Tasuta

Zwycięstwo

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Więc jeśli do mnie nie należysz, jeżeli ciebie tu nie ma, gdzie jesteś? – krzyknął Heyst. – Rozumiesz mnie bardzo dobrze!

Potrząsnęła z lekka głową. Czerwone wargi, na które patrzył w tej chwili – równie czarujące jak głos, który z nich się dobywał – wyszeptały:

– Słyszę, co mówisz; ale co znaczą twoje słowa?

– Znaczą, że mógłbym dla ciebie kłamać, a może nawet się poniżyć.

– Nie, nie! nie rób tego nigdy! – rzekła z pośpiechem, a oczy jej nagle błysnęły. – Znienawidziłbyś mnie potem.

– Znienawidziłbym cię? – powtórzył Heyst, wróciwszy do zwykłego, uprzejmego tonu. – Nie! Po cóż wypowiadasz przypuszczenie najmniej prawdopodobne – na razie. Ale muszę ci wyznać, że… jak to nazwać? że ukryłem prawdę. Najpierw – ukryłem przerażenie wywołane nieprzewidzianymi skutkami mojej idiotycznej dyplomacji. Czy rozumiesz mnie, moja droga dziewczynko?

Nie rozumiała najwidoczniej słowa: dyplomacja. Heyst zdobył się na żartobliwy uśmiech, który stanowił dziwny kontrast z jego zmęczonym wyrazem twarzy. Skronie zapadły mu się z lekka, twarz wydawała się szczuplejszą.

– Widzisz, Leno, w dyplomatycznym powiedzeniu wszystko jest prawdziwe prócz uczucia, które zdaje się je dyktować. Nie byłem nigdy dyplomatą w stosunku do ludzi – bynajmniej nie ze względu na nich, ale wskutek pewnego szacunku dla swoich własnych uczuć. Dyplomacja nie idzie w parze ze szczerą pogardą. Mało dbałem o życie, a jeszcze mniej o śmierć.

– Nie mów tak!

– Otóż – ukryłem moją gorącą chęć chwycenia tych łajdaków za gardło – ciągnął Heyst. – Mam tylko dwie ręce – chciałbym ich mieć sto, aby się bronić – a tam były trzy gardła. W owej chwili ten ich Pedro był również w pokoju. Gdyby zobaczył, że mam do czynienia z dwoma gardłami, skoczyłby do mojego jak dziki pies, albo jaka inna wściekła i wierna bestia. Ukryłem bez wysiłku tęsknotę za pospolitym, głupim i beznadziejnym argumentem walki. Oświadczyłem im, że nie potrzebuję nikogo i nie chcę, aby pozbywali się dla mnie swego sługi, ale nie chcieli mnie wcale słuchać. Postanowienie ich było niewzruszone.

– „Poślemy go zaraz do pana” – rzekł Ricardo – „niech się zabiera do gotowania obiadu dla nas wszystkich. Chyba nie ma pan nic przeciw temu, abym przyszedł do pana na obiad; a szefowi przyślemy jedzenie tu do domu”.

– Pozostawało mi tylko trzymać język za zębami albo rozpocząć kłótnię, która by wydobyła na jaw ich ciemne cele; a my nie jesteśmy w stanie tym celom się przeciwstawić. Mogłabyś, naturalnie, nie pokazać się tego wieczoru; ale wobec tego, że ta wstrętna, dzika bestia będzie się nam wałęsała po domu, jak długo da się ukryć twoją obecność?

Rozpacz Heysta czuło się nawet w jego milczeniu. Głowa dziewczyny, wsparta na rękach ukrytych pod gęstymi splotami włosów, nie poruszyła się wcale.

– Czy jesteś pewna, że dotąd ciebie nie widzieli? – zapytał nagle.

Odpowiedziała, siedząc wciąż bez ruchu:

– Jakże mogę być pewna? Powiedziałeś mi, że nie życzysz sobie, aby mnie widzieli – więc też trzymałam się w ukryciu. Nie pytałam o powody. Przypuszczałam, że nie chcesz, aby wiedziano, że masz przy sobie taką jak ja dziewczynę.

– Ja kto? Myślałaś, że się ciebie wstydzę? – krzyknął Heyst.

– Bo to chyba nie jest właściwe – naturalnie ze względu na ciebie – prawda?

Heyst podniósł ręce z uprzejmą wymówką.

– Uważam to za tak dalece właściwe, że nie mogę znieść myśli, aby ktokolwiek spojrzał na ciebie bez przychylności i bez szacunku. Ci ludzie wzbudzili we mnie wstręt i nieufność od pierwszej chwili. Czyż mogłaś tego nie zrozumieć?

– Nie pokazywałam się przecież – odrzekła.

Nastała cisza. Wreszcie Heyst poruszył się z lekka.

– Wszystko to nie ma teraz znaczenia – rzekł, wzdychając. – Tu chodzi o coś nierównie ważniejszego od złych myśli czy spojrzeń, choćby nie wiem jak nikczemnych i godnych pogardy. Mówiłem ci już, że nic nie odpowiedziałem na propozycję Ricarda. Gdy już odchodziłem, rzekł:

– „Panie Heyst, jeśli pan ma przypadkiem klucz od swojej śpiżarni, niech mi go pan wręczy; oddam go naszemu Pedrowi”.

– Miałem klucz przy sobie i podałem mu go bez słowa. Włochaty stwór stał przy drzwiach i chwycił klucz rzucony przez Ricarda, zręczniej niż tresowana małpa. Odszedłem. Przez cały ten czas myślałem o tobie – niepokoiłem się, że śpisz tu sama i że jesteś prawdopodobnie chora.

Heyst urwał i przechylił głowę, nasłuchując. Doszedł go z podwórza słaby trzask łamanego chrustu. Wstał i, przeszedłszy przez pokój, wyjrzał tylnymi drzwiami.

– Jest już ten potwór – rzekł, podchodząc do stołu. – Jest tam i rozpala ogień. Ach, moja ty droga!

Powiodła za nim oczyma. Wyszedł ostrożnie na frontową werandę, spuścił ukradkiem parę zasłon, które wisiały między słupami, i stał bez ruchu, jakby obserwując co się dzieje na dworze. Tymczasem Lena wstała także, aby wyjrzeć na dziedziniec. Heyst, spojrzawszy przez ramię, spostrzegł że wraca na swoje miejsce i przywołał ją znakiem. Szła ku niemu przez ciemny pokój, czysta i jasna, w białej sukni, z rozpuszczonymi włosami; wolny chód, wyciągnięta ręka i jakby niewidzące siwe oczy, pełne blasku w półcieniu, czyniły ją podobną do lunatyczki. Nigdy przedtem nie widział na jej twarzy takiego wyrazu. Było w nim rozmarzenie, skupiona uwaga i coś w rodzaju powagi. Gdy wyciągnięta ręka Heysta zatrzymała ją we drzwiach, ocknęła się nagle i z lekka zaczerwieniła – a rumieniec jej, odpływając, uniósł z sobą ten dziwny wyraz, który ją zupełnie przeobrażał. Śmiałym ruchem odrzuciła w tył ciężkie sploty włosów. Jasność lgnęła do jej czoła; delikatne nozdrza drgały. Heyst chwycił ją za ramię i szepnął podniecony:

– Przesuń się tędy, prędko! Zasłony cię zakryją. Uważaj, schody są odsłonięte. Oni dopiero co wyszli – tamci dwaj. Lepiej, żebyś ich zobaczyła, zanim…

Cofnęła się nieznacznie, ale opanowała się natychmiast i przystanęła. Heyst puścił jej ramię.

– Tak, może lepiej abym ich zobaczyła – rzekła z nienaturalną rozwagą i, wyszedłszy na werandę, stanęła tuż przy nim.

Patrzyli przez szpary między brzegiem płótna i słupami oplecionymi przez pnące rośliny – z dwóch stron zasłony. Żar wznosił się nieustanną falą z prażonej przez słońce ziemi, jakby płynął z tajemnej głębi ognistego jej serca; niebo ochłodło już bowiem i słońce stoczyło się nisko, rzucając w stronę domku cienie pana Jonesa i jego giermka – jeden smukły, drugi krępy i szeroki.

Dwaj goście przystanęli i patrzyli przed siebie. Aby podtrzymać fikcję choroby, Jones, wielki pan, oparł się o ramię Ricarda, sekretarza, którego kapelusz sięgał mu do ramienia.

– Widzisz ich? – szepnął Heyst Lenie do ucha. – Oto są ci posłowie z dalekiego świata. Oto masz ich przed sobą – przemyślne zło i instynktowną dzikość – ramię w ramię. Brutalną siłę mają w pogotowiu. Godna siebie trójca; jakże mam ich powitać? Przypuśćmy, że jestem uzbrojony; czy mógłbym zastrzelić teraz tych dwóch tak jak stoją? Czy byłbym do tego zdolny?

Nie odwracając głowy, Lena poszukała ręki Heysa, ścisnęła ją i już jej nie puściła. Mówił dalej z żartobliwą goryczą:

– Nie wiem. Zdaje mi się, że nie byłbym do tego zdolny. Jest we mnie jakaś cecha, która nakłada na mnie bezsensowny obowiązek, abym unikał nawet pozoru morderstwa. Nie pociągnąłem nigdy za cyngiel i nie podniosłem ręki na nikogo – nawet we własnej obronie.

Urwał, poczuwszy silniejszy uścisk jej dłoni.

– Ruszają z miejsca – szepnęła.

– Czyżby chcieli przyjść tutaj? – zaniepokoił się Heyst.

– Nie, nie idą w naszą stronę – rzekła Lena i znów zamilkli. – Wracają do siebie – rzekła wreszcie.

Śledziła ich jeszcze czas jakiś, po czym puściła rękę Heysta i odeszła od zasłony. Wrócił za nią do pokoju.

– Widziałaś ich – zaczął. – Wyobraź sobie tylko wrażenie, którego doznałem, gdy wylądowali o zmierzchu – jak jakie zjawy morskie, widma, chimery! Ale te zjawy nie znikły. To najgorsze ze wszystkiego. Nie mają prawa trwać – lecz trwają. Powinny budzić we mnie wściekłość. Ale przewartościowałem już wszystko – i gniew, i oburzenie, i nawet pogardę. Został tylko wstręt. Odkąd opowiedziałaś mi o tej ohydnej potwarzy – ten wstręt stał się wprost olbrzymi. Nawet i mnie samego ogarnął. – Spojrzał na nią w górę.

– Ale mam ciebie na szczęście. I gdyby Wang nie był porwał tego przeklętego rewolweru… Tak, Leno, otośmy tutaj – we dwoje!

Położyła mu obie ręce na ramionach, patrząc prosto w oczy. Odwzajemnił jej przenikliwe spojrzenie, ale nie zrozumiał. Nie mógł przebić szarej zasłony jej wzroku; lecz smutek jej głosu wzruszył go do głębi.

– Czy to nie wymówka? – spytała z wolna.

– Wymówka? Czyż to słowo może paść między nami? Mógłbym czuć żal tylko do siebie. Ale wspomnienie Wanga nasunęło mi pewną myśl. Nie poniżyłem się dosłownie ani nie skłamałem, lecz zataiłem prawdę. A ty ukrywałaś się – wprawdzie na moją prośbę, ale jednak się ukrywałaś. Nie można powiedzieć, aby to było postępowanie pełne godności. Dlaczego byśmy teraz nie spróbowali żebrać? To szlachetne zajęcie! Tak, Leno, teraz wyjdziemy razem. Nie mogę myśleć o pozostawieniu ciebie samej, a przy tym muszę – tak, muszę pomówić z Wangiem. Pójdziemy szukać tego człowieka, który wie czego chce i umie zdobyć sobie to, czego chce. Pójdziemy zaraz!

– Dobrze, tylko upnę włosy – zgodziła się natychmiast i znikła za kotarą.

Gdy kotara opadła, Lena odwróciła głowę ku drzwiom z wyrazem wielkiej, tkliwej troski – troski o człowieka, którego – czuła to – nigdy nie zrozumie i którego nie spodziewała się nigdy zadowolić; jak gdyby namiętność jej była uczuciem daleko niższego rzędu, niezdolnym do zaspokojenia podniosłych i subtelnych pragnień wzniosłej jego duszy. W parę minut zjawiła się znowu. Wyszli z domu przez tylne drzwi i minęli o trzy kroki zdumionego Pedra, nie patrząc nawet w jego stronę. Pedro, pochylony nad ogniskiem z chrustu, podniósł głowę i kołysząc się niezgrabnie, odsłonił olbrzymie kły w gapiowatym zdumieniu. Potem potoczył się nagle na krzywych nogach w stronę drugiego domku, aby podzielić się ze swymi panami zdumiewającym odkryciem kobiety.

 

VI

Los zrządził, że Ricardo wałęsał się właśnie po werandzie dawnego kantoru. Zwąchał od razu jakąś nową komplikację i zbiegł po schodkach na spotkanie drepczącego niedźwiedzia. Głuche pomruki Pedra, choć bardzo mało podobne do hiszpańskiego języka, i prawdę rzekłszy, do jakiejkolwiek ludzkiej mowy, były jednak dzięki długiej wprawie najzupełniej zrozumiałe dla sekretarza pana Jonesa. Ricardo zdziwił się. Wyobrażał sobie, że dziewczyna pozostanie nadal w ukryciu. Widocznie wybrała inny sposób postępowania. Wierzył jej. I jakżeby mogło być inaczej? Właściwie nie mógł wprost myśleć o niej spokojnie.

Usiłował usunąć z myśli jej obraz, aby móc władać sobą na chłodno; wymagało tego wielce skomplikowane położenie – a wymagało zarówno w jego własnym interesie, jak i ze względu na „zwykłego sobie Jonesa”, którego był wiernym towarzyszem.

Skupił się i jął rozważać. Tę zmianę frontu zarządził prawdopodobnie Heyst. Cóż to mogło oznaczać? To chytry człowiek. A może to ona zmieniła taktykę? W takim razie – hm – wszystko w porządku! Musi być w porządku. Ona wie co robi. Tymczasem Pedro stojący przed Ricardem podnosił kolejno nogi, kiwając się na prawo i lewo – były to zwykłe jego ruchy, gdy na coś czekał. Małe, czerwone oczki tkwiły nieruchomo pod masą kudłów. Ricardo wpatrzył się w nie z rozmyślną pogardą i rzekł szorstkim, gniewnym głosem:

– Kobieta! Naturalnie, że jest tam kobieta. Wiemy to bez ciebie! – Pchnął oswojonego potwora. – Precz! Vamos71! Wynoś się! Wracaj i gotuj obiad. W którą stronę poszli?

Pedro wyciągnął wielkie, włochate ramię, wskazując kierunek, i potoczył się na kabłąkowatych nogach. Ricardo uszedł kilka kroków i dojrzał jeszcze wśród krzaków dwa białe hełmy sunące obok siebie nad polanką. Znikły niebawem. Przeszkodziwszy Pedrowi zawiadomić szefa o obecności kobiety na wyspie, Ricardo zatopił się w domysłach nad postępowaniem tych dwojga. Stosunek jego do pana Jonesa uległ wewnętrznej zmianie, z której sam sobie jeszcze sprawy nie zdawał.

Tegoż ranka, przed drugim śniadaniem, Ricardo, wymknąwszy się z domu Heysta i odzyskawszy sandał w sposób tak wiele mówiący, ruszył ku domowi, zataczając się, z głową jak w ogniu. Był podniecony do ostateczności niesłychanie ponętnymi wizjami. Zatrzymał się, aby się uspokoić nim ośmieli się stanąć przed szefem. Wchodząc do pokoju, zobaczył że pan Jones siedzi na łóżku polowym jak krawiec na desce, ze skrzyżowanymi nogami i plecami wspartymi o ścianę.

– Proszę pana! Nie powie mi pan przecież, że się pan nudzi?

– Nie, nie nudzę się. Gdzież u diabła siedziałeś tyle czasu?

– Śledziłem – pilnowałem – myszkowałem. Cóż bym mógł robić innego. Wiedziałem, że pan ma towarzystwo. Czy pan się z nim rozmówił?

– Rozmówiłem się – mruknął pan Jones.

– Ale tak na czysto?

– Nie. Żałowałem, że ciebie nie ma. Włóczysz się gdzieś przez cały ranek i wracasz bez tchu. Cóż to znów znaczy?

– Nie zmarnowałem czasu – rzekł Ricardo. – Nic się takiego nie stało. Może… może rzeczywiście biegłem trochę za prędko. – Dyszał wciąż głośno, ale nie z powodu szybkiego biegu; wrzał cały od kłębiących się myśli i uczuć długo tłumionych, które wyzwoliły się teraz pod wpływem rannej przygody. Odchodził prawie od zmysłów. Gubił się w labiryncie groźnych i ponętnych możliwości. – Więc rozmowa trwała długo? – spytał, aby zyskać na czasie.

– Niech cię wszyscy diabli! Czy słońce nie pomieszało ci we łbie? Dlaczego wytrzeszczasz na mnie oczy jak bazyliszek?

– Przepraszam pana bardzo. Nie czułem, że wytrzeszczam oczy – usprawiedliwiał się dobrodusznie Ricardo. – To przeklęte słońce mogłoby nadwerężyć czaszkę jeszcze grubszą od mojej. Pali, bo pali. Uf! Za co pan ma człowieka – za salamandrę?

– Powinieneś był tu zostać – rzekł pan Jones.

– Czy ta bestia chciała stanąć dęba? – spytał szybko Ricardo z prawdziwym niepokojem. – Toby było fatalne. Trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem jeszcze najmniej parę dni. Mam swój plan. Tak mi się zdaje, że w parę dni wyszperam mnóstwo rzeczy.

– Tak? A jakim sposobem?

– No naturalnie, że śledząc go – odrzekł z wolna Ricardo.

Pan Jones odmruknął:

– To nic nowego. Ciągle tylko śledzisz. A może byś się tak trochę pomodlił?

– Ha! ha! ha! To znakomite! – wybuchnął śmiechem sekretarz, patrząc w szefa osowiałym wzrokiem.

Pan Jones porzucił niedbale ten temat.

– No, możesz liczyć przynajmniej na dwa dni – rzekł.

Ricardo przyszedł do siebie. Oczy błysnęły mu rozkosznie.

– Już my damy sobie z tym radę – prędko – gładko – jak się patrzy, niech mi pan tylko zaufa!

– Przecież ci ufam – rzekł Jones. – To także i twój interes.

I rzeczywiście Ricardo był szczery w swych zapewnieniach. Liczył teraz z pewnością na powodzenie. Ale nie mógł wyjawić, że zyskał sprzymierzeńca w nieprzyjacielskim obozie. Niepodobna było powiedzieć szefowi o dziewczynie. Diabli wiedzą, jak by postąpił, dowiedziawszy się, że kobieta jest w to wmieszana. A przy tym jak zacząć takie zwierzenia? Nie mógł wyznać prawdy o swoim nagłym wybryku.

– Damy sobie radę, proszę pana – rzekł z doskonale udaną wesołością. Czuł porywy strasznej radości, która rozpierała mu serce, paląca jak podżegany płomień.

– Musimy sobie poradzić – wyszeptał pan Jones. – Ta robota, mój Marcinie, nie jest wcale podobna do naszych dawnych kawałów. Mam co do niej szczególne uczucie. To zupełnie inna sprawa. To jak gdyby próba.

Zachowanie zwierzchnika wywarło wrażenie na Ricardzie; zauważył w nim po raz pierwszy coś w rodzaju namiętności. A także wyraz: próba, którego pan Jones użył, uderzył go jako szczególnie znaczący. Było to ostatnie słowo, które zostało wypowiedziane podczas tej rannej rozmowy. Zaraz potem Ricardo wyszedł z pokoju. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie pozwalało mu na to uniesienie, w którym nieporównana słodycz zlewała się z dzikim triumfem. Myśli jego były zmącone. Chodził po werandzie tam i z powrotem do późnego popołudnia, zerkając na tamtą willę za każdym razem gdy skręcał, doszedłszy do balustrady. Willa wyglądała na niezamieszkaną. Raz czy dwa zatrzymał się nagle i spojrzał na lewy sandał. Roześmiał się przy tym głośno. Podniecenie jego wciąż wzrastało, tak że się w końcu zaniepokoił. Objął rękami balustradę i stał spokojnie, uśmiechając się nie do swych myśli, lecz do życia, które tętniło w nim potężnie. Dał się ponosić swym uczuciom z beztroską, a nawet z lekkomyślnością. Czuł, że przestaje dbać o wszystkich ludzi, przyjaciół czy wrogów. W tej chwili posłyszał głos pana Jonesa, wołający go z pokoju. Cień padł na twarz sekretarza.

– Jestem, proszę pana – odpowiedział; ale upłynęła jeszcze chwila, nim zdecydował się wrócić.

Zastał szefa na nogach. Pan Jones znudził się bezużytecznym leżeniem; smukła jego postać błądziła po pokoju. Zatrzymał się nagle.

– Rozważałem właśnie projekt, który mi poddałeś, Marcinie. Na razie nie uznałem go za praktyczny; ale po namyśle doszedłem do przekonania, że można by jednak zaproponować temu człowiekowi partię kart. To wcale72 dobry sposób, aby dać mu do zrozumienia, że nadeszła chwila porachunku. To byłoby mniej… jakby to powiedzieć… mniej pospolite. On zrozumie, co to ma znaczyć. To niezły sposób zabrania się do interesu – który sam przez się jest brutalny, mój Marcinie; tak, brutalny.

– Pan chce oszczędzić mu przykrości? – zadrwił sekretarz tak gorzkim tonem, że pan Jones szczerze się zdumiał.

– Jak to, przecież to była twoja myśl, u diabła!

– A czy ja mówię, że nie moja? – odparł nadąsany Ricardo. – Ale mam już potąd tego pełzania na brzuchu. Dość tego! Muszę wydostać dokładne wskazówki gdzie trzyma łup, a potem go dźgnę. Na nic więcej nie zasłużył.

Zbudzone namiętności Ricarda pożądały zarówno krwi jak i czułości; tak, czułości. Coś w rodzaju tkliwego niepokoju przenikało mu i łagodziło serce, gdy myślał o dziewczynie, ulepionej z tej samej co i on gliny. A jednocześnie zazdrość zaczęła go kąsać z chwilą, gdy obraz Heysta wdarł się w jego namiętne marzenia o szczęściu.

– Twoja brutalna dzikość jest wprost ordynarna, mój Marcinie – rzekł pan Jones z pogardą. – Nie rozumiesz nawet, o co mi chodzi. Chcę się nim trochę pobawić. Spróbuj tylko wyobrazić sobie nastrój takiej gry! ten człowiek z kartami w ręku – co za krwawa ironia! Cieszę się z tego zawczasu. Tak, każę mu przegrywać pieniądze, zamiast zmusić go do oddania ich. Ty, naturalnie, zastrzeliłbyś go od razu, ale ja będę się rozkoszował tym wyrafinowanym szyderstwem. To człowiek z najlepszego towarzystwa. Ludzie, którzy wyszczuli mnie z mojej sfery, bardzo byli do niego podobni. Jaki wściekły będzie i jaki upokorzony! Przeżyję z pewnością rozkoszne chwile, obserwując go przy grze.

– A jeżeli stanie dęba? Ta zabawa może mu się nie spodobać.

– Życzę sobie, abyś był przy tym obecny – zauważył pan Jones spokojnie.

– Jeśli mi pan tylko pozwoli dźgnąć go albo rozpruć mu brzuch, kiedy uznam za stosowne, to i owszem, niech pan używa. Nie będę panu przeszkadzał.

VII

W tym właśnie punkcie rozmowy Heyst przeszkodził panu Jonesowi i jego sekretarzowi; przyszedł ostrzec ich przed Wangiem, jak o tym Lenie opowiedział. Kiedy ich opuścił, spojrzeli jeden na drugiego w milczącym zdumieniu. Pan Jones odezwał się pierwszy:

– Marcinie!

– Słucham pana.

– Co to ma znaczyć?

– Jakiś podstęp. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli wiem, o co chodzi!

– To nie na twój rozum? – zapytał sucho pan Jones.

– Nic innego, tylko piekielna jego bezczelność – warknął sekretarz. – Pan nie wierzy przecież w tę bajkę o Chińczyku? To nieprawda.

– Nie tylko prawda ma dla nas znaczenie. Chodzi o to, dlaczego przyszedł opowiedzieć nam tę bajkę?

– Czy pan myśli, że chciał nas przestraszyć? – spytał Ricardo.

Pan Jones spojrzał nań spode łba w zamyśleniu.

– Ten człowiek wyglądał na zgryzionego – mruknął jakby do siebie. – A jeśli Chińczyk rzeczywiście go okradł? Ten człowiek wyglądał na bardzo zgryzionego.

– To są wszystko podstępy, proszę pana – oświadczył poważnie Ricardo, gdyż przypuszczenie szefa psuło mu szyki i tym samym nie nadawało się do podtrzymania. – Czyżby on mógł tak dalece wtajemniczyć Chińczyka w swoje sprawy, aby umożliwić mu kradzież? – dowodził gorąco. – O czym jak o czym, ale przecież o tym interesie trzymałby język za zębami. Tam wchodzi w grę co innego. Ale co?

– Ha, ha, ha! – rozległ się upiorny, zgrzytliwy śmiech pana Jonesa. – Nie byłem jeszcze nigdy w takiej śmiesznej sytuacji – ciągnął grobowym, jednostajnym głosem. – To ty, Marcinie, wciągnąłeś mnie w to wszystko. Ale i moja w tym wina. Powinienem był – tylko że doprawdy zanadto byłem znudzony, żeby pomyśleć nad tym rozsądnie. A twojemu sądowi wierzyć nie można. Jesteś raptus!

Z ust Ricarda wydarło się przekleństwo pełne żalu. Szef mu nie wierzy! Nazywa go raptusem! Był prawie bliski płaczu.

– Proszę ja pana, odkąd wyleli nas z Manili, słyszałem jak pan mówił więcej niż ze dwadzieścia razy, że trzeba nam dużo forsy, żeby obrobić wschodnie wybrzeże. Ciągle mi pan powtarzał, że na początek musimy grubo przegrać, aby wciągnąć jak się patrzy wszystkich tych urzędników i obwiesiów portugalskich. Przecież pan wciąż się martwił, skąd by wygrzebać porządny kawał grosza! Dużo by nam pomogło kwaszenie się w tym zgniłym mieście holenderskim i gra po dwa pensy z przeklętymi dziadowskimi urzędnikami z banku i tym podobną hołotą. No więc sprowadziłem pana tutaj, gdzie można dobrać się do gotówki – i to grubej – dodał przez zaciśnięte zęby.

Zapadło milczenie. Każdy z nich patrzył w inny kąt pokoju. Nagle pan Jones tupnął lekko i skierował się ku drzwiom. Ricardo dopędził go na dworze.

– Niech pan się oprze na moim ramieniu – poprosił łagodnie, lecz stanowczo. – Nie trzeba zdradzać naszej gry. Chory człowiek może wyjść sobie na dwór po zachodzie słońca, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. O tak, doskonale. Ale dokąd pan chce iść? I dlaczego pan wyszedł?

 

Pan Jones zatrzymał się.

– Doprawdy, że sam nie wiem – wyznał głuchym szeptem, patrząc z natężeniem w stronę willi Numeru Pierwszego. – To nie ma żadnego sensu – oświadczył jeszcze ciszej.

– Wróćmy lepiej, proszę pana – zaproponował Ricardo. – Ale cóż to znowu? Te zasłony nie były przedtem spuszczone. Założę się, że ta chytra, przebiegła, knująca bestia szpieguje nas spoza nich.

– Czemu byśmy nie mieli tam pójść i przekonać się, co w trawie piszczy? – rzekł pan Jones niespodzianie. – Będzie musiał się z nami rozmówić.

Ricardo opanował się i nie drgnął z przerażenia, lecz przez chwilę nie mógł dobyć głosu. Tylko instynktownie przycisnął do boku rękę szefa.

– Nie, proszę pana. I cóż by pan mógł mu powiedzieć? Chce pan dogrzebać się prawdy w jego kłamstwach? Jakże pan go zmusi do gadania? Jeszcze nie czas dobierać mu się do skóry. Chyba pan nie myśli, że będę się ociągał z robotą? Chińczyka zastrzelę naturalnie jak psa, gdy go tylko spostrzegę, ale co się tyczy tego przeklętego Heysta, godzina jego jeszcze nie wybiła. W tej chwili jestem rozsądniejszy od pana. Wracajmy do domu. Przecież jesteśmy tu wystawieni na niebezpieczeństwo. Gdyby tak przyszło mu do głowy strzelić do nas! To przecież nieobliczalny, fałszywy tchórz!

Pan Jones dał sobie przemówić do rozsądku i wrócił do pokoju. Sekretarz pozostał jednak na werandzie – rzekomo aby zobaczyć, czy Chińczyk gdzie się nie kręci; w tym wypadku postanowił posłać mu kulę z daleka, nie dbając o skutki. W gruncie rzeczy zaś został na werandzie, bo chciał być sam, poza polem widzenia zapadłych oczu szefa. Poczuł sentymentalną potrzebę zatopienia się w samotnych marzeniach. Tego ranka zaszła wielka zmiana w panu Ricardo. Ta cała strona jego istoty, którą trzymał w uśpieniu z przezorności, z musu, a także i przez posłuszeństwo, zbudziła się teraz, przeobrażając jego myśli i wytrącając go z równowagi perspektywą tak oszałamiających skutków, jak na przykład możliwość starcia z szefem. Ukazanie się potwornego Pedra z nowinami wyrwało Ricarda z rozmarzenia, przeplatanego przeczuciem grożących powikłań. Kobieta? Otóż to właśnie, jest na wyspie kobieta; i to zmienia zasadniczo sytuację. Odprawiwszy Pedra, stał zatopiony w myślach, śledząc białe hełmy Heysta i Leny, które znikły niebawem w zaroślach.

– Dokądże oni tak wędrują? – pytał się siebie.

Odpowiedź nasunięta przez niezmierny wysiłek myśli brzmiała: aby się spotkać z Chińczykiem. Ricardo nie wierzył bowiem w dezercję Wanga. To była kłamliwa bajka, potrzebna im do niebezpiecznego spisku. Heyst obmyślił widać jakąś nową taktykę. Ale Ricardo był pewien, że ma sprzymierzeńca w dziewczynie – w tej dziewczynie pełnej odwagi, rozsądku i sprytu – sprzymierzeńca tego samego, co i on, pokroju!

Wrócił prędko do willi. Pan Jones siedział znów w głowach łóżka, skrzyżowawszy nogi i oparłszy się plecami o ścianę.

– Coś nowego?

– Nic, proszę pana.

Ricardo krążył po pokoju jak gdyby nie miał żadnych trosk i zaczął podśpiewywać urywki jakichś melodyj. Usłyszawszy to, pan Jones podniósł złośliwe brwi. Sekretarz ukląkł przed starą skórzaną walizą, pogrzebał w niej i wydobył małe lusterko. Zaczął przypatrywać się swojej fizjognomii73 w milczącym skupieniu.

– Chyba się ogolę – zadecydował, wstając.

Rzucił ukośne spojrzenie na pana Jonesa; powtórzyło się to kilka razy podczas golenia, które nie trwało długo. Skończywszy tę operację, Ricardo wciąż jeszcze spoglądał ukradkiem na szefa, spacerując po pokoju i nucąc urywki nieznanych jakichś melodii. Pan Jones siedział zupełnie nieruchomo; zacisnął cienkie wargi, oczy zaszły mu mgłą. Twarz jego wyglądała jak rzeźba.

– Więc pan chce spróbować szczęścia w grze z tym tchórzem? – rzekł Ricardo, zatrzymując się nagle i zacierając ręce.

Pan Jones nie zdradzał żadnym znakiem, że go słyszy.

– No i dlaczegoż by nie? Można sobie urządzić ten eksperyment. Pamięta pan, w tym meksykańskim mieście – jak to się ono nazywało? – tego bandytę, którego schwytali w górach i skazali na rozstrzelanie? Grał w karty przez pół nocy z klucznikiem i szeryfem. Przecież ten człowiek jest także skazańcem. Niechże dostarczy panu trochę rozrywki. Do diabła, wielki pan musi się trochę od czasu do czasu zabawić! Pan był wprost nadzwyczajnie cierpliwy.

– A ty zrobiłeś się nagle nadzwyczajnie lekkomyślny – zauważył pan Jones znudzonym głosem. – Co ci się stało?

Sekretarz nucił jeszcze chwilę, po czym rzekł:

– Spróbuję ściągnąć go tu do pana na wieczór, po obiedzie. Gdyby mnie nie było, niech pan sobie z tego nic nie robi. Puszczę się trochę na przeszpiegi – rozumie pan?

– Rozumiem – zadrwił omdlewającym głosem pan Jones. – Ale cóż ty się spodziewasz po nocy zobaczyć?

Ricardo nic nie odpowiedział i, pokręciwszy się jeszcze trochę po pokoju, wymknął się wreszcie. Nie czuł się już dobrze sam na sam z szefem.

71vamos (hiszp.) – chodźmy. [przypis edytorski]
72wcale (daw.) – całkiem. [przypis edytorski]
73fizjognomia (daw.) – twarz. [przypis edytorski]