sobie z tego sprawy, jaki skarb ma w rękach?

Człowiek-wilk, z miną zadowoloną, począł znowu coś mruczeć, ale już inaczej, łagodnym i niemal pokornym tonem. Usiadł na podłodze pod ścianą ze skrzyżowanymi nogami. Rozdzielił pukiel włosów na trzy części i zaczął splatać z nich nowe sidła… Celia, uspokojona już zupełnie, wróciła do swego pokoiku. Czuła potrzebę samotności, chciała odetchnąć swobodnie po tych wszystkich gwałtownych przejściach.

Filip, korzystając z jej nieobecności, otworzył swój plecak i wydobył z niego przybory toaletowe. Przyjrzał się w lusterku i przeląkł się sam siebie. Z nieogoloną brodą, brudny, nieuczesany, wyglądał tak odstraszająco, że zrozumiał dopiero teraz, czemu Celia w pierwszej chwili na jego widok cofnęła się. Potrzebował pół godziny czasu, aby ogolić się należycie. Co się zaś tyczy Brama, to człowiek-wilk tak zajęty był splataniem swej sieci, że tak długo nie odrywał oczu od roboty, aż siatka była gotowa. Wstał wówczas i wyszedł z izby, nie mówiąc ani słowa.

Celia wróciła do pierwszego pokoju. Natychmiast zauważyła zmieniony wygląd Filipa, co sprawiło jej widoczną przyjemność. Filip zarumienił się mimo woli.

Podeszli do okna i obserwowali Brama. Człowiek-wilk zwołał całą swą hordę i szedł z nią do furtki. W ręku trzymał narty i batog. Otworzył furtkę, wyszedł i wypuścił za sobą dziesięć wilków. Potem furtkę zamknął.

Celia podeszła do stołu. Filip zauważył, że ze swego pokoiku przyniosła ołówek i kawałek papieru. Usiadła obok stołu i po chwili podała Filipowi z miną triumfującą kartkę papieru, na której wyrysowany był dość niezgrabnie łeb karibu. Miało to oznaczać, że Bram wybrał się na polowanie. Filip roześmiał się, bo oto znaleźli nowy sposób porozumiewania się za pomocą rysunków.

Równocześnie jednak uświadomił sobie co innego, coś co wcale nie było pocieszające. Oto Bram, wyruszając na łowy, pozostawił w zagrodzie połowę swej hordy – dziesięć wilków. Nie, nie można się już było łudzić! Ów niebezpieczny szaleniec traktował ich oboje nie jak swoich gości, lecz jak więźniów.