Loe raamatut: «Popioły», lehekülg 42

Font:

Nad brzegiem Rawki

Druga kompania pierwszego szwadronu ułanów pułku Dziewanowskiego wczesnym rankiem wyruszyła na patrol główny. Deszcz lał przez całą noc. Nade dniem dopiero ustał. Obwisłe chmury dźwigały się z równin mazowieckich, ukazując w oddali leśny widnokrąg.

Kompania miała rozkaz przebyć błota rzeczki Rawki poniżej trzech stawów w Michałowicach i od pierwszego skrzydła, z miejsca, gdzie stała ostatnia wedeta, wejść w lasy, w różnych kierunkach je przejrzeć i złączyć się ze swym szóstym pułkiem oraz z brygadą konnicy Biegańskiego. Stu siedemdziesięciu jeźdźców z kapitanem, porucznikiem i dwoma podporucznikami, żwawo oddalało się od warszawskiego traktu. Zrazu co kilkaset kroków próbowali miejsca dobrego do przebycia, ale wszędzie na próżno.

Po roztopie wiosennym i po deszczach nizina Rawki stała pod płytkim zalewiskiem, które podchodziło aż pod suche pola. Zaraz pod Puchałami zaczynały się torfowiska, w których koń od samego brzegu po tybinki zapadał. Jedyne miejsce twardsze, z mostem, pod ogrodami folwarku w Michałowicach, mieli rozkaz ominąć. Szli tedy dalej. Pomiędzy ich szlakiem a Pęcicami stało bagno-głębia, bezgruncie paskudne, zawleczone wodą i szerokie blisko na wiorstę. Długie rudawiska ciągnęły się stamtąd aż po wieś Tworki i Pruszków. Ogromny park, drzewa dzikie, rozrosłe w las nad stawami Pęcic, ginęły jeszcze w śniadych tumanach. Kiedy niekiedy wynurzały się z nich wielkie zastępy drzew i kryły znowu w tajemnicze półmroki. Tylko aleje starych lip na piaszczystych wzniesieniach, prowadzące w stronę Komorowa, stały już w błękitnym przestworzu.

Już świeża trawka puszczała się wszędy, gdzie tylko grunt zetknął się z falami, a jasne pędy tataraku tryskały szeregiem, od spodu, jak zarzewie ognia buchające z głębin ziemi.

Olchy po nadrzeczu, w błotach rozrosłe w kępy i laski, czarne były jeszcze, jakby wśród młodocianego świata schorzałe i opuchłe, ale już i na nich żółtawe bazie tam i sam omgliły wierzchołek. Rowami i głębią skib z szelestem i szemraniem waliła w nizinę wiosenka i świeżo spadła woda. Nad długimi szyjami i gardzielami torfowia, które warzyło się w cieple wstającego dnia i kurzyło od oparów, śmigały wciąż wesołe pokrzyki i radosne loty czajek.

Żołnierze z cicha naśladowali ich głosy rodzime, niektórzy tak wybornie, że kompania śmiała się jak jeden człowiek. Nawet marsowaty i straszny kapitan, Franciszek Katerla, szybko awansujący jako najlepszy jeździec w armii, nie mógł skryć pod bujnym wąsem uśmiechu. Srogo chrząkał i oglądał się jak zwierz gotowy do skoku, lecz ludzie dobrze wiedzieli, że wiosenkę ma taką samą w sercu jako i wszyscy.

Podporucznik Rafał Olbromski wesoły był tego ranka. Koń pod nim zdrowiem parskał i niósł go miłościwie. Każde czajki zawołanie przypominało coś miłego, jakowąś dawną, a już, widziało się, na zawsze obcą i zapomnianą radość.

Na płaskich wyniesieniach gruntu, po prawej stronie Rawki, kret wyrył kilkadziesiąt świeżych, czarnych kretowisk.

– Będzie pogoda… – szeptali żołnierze.

– Ten saper nie będzie ci wywalał ziemi przed deszczami, dopiero jak wiosny pewny, cabas za łopatę i sypie.

– Takiego wziąć, zaraz by za kościołem, pod Opaczą, okop wywalił na sto łokci.

– Będzie ta i bez niego, nie bój się…

Ziemia już na tych przypiaskowych góreczkach pachniała ostrym, przenikliwym czadem wiosny. Jeszcze, prawda, pańskie role nietknięte szarzały daleko, w stronę Warszawy, a piaski po drugiej stronie rzeczki szczerzyły się nagimi spłachciami, ale już ozime żyta płonęły gdzieniegdzie zielenią.

Zbliżywszy się do wioski Reguł żołnierze spotkali chłopów orzących swe niwy. Mokre skiby, świeżo odwrócone, lśniły jak wypolerowane żelazo. Chwilami powiew wiatru z południowej strony przyniósł odór nawozu, odór, co uderzał i natychmiast ginął w czystości powietrza.

Kompania wyszła na twardszy grunt i sadziła ugorami. Kopyta końskie zapadały się jeszcze po pęciny i, wyrywane z tężejącej ziemi, pojękiwały do taktu. Pod wioską Pruszkowem przebyto w bród Utratę, piachami ruszono na południe w lasy komorowskie i helenowskie. Zaraz za rzeczką kapitan Katerla zatrzymał oddział i uformował go do patrolowania. Dwadzieścia pięć koni dał na awangardę z porucznikiem na czele. Z tych dziesięciu miało patrolować, a piętnastu iść w kupie o dwa tysiące kroków przed oddziałem głównym. Dwudziestu jeźdźców z pierwszym podporucznikiem zostawił w ariergardzie o dwa tysiące kroków za oddziałem głównym. W takim tedy porządku wszedł w lasy.

Suche, na pół liściaste bory ciche były i nieme.

Podszewka leśna – grabina, dębczaki, kuszcze leszczynowe – ledwie-ledwie dawała znak życia. Zeschły i truchlejący liść pod końskimi kopytami szeleściał…

Wąską dróżką od Nowej Wsi, w stronę Nadarzyna, przeciskała się straż przednia. Oddział środkowy szedł kupą, mając po boku wachmistrza starszego, czterech wachmistrzów, furiera, kapralów i trębaczów. Szeregowi ciągnęli równo lasem. Milczeli głucho i dawali baczenie.

Słońce już wyszło i nagi las tak jakby przeciągał się i dźwigał ze snu. Tu i owdzie otwierało się pole jak zatoka werznięta w las, i oko biegło w pustą, milową, mazowiecką równinę. W jednej z takich ostoi bydliła samotna wioska. Kilkanaście bielonych chałup pod słomianymi strzechami. Siedliska mieściły się po obudwu stronach piaszczystej drogi. Nad strzechami górowały nagie lipy i rosochate wierzby. Pustka i cisza… Na szczycie najwyższego z drzew bociek klekotał. Pierwszego spotkanego chłopa, tak jak stał, wzięto między konie i kazano prowadzić oddział najbliższą drogą pod Nadarzyn. Kupa dzieci w koszulinach wybiegła patrzeć na jasne wojsko i szła za nim długo, długo z wlepionymi oczyma. Psy szczekały bez końca, gdy już oddział dawno w lesie utonął.

Rafał wywiódł konia z koleiny i puścił go lasem na skraju szeregu żołnierzy. Słuchał z lubością, jak podkowy końskie rozmiatają brunatne, zgorzałe zwłoki zeszłorocznych liści bukowych i łamią zeschłe gałązki. Myśli biegły w dal, podobne do spojrzenia przebijającego gęsty las.

Niby na jawie, niby trzeźwymi oczyma ujrzał ojca… Nigdy prawie o nim nie myślał, ani razu chyba w życiu nie wspominał go sobie z tęsknotą. Skądże teraz?… Idzie staruszek zgarbiony, jakoby pleśnią żółtawą obrosły, kijkiem przed sobą ścieżynę maca. Czapczysko na nim, bekiesza, buty wytarte, jak zawsze. Stary sknera, Olbromski z Tarnin. Cóż za dziwny, cóż za cudaczny, niezgruntowany żal!

Ach, bił go ten ojciec zawsze, od najpierwszego dzieciństwa, znieważał zawsze, nękał, dokuczał, poniewierał, zdradzał. Z domu, spod dachu, na deszcz i słotę wygnał. A brata, brata! Na wieki wypędził z dziedziny… Na wieki, na wieki wieków… Serce mu nie zabiło, nie drgnęło, gdy się brat terał po świecie, w marszach, po leżach, w obozowiskach. Nie przeczuło, gdy zestrzelany kulami na polu leżał półumarły, nie pękło z żalu, gdy umarł niezjednany, bez uścisku. Gnije teraz daleko, daleko…

Skądże to ten dziwaczny, niezgruntowany żal?

Zda mu się, że to nie on myśli o ojcu, lecz że sam jest starcem zgrzybiałym z Tarnin, że wszystkie myśli tamtego, najgłębsze korzenie myśli, najcieńsze nitki wiedzeń, uczuwań ma w sobie. Czuje, jak drżą, jak się roją i cierpią. To nie jemu żal, och, nie! To starca nęka ów ciemny, niepowrotny, niezgłębiony ruch czucia.

Wiosna nowa nadeszła, nowy jar trącił i ze snu obudził każdą grudkę ziemi, ciepły wiater powiał zza Wisły na sandomierską równinę. Wszędy, jak oczy daleko zasięgną, życie się rodzi. Tyle już lat to samo życie się rodzi… Tylko już Piotr nie wróci.

Już go nie ma. Stał się oto skibą gliny, kopką nawozu, szczyptą popiołu. Kość ta już jedna z niego nie została. Żeby choć to wiedzieć, ile z niego jeszcze tego próchna ocalało! żeby to choć ręką pomacać! Gdyby był leżał na cmentarzu, co go w polu widać, poszedłby teraz ku niemu, jak nikt nie widzi, i gadałby mu w mogiłę ojcowską swoją wolę i rozkaz. A tak… Jakaż to straszna rzecz przeżyć dziecko! Serce starca kurczy się, zwija i ściska w sobie, ale już ani jednej łzy wydać nie może.

Powiódł oczyma po polach. Naokół… Przystanął. Patrzy w dal. Nie ma i drugiego. Któż wie, czy i ten wróci? Kiedyż wróci? Zimne i twarde myśli odtrącają te trwogi. Wiatr wiosenny osuszył samotną kroplę na obwisłej dolnej powiece. Twarda wola wegnała w kluby wzruszenie. Idzie znów starzec szybko, szybko kijkiem swym się podpiera. Zaczyna ważyć w głowie pospolite, codzienne, folwarczne myśli. Co będzie siał na tej niwie? co na tamtej? czy jeszcze zawlec tę podorywkę? czy orać tamte uwrocia?

I oto znowu wypełza z niepostrzeżonej szczelinki dawna wola, zawzięta na śmierć i rozcinająca na dwoje, jakoby płytka, damasceńska stal. Nie, nie daruje, nigdy nie przebaczy! Niech ginie! niech przepada! Choćby jak kundel wygnany przyszedł i przyszwy buta lizał, nie pogłaszcze go ręką. Szpadkę z pochwy na ojca dobywać? Cha cha!… Niechże na wieki przepada, kiedy tak!

Skiby ziemi sztorcem się nasuwają przed ogniste, czerwone oczy. Zgadnij, w którą też zmienił się teraz… Zgaduj, zgadula…

Coś w Rafale rozciąga stawy duszy i głęboki ból, zaklęty ból leżący między ojcem a synem, ból, któremu równego na świecie nie ma, wykrzywił mu twarz. Żal mu tego starca, cierpi za niego i w nim, a żal ów rznie się wśród poczucia krzywdy, zniewagi, wskroś wstrętu i gniewu.

Zdumionym okiem powiódł dokoła.

Słońce jaśniało. Złotobiałe połyski szły w zabłąkaniu po lesie. Spoczęły na brzozach nagich i żałośnie uroczych, jakoby prześliczne niewiasty zhańbione i obdarte z szat przez brutalną moc… Spoczęły, zmierzchły, odleciały. Weszły między zielone gaje sosen i pod zgniłymi liśćmi, pod uschłymi igłami szukały pracowicie, zdyszanych od trudu, kłów ziół wiosennych.

Wtem przed oczyma zamglonymi dumaniem błękit szeroki zajaśniał. Otwarło się pole idące milami w południową stronę. Daleko w piaskach szarzały stodoły Nadarzyna i połyskiwał duży, miedziany dach kościoła oraz niewysoka jego wieżyczka.

Rafał obojętnie patrzał w piaszczyste ugory śledząc ledwie widoczne koleiny suchej już drogi, gdy raptem usłyszał chrapliwy, przyduszony głos kapitana:

– Stój!

Konie na ten głos, nim ręka jeźdźców przykróciła cugli, stanęły jak wryte. Złotogniade pokryły się ciemnymi łatami. Dymiły parą wszystkie. Na niektórych piana się już zamydliła.

– Baczność – do zsiadania!

Olbromski z zadowoleniem cielesnym przerzucił cugle na prawą stronę, okręcił grzywę około palców lewej ręki i z lekka wysunął prawą stopę ze strzemienia. Wsparłszy lewą rękę na kuli marzył jeszcze:

– U nas się tam już zazieleniły niwy. Rankiem po parowach mgły buzują…

– Z koni! – wyrzucił kapitan.

Sam, jako niedościgły wzór, przeniósł genialnie prawą nogę, palcami w dół, ostrogą do góry, przez swego cudnego wałacha.

Jak jeden człowiek stanęła kompania na ziemi w pozyturze aż do komendy:

– W miejscu – spocznij.

Rafał zostawił swego tresowanego Bratka samopas, z zarzuconymi na siodło wodzami, i wyszedł z szeregu, żeby rozprostować kolana. Ale kapitan nie dla samego wypoczynku tu stanął. Przeszedł przed awangardą mamrocząc do siebie niezupełnie salonowe wyrazy, wybrał jednego z żołnierzy, Mazura jak świeca, i skinął nań, żeby wyszedł. Wybrał drugiego i skinął znowu. Kazał im odpiąć pałasze, złożyć na ziemi lance, zdjąć czapki i włazić ostrożnie na najwyższe dwie sosny stojące na skraju leśnym.

Obaj poskoczyli i jak wiewiórki, idąc według rozkazu z północnej strony pniów od sęka do sęka, dostali się na wierzchołki.

– Co widać? – pytał kapitan z cicha.

Milczeli.

– Patrz jeden z drugim, gawronie! Wielki gościniec widzisz, jak z lasu idzie do Nadarzyna?

– Widać, panie kapitanie!

– Za Nadarzynem trakt widać jeszcze, czy nie?

– Widać, panie kapitanie.

– Pola wszystkie oglądaj, dokoła… Patrzysz?

– Patrzę, panie kapitanie.

– Puste?

– Pu…

Nagle obadwaj żołnierze jak na komendę zaczęli zsuwać się z drzew dzwoniąc ostrogami, śpiesznie odczepiając z sęków akselbanty.

– Czego? – zgrzytnął na nich kapitan.

Obadwaj skoczyli na ziemię z wysoka. Biegli do koni chwytając swe czapki i lance z szeptem:

– Konnica, konnica!

Kapitan rzucił się w kierunku, który wskazywali. Nic z początku nie dojrzał. Pola porznięte były kępami brzozowych i sosnowych gajów. Od strony wielkiego lasu zwanego Dębakiem, przez środek pól szedł miarowy, chrzęstliwy, dzwonny pogłos. Serce Rafałowe zabiło gwałtownie i z wolna się uciszało.

– Duch-duch, duch-duch…

Płynęły rozpierzchłe myśli:

– Sarny z Łysicy idą, czy co?

– Baczność – do wsiadania! – zakomenderował kapitan cicho, sekretnie.

– Na koń!

Rafał bezwiednie, z oczyma utkwionymi w dal, przeniósł nogę przez grzbiet koński, wsunął stopę w strzemię do kostki wielkiego palca, rzucił końce cuglów na lewą stronę. Poprawił się w siedzeniu, zmocował w sobie, wrósł w siodło i stanął jak wryty.

Bratek pochrapywał nozdrzami i strzygł uszyma.

Daleka muzyka kopyt końskich po mokrej, miękkiej ziemi głucho, głucho przepływała polami. Oczy oficerów, wachmistrzów, kapralów, trębaczów, żołnierzy, jak cięciwa do ostatniego krańca naciągnięta, wytężyły się w tę stronę, skąd szedł daleki takt. I oto w odległości co najmniej wiorsty, zza lasku, z wolna, płynnie, powabnie grając w słońcu kolorami wysunął się hufiec cesarskich huzarów. Kapitan stał na swym koniu zupełnie skamieniały. Twarz jego była jak gdyby z marmuru wykuta. Wszystek był w oczach.

Patrol austriacki szedł w stronę nadarzyńskiego traktu, wracając widocznie z rekonesansu. Ukośnie miał przeciąć pole przed frontem polskiego oddziału. Gdy cały wyszedł na plac i widać było całą jego siłę, daleko od polskiej znaczniejszą, z ust kapitana padła jak strzał komenda:

– Lance do ataku!

Prędzej, niż słowo rzec, prawe ręce zsunęły się po drzewcach kopij aż do miejsca, którego mogły dosięgnąć bez pochylenia korpusu ciała. Tam je chwyciły sękate garście mazurskie. Tylca lanc wyjęli z rzemiennych u strzemienia tulejek. Pierwszy szereg schylił lance grotem w piersi wroga, drzewca na pół łokcia od końca wziął pod pachę, przycisnął do żeber. Drugi szereg ujął drzewca – i czekał.

Kapitan się zasiadł mocno, rękę położył na głowni pałasza. Toż oficerowie. Wielki dech w piersi…

Świsnęły oficerskie szable, wyrwane z pochew jak jedna.

– Przykróć cugle!

Powiódł po ludziach okiem żelaznym.

– Naprzód!

– Marsz, marsz!

Ostrogi worały się w boki końskie. Hufiec drgnął i wypadł spomiędzy drzew. Zrazu szedł nierównymi skokami, jak gdyby szukał swego taktu, wspólnego dla wszystkiej siły. W jednym momencie go schwycił. Wtedy ludzie i konie stali się jak masa jednolita, jak zlepienie w bryłę olbrzymią, jak skała oderwana z czuba łańcucha gór i lecąca w doły przepaści. Żołnierze pierwszego cugu schylali się ku szyjom końskim w miarę wzrastania przecwału. Zafurczały chorągiewki. Bryły miękkiej roli, frygnięte końskimi kopyty, grały w powietrzu.

– Nacieraj.

Rafał czuł wściekłą rozkosz w tym wichrowym pędzie.

W zmrużonych oczach miał błękitną i błyszczącą smugę. Usłyszawszy ostatni krzyk kapitana rozwarł oczy. Był o jakie osiemdziesiąt kroków od linii nieprzyjaciół.

W półszwadronie kajzerhuzarów, jednym z sześciu w przedniej straży generała feldmarszałka von Schauroth idących, od dawna spostrzeżono podjazd. Sformowany patrol leciał na spotkanie co koń skoczy. Oficerowie gnali z krzykiem na skrzydłach jeźdźców, wyciągniętymi szablami dając kierunek napaści. Gdy pierwsze dwa szeregi polskiej kompanii naciśnięte zostały przez następne tak, że łby końskie wrzynały się między jeźdźców, a piersi rumaków naparły w galopie na kłęby i wciskały się między uda koni pierwszoszeregowych, szyk huzarski, lecący pod kątem, strącił się z polskim. Ułani werżnęli się w półszwadron jak pocisk. Na wsze strony rozpierzchł się pierwszy zbity cug. Kilkunastu zepchniętych z kulbak lancami wrzeszczało wśród kopyt końskich.

Ale drugie i trzecie linie natarły w mig z żelazną siłą i rąbały się szablą, z konia. Podporucznik Olbromski wciesał się w ten zwarty, żołnierski tłum. Miał szablę i wśród świstu szabel począł w nie siec z furią i rozkoszą. Oczy w koło niego przywarte, brwi zwiedzione, nozdrza dyszą. Białe zęby połyskują. Świszcze i praska brzeszczot w brzeszczot. Strzały się rozlegają i dziki wokoło wrzask.

Przemógłszy skutki pierwszej, lancami, napaści, siła huzarska rzuciła się teraz wszystka z szablami. Rafał czuł to doskonale, jak roztrącone przed chwilą skrzydła Austriaków wciąż się zestępują i łączą, jak stary, ćwiczony i zwinny żołnierz palatyński dosięga nowozaciężnego ułana kordem na brusie toczonym i ścina go z wprawą i zemstą. Toteż ujrzawszy przed sobą miejsce i starego rębacza w boju, rzucił się na niego co duchu. Ciął stojąc w strzemionach raz i drugi z błyskawiczną prędkością. Żołnierz ów odparował ciosy i pozornie umknął. Drugi najechał na jego miejsce jak sobowtór tamtego. Zwarli się końmi pierś w pierś, wrąbali w siebie nawzajem, aż stal z trzaskiem zgrzytała. Rafał pochwycił moment, wparł stopy w strzemię, stanął i płatnął na amen. Nagle tamten drugi, pozornie dezerterujący, zdarłszy konia wędzidłem tak wysoko, że z rozwartym pyskiem stanął dęba i rzucił się naprzód – z impetem runął w junaka.

– Wawrzek! A bijże! A bijże tę psiokrew! – wrzasnął gdzieś z boku skrzydłowy wachmistrz.

Rafał czuł się na siłach i odwalił wszystkie cięcia z pewnością siebie. Pałasz jego miotał się błyskawicą, strzelał wokoło i krzesał ogień. W pewnej chwili zgiął się na bok pod strasznym ciężarem.

– Przetrącił mi ramię… – tyle zdążył pomyśleć.

Pałasz wylatywał mu z garści, spomiędzy zmarzłych palców… Chwycił go jeszcze raz z całej mocy, z całej siły, z całej duszy i wzniósł zdrętwiałą i ciężką rękę, ale nie mógł już zadać ciosu. Mrówki, mrowisko w dłoni, w łokciu, w ramieniu.

Huzar odsadził się na siodle i pchnął go wtedy sztychem w piersi. Ostrze zaorało po kości i ognistym jęzorem wżarło się w bok. Jeździec austriacki szarpnął się w tył i zleciał z siodła na bok, zajechany szabliskiem przez skrzydłowego wachmistrza. Za chwilę siedział w kucki na zagonie, obiema rękami trzymając rozwaloną szczękę. Straszne jego, siwe oczy patrzały w próżnię, z gardła wydobywał się bydlęcy ryk. Olbromski sekretnym ruchem wyciągnął z olstrów pistolet i strzelił mu w łeb z góry, prosto w te obłąkane ślepie. Uczyniwszy to rzucił okiem na swe spodnie i ze zdumieniem i złością zobaczył, że lewa noga, kolano, but aż do stopy zalane są krwią.

– Któż to, u stu diabłów, tak mię spaprał? – myślał jak przez sen.

Spostrzegł, że pole całe żółknie i że płomyki zielonawe wypadają z niego rzędami. Puścił wodze i lewą ręką zaczął przecierać sobie oczy.

Z krzykiem i tętentem, robiąc lancami, strzelając i tnąc się w szable, otoczyła go kupa bezładna ułanów i zagarnęła w środek. Słyszał w tym tłumie nieustający krzyk kapitana, porucznika i kolegi podporucznika: – Stój! równaj się! Jak oszalały wywrzaskiwał to samo wachmistrz starszy. Cofali się ku lasowi odpychając ze wszech sił nacisk huzarski. Pojedynczo jeźdźcy ganiali się jeszcze tam i sam, w polu. Patrol, który wreszcie zaczął raliować się pod lasem, uprowadzał ze sobą kilkunastu wziętych w niewolę.

Rafał nie rozumiał teraz dokładnie tego, co się dzieje. Było mu nieprzyjemnie, mdło i głupio. Dał się jak tchórz porąbać… Gdy wrzawa bitwy, szczęk szabel i okrzyki ucichać poczęły, rozproszeni ułani dopadali co chwila w skok do tego miejsca. Byli zgrzani, na obłąkanych i spienionych koniach. Ten i ów prowadził rumaka węgierskiego, ten i ów wlókł rannego czy potłuczonego huzara. Spostrzeżono wreszcie, że podporucznik Olbromski jest coś zanadto krwią oblany.

Bronił się i udawał zucha. Ale ściągnięto go z konia. Gdy mu starszy wachmistrz na rozkaz kapitana odpiął rozwalony mundur, krew bujną falą broczyć zaczęła z zanadrza. Bielizna była we krwi, mundur przemókł nią do cna. Położono wojaka na ziemi, ściągnięto garderobę i opatrzono ranę naprędce. Była w piersi i w boku. Szła z dołu pod pachę. Sam kapitan zaczął ją wymacywać szorstkimi palcami, szukając kuli. Gdy go ranny zapewnił, że to rana nie z postrzału, przemyto rozdarcie gorzałką i zawiązano szmatami. Obandażowany tak mocno, jakby był wtłoczony w gorset, podsadzony na koń, zasiadł w kulbace nikiej w krześle. Kompania mając pośrodku swych rannych i jeńców z wolna posuwała się brzegiem komorowskich lasów w stronę traktu. W dali, pod Nadarzynem, tłumnie pieniły się wojska austriackie. Konnica wysuwała się naprzód. Dolatywał daleki gwar i spiżowy dźwięk.

Szmat jeszcze drogi zostawał do gościńca, kiedy w kierunku lasu wysunęła się równa, szeroka linia kawalerii austriackiej i ostrym a wzmagającym się kłusem szła wzdłuż drogi. Ujrzawszy ten ruch kapitan wciągnął swoją kompanijkę w lasy, a sam z oficerami przypatrywał się z otwartego miejsca.

Koń Rafała stał w płytkiej wodzie leśnej i niecierpliwie kopytem rozpryskiwał ją w koło. Oczy jeźdźca z przelotnym smutkiem taczały się po wybrzeżach wiosennego smugowia. Dusza wspominała sobie wiosenny swój sen: drogę do Wygnanki. Tak żywe było widzenie tamtejszej chwili, tak oczywisty był przed okiem tamten kraj, że teraźniejszość prawie znikła. Jak przeszkoda w uczuwaniu swych własnych rzeczy nastręczały się okrzyki żołnierzy i mimowiedny, wbrew zakazowi, szczęk szabel, ostróg, lanc, uprzęży. Tłum drgnął i podał się ku leśnemu wybrzeżu.

I Rafał podniósł oczy.

Na spotkanie huzarów od dawna wypadł był z lasu drugi pułk ułanów, pod komendą Tadeusza Tyszkiewicza. Po deszczach nie było w powietrzu jednej drobinki pyłu, toteż cały ów pułk widać było jak na dłoni. Zrazu szedł równo, sporą ryścią. Ale oto w oczach począł się zrastać, skupiać, jakby się w siebie wciągał. Konie zlały się z końmi, ludzie z ludźmi. Barwa jeno została, lecąca w polu. Oto poszli co pary w koniach…

Kapitan Katerla nie wytrzymał. Zdarł konia, nawrócił nim w miejscu i stanąwszy przed swym oddziałkiem prędkie wydał rozkazy. Starszy wachmistrz z trzema dziesiątkami szeregowych poprowadzi jeńców i rannych w poprzek lasu, wprost do placówek pod Sękocinem i do kwatery głównej. Reszta w pole.

W moment wydzielono konwój, a zmniejszony półszwadron wyszedł z lasu. Uszykował się na roli i z kopyta poleciał w bój. Te sto kilkanaście koni, lecąc z ukosa do drogi, wsparły znakomicie szarżę główną i przyczyniły się do złamania austriackiego szeregu oraz uprowadzenia dwu setek niewolnika. Rafał już tego sukcesu nie widział. Otoczony przez swych żołnierzy jechał leśną drogą. Ułani szeptali, z nadzwyczajną ciekawością przypatrując się jeńcom, oglądając i taksując pojmane konie i zdobycz. Starszy wachmistrz śmiał się pod wąsem, ale wobec Rafała nie ważył ust otworzyć. Wreszcie, licząc oczywiście na niemoc podporucznika, nie wytrzymał i zagadał do najbliższego Niemca:

– A nie masz znowu czego tak hergotać, bo cię tu na rożnie nie pieką. Szable toście sobie potoczyli na brusach, żeby nas ścinać bez miłosierdzia, psubraty.

Huzar podniósł na niego oczy przekrwione i pokazał swą rozpłataną głowę. W istocie, skorupa krwi zwiększała się ciągle na skudłanych włosach.

– A to tak gadaj! – rzekł wachmistrz. – Boli cię?

Żołnierz coś wymamrotał po węgiersku czy po rumuńsku.

Rafał domyślał się, o co chodzi żołnierzowi, ale milczał. Widok krwi tego chłopa budził w nim zimny, niezłomny gniew. Żeby się odczepić od błagalnych spojrzeń, rzekł oschle:

– Wachmistrz, zawiązać mu ranę i wziąć go w tył, żeby mi na oczy nie lazł.

– Według rozkazu!

Zsiadł wachmistrz z konia i zwrócił się do huzara:

– Masz jaką chustkę? Hy?

Ranny wzruszeniem ramion pokazał, że nie rozumie.

– Nawet gadać żadną gwarą nie umiesz, kapcanie! Gibnij chustkę, to ci łeb zdrutuję, fersztanden? Odgibam ci tę szmatę, nie bój się, jak łeb naprawię.

Żołnierz powtórnie wskazywał, jako nie wie, czego chcą od niego. Wtedy jeden z ułanów wydobył z mantelzaka czystą szmatę i uroczyście podał ją wachmistrzowi. Ten wprędce, nie zatrzymując pochodu, obmył wódką i zawiązał głowę Austriaka. Gwarzył mu wciąż w oczy:

– Szable sobie wyostrzyli jak brzytwy! A ja ci i bez toczenia na brusie łeb od zamachu zetnę, wiesz ty o tym? Jak cię ułan w pazury weźmie, mów pacierz, i to prędki! Tylko że ty i o pacierzu pierwszy raz pewno słyszysz, niemiecki sługo. O, juchy! Na Polaków idziecie, psubraty jedne? Cóż wam to zawinili? Skrzywdzili was kiedy? Diabli cię wiedzą, coś za jeden, a możeś i Węgier… Ja zaś ci powiem, żeś wcale nie Węgier, tylko węgrowata świnia, kiedy na nas z Niemcami sypiesz! Żebym tak nie był miętkiego serca, tobym cię wziął i tu na tym miejscu dorznął. Wiesz teraz?

Szli ostro, z ciekawością, z przyjaźnią i pewnym specjalnym uszanowaniem obserwując swych jeńców. Rafał nie czuł się dobrze. Było mu wciąż głupio i mdło. Nieprzyjemna senność ogarniała go, jak po bezmyślnej pijatyce. Głowę miał ciężką, a w rękach i nogach ogień.

Było już nieco po południu, kiedy wyszli z lasu i skierowali się na Sękocin. Trafili w wir wojska. Zza piaszczystych wzgórków około Lesznowoli i Łazów pokazywały się w lot i ginęły z oczu przednie straże brygady generała Spatha. Okrążając las przebiegały nawet Mokrąwolę. Brygada generała Rożnieckiego z czterema działami stała nieruchomo pod Janczewicami, przy karczmie zwanej Wygoda, na drodze z Falent do Lesznowoli. Lasy falenckie jęczały jak rozkołysany dzwon od huku bitwy, od strzałów ręcznej broni i okrzyków Tyszkiewiczowskiej jazdy. Cały trakt warszawski przed Falentami zajęty był przez najrozmaitsze rodzaje broni. Szedł tamtędy w kolumnach, brnąc w tęgim błocie po kolana, trzeci pułk fizylierów w kierunku Michałowic, inne wracały spod Komorowa czy Pęcic do Puchał. Latali do jazdy Rożnieckiego zbryzgani po czuby kit adiutanci. Co koń skoczy przeleciał jakiś podoficer w kierunku Jaworowa. Wszystkie wojska ustępowały przed idącym powoli konwojem. Całe bataliony spędzano w rowy z gościńca. Oficerowie, nawet wyższej rangi, salutowali.

Pierwszy to raz w życiu Rafał uczuł, co jest sława. Dreszcz uniesienia nieznanego mu dotąd przeszedł po nim jak lew po puszczy. Oczy zaćmiły się od szczęścia i dumy. Dałby się w sztuki porąbać, żywcem spalić, włóczyć końmi za ów tryumf, jakiego doznał na dwuwiorstowej przestrzeni między Sękocinem a Falentami. Sama wioska Falenty wolna była zupełnie od wojska. Las olszowy za nią i okolica zrujnowanego pałacu, grobla i droga prowadząca do Raszyna – również. Dopiero około kościoła w Raszynie, w domach jego z prawej strony gościńca, a osobliwie za kościołem, gdzie kilkuset chłopów sypało szaniec, było tak pełno, że ledwie się zdołali przecisnąć. Ustępowano i tu, ile można. Piechota wyciągała szyje, żeby zobaczyć niewolnika, jazda podsuwała się, oficerowie zachodzili drogę.

Wszyscy biegli w nadziei, że zobaczą pieszych pandurów z zaplatanymi warkoczykami koło uszu. Wszystko tu było w ruchu. Nie wiedziano, czy mała armia wyruszy dalej, na spotkanie nieprzyjaciela, czy zostanie w tym miejscu. Nikt nie umiał powiedzieć, gdzie umieścić rannych. W samym Raszynie miejsca nie starczyło, o Falentach nie mogło być mowy.

Nawinął się wreszcie chirurg i wziął Rafała w obroty. Jako pierwszym z oficerów rannym w tej okazji, zajął się w szczególny sposób. Wywiózł go o dwie wiorsty za Raszyn, w kierunku Warszawy, do Opaczy.

Wachmistrz tymczasem zabrał jeńców i powiódł do komendy swego pułku, żeby zdać raport generałowi, wręczyć mu raport i usłyszeć rozkazy.

Olbromski był znużony, widocznie wskutek dużej utraty krwi. Obojętnie spoglądał na dwór w Opaczy, który mu chirurg wskazywał, i obojętnie słuchał zapewnień, że tu będzie mu stokroć lepiej niż w szpitalu przewoźnym, założonym w oberży raszyńskiej. Dwór w Opaczy stał w niewielkim, pustym ogrodzie. Od strony drogi warszawskiej i pola otoczony był parkanem. Rafał zapamiętał sobie ten na pół rozwalony parkan, który tu i ówdzie spróchniał i runął. Zarazem łączkę… Było mu lepiej i weselej na widok bielonego dworu. Coś jakby rodzinne gniazdo stanęło przed oczyma. Muślinowe firanki wisiały w oknach „na drugiej stronie”, gdzie zapewne musiała być rzadko otwierana bawialnia. Z podwórza wychylał się gołębnik. Widać było w głębi gumno, obdarte zabudowania i kupy nawozu, świeżo wyrzuconego i dymiącego jak jałowcowe ognisko. Wejście do domu stało zamknięte.

Na błotnistym gościńcu ciągnęły się linie bagażów i kotłowały wozy amunicyjne. Chirurg zsadził swego pacjenta z konia, pobiegł w podwórze i hukał tam, kogoś szukając. Rafał przez ten czas siedział na ganku i dumał. Polami przeciągały kolumny wojska. Daleko pod Jaworowem, w stronie Piaseczna, rysowały się we mgle wiosennej ruchome linie batalionów idących pod komendą Jana Kamieńskiego.

Nareszcie klucz zgrzytnął w zamku i ranny wprowadzony został do sieni. Chirurg z wrzaskiem wymyślał na jakiegoś człeczynę, ekonoma czy podstarościego, który spode łba, z odrazą przypatrywał się Rafałowi wciąż pomlaskując wargami. Gdy mu kazano otwierać drzwi do najlepszego pokoju „na drugiej stronie”, ociągał się dopóty, aż go chirurg porwał za kołnierz.

W saloniku dziwnie pustym, jakby z niego dopiero co wywieziono sprzęty, było powietrze mocno stęchłe. Za pierwszym pokojem stała otworem stancyjka wygodniej urządzona. Znalazło się tam łóżko z pościelą zupełnie czystą, z atłasową kołdrą, miękkimi piernatami i stosem haftowanych poduszek.

– O, to właśnie! Tego nam brakowało! – ucieszył się lekarz. – Tu podporucznikowi będzie lepiej…

– Ja tu nikogo nie puszczę! – zgrzytnął ów burgrabia.

– Nie puścisz wasan?

– Nie puszczę. To jest łóżko samej pani dziedziczki. – Mam rozkaz strictissime zaraz to łóżko wywieźć.

– To ja strictissime kasuję tamten rozkaz.

– Ehe…

– Rwij mi acan po gorącą wodę na dużej, czystej misce. Żeby mi za dwa pacierze była w tym miejscu! – wypalił dobroczyńca Rafała, chwytając tamtego za ramię po raz wtóry i otwierając nim drzwi na oścież.

Z sieni dał się słyszeć głos bynajmniej nie pokorny:

– Ja idę, ale wy, młokosy, popamiętacie!

– Konia odwiąż od płota! Zaprowadź go do stajni! Owsa mu daj pełny żłób! Słyszałeś?

– A jakże, słyszałem… – mruknął tamten w kącie sieni.

Wkrótce Rafał został opatrzony przez chirurga. Nacierpiał się niemało przy sondowaniu i myciu rany, ale się i pocieszył, gdy go lekarz zapewnił, że ostrze huzarskiej broni niezbyt wiele przecięło więzów. Ześliznęło się jakoby po kościach i naszarpało tylko niemało mięsa na boku i pod pachą. Obandażowany i spokojny ułan legł w puchu. Chirurg nakazał spokój i przy pożegnaniu obiecał odwiedziny swe nazajutrz rano.

Vanusepiirang:
0+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
01 juuli 2020
Objętość:
930 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip