Loe raamatut: «Czerwone i czarne», lehekülg 20

Font:

XXXV. Uczciwość i arystokratyczna dewotka

Każda żywsza myśl uchodzi tam za nieprzyzwoitość, tak wszyscy nawykli do bezbarwnych słów. Biada temu, kto wkłada w rozmowę coś z siebie.

Faublas.

Po kilku miesiącach prób oto jaka była pozycja Juliana, w chwili gdy intendent wręczył mu trzeci kwartał zasług. Pan de la Mole powierzył mu zarząd majątków w Bretanii i Normandii. Julian odbywa często podróże w te strony. Ponadto prowadził korespondencję w sprawie wiekuistego procesu z księdzem de Frilair. Ksiądz Pirard zapoznał go ze szczegółami.

Na podstawie zwięzłych notatek, które margrabia gryzmolił na marginesie, Julian wygotowywał listy: prawie każda odpowiedź zyskiwała aprobatę.

W seminarium profesorowie żalili się na jego brak pilności, mimo to uważali go za jednego z najcelniejszych uczniów. Różnorodne te prace, prowadzone z całym zapałem obolałej ambicji, rychło odjęły licom Juliana prowincjonalną świeżość. Bladość ta przemawiała na korzyść Juliana w oczach młodych seminarzystów; wydali mu się mniej złośliwi, mniej płaszczący się przed pieniądzem niż koledzy z Besançon; oni zaś uważali go za suchotnika.

Margrabia darował mu konia. Obawiając się, że go ktoś może zobaczyć w czasie przejażdżki, Julia oznajmił, że lekarze zalecili mu to ćwiczenie.

Ksiądz Pirard wziął go z sobą na kilka zebrań jansenistów. Julian zdumiał się; pojęcie religii łączyło się nieodzownie w jego umyśle z pojęciem obłudy i nadzieją zysków. Podziwiał tych surowych i pobożnych ludzi niemyślących o dochodach. Wielu jansenistów nabrało dlań sympatii; wspierali go radą. Poznał tam hrabiego Altamira, wysokiego mężczyznę, liberała skazanego na śmierć w swej ojczyźnie, przy tym dewota. Uderzył go ten kontrast: dewocja i miłość swobody.

Z młodym hrabią Julian był chłodno. Norbert zauważył, że nadto żywo odcina się jego przyjaciołom. Do panny Matyldy Julian, uchybiwszy parę razy konwenansom, postanowił w ogóle się nie odzywać. Wszyscy w pałacu de la Mole byli dlań bardzo grzeczni; ale czuł się jakby zdegradowany. Zdrowy chłopski rozum tłumaczył mu to zjawisko pospolitym przysłowiem: Nowe sito na kołek.

Może widział rzeczy nieco jaśniej niż w pierwszych dniach lub też pierwszy czar paryskiej uprzejmości minął.

Z chwilą gdy kończył pracować, ogarniała go śmiertelna nuda; było to wyjaławiające działanie wielkoświatowej grzeczności, cudnej w istocie, ale tak odmierzonej, tak doskonale stopniowanej zależnie od pozycji. Zapewne można zarzucić prowincji pospolitość, ton nie dość grzeczny, ale przynajmniej czujesz, że tego, kto z tobą mówi, obchodzisz bodaj trochę. W pałacu de la Mole nigdy nikt nie uraził miłości własnej Juliana; ale często z końcem dnia miał ochotę płakać. Na prowincji garson w kawiarni zainteresuje się tobą, jeśli ci się zdarzy wypadek; ale jeśli ten wypadek zawiera coś dotkliwego dla miłości własnej, wówczas, ubolewając nad tobą, powtórzy dziesięć razy słowo będące dla ciebie męczarnią. W Paryżu każdy ma tę delikatność, aby ukryć uśmiech, ale też zawsze jesteś obcy.

Pomijam milczeniem mnóstwo drobnych przygód, które byłyby może okryły śmiesznością Juliana, gdyby nie znajdował się poniekąd poniżej śmieszności. Nadmierna wrażliwość była przyczyną, że popełniał tysiąc niezręczności. Każda jego zabawa miała swój cel; codziennie strzelał z pistoletu, był jednym z najlepszych w szkole fechtunku. Skoro miał wolną chwilę, zamiast wypełniać ją jak dawniej czytaniem, biegł do ujeżdżalni i dosiadał narowistego konia. W czasie przejażdżek z nauczycielem prawie zawsze w końcu znajdował się na ziemi.

Margrabiemu podobała się w Julianie jego wytrwała praca, jego milczenie, inteligencja; stopniowo zaczął mu powierzać wszystkie trudniejsze sprawy. W chwilach gdy jego górne ambicje zostawiały mu nieco wytchnienia, margrabia kierował interesami wcale roztropnie. Mogąc dzięki swej pozycji mieć wczesne wiadomości, grał szczęśliwie na giełdzie. Rozdawał setki ludwików, a pieniał się o setki franków. Ludzie bogaci i ambitni szukają w interesach zabawy, nie rezultatów. Margrabia potrzebował szefa sztabu, który by zaprowadził w jego finansach jasny i łatwy do ogarnięcia porządek.

Pani de la Mole, mimo że tak obojętna z natury, żartowała niekiedy z Juliana. Nieobliczalność uczuciowych natur jest czymś wielce antypatycznym dla wielkich dam: jest to przeciwny biegun konwenansu. Parę razy margrabia ujął się za swym sekretarzem: jeśli jest śmieszny w salonie (mówił), wynagradza to w kancelarii. Julianowi zdawało się znowu, że pochwycił tajemnicę margrabiny; objawiała żywe zainteresowanie wszystkim, ilekroć oznajmiono barona de la Joumate. Był to człowiek niezmiernie chłodny, o niewzruszonej fizjonomii. Był wysoki, szczupły, brzydki, dobrze ubrany, przesiadywał wciąż na Dworze i na ogół nie mówił nic o niczym. Taki był jego sposób myślenia. Pani de la Mole byłaby po raz pierwszy w życiu niezmiernie szczęśliwa, gdyby mogła zań wydać córkę.

XXXVI. Sposób wymawiania

Jeżeli można wybaczyć zadowolenie z siebie, to jedynie w młodości, wówczas bowiem jest ono przesadą rzeczy miłej. Musi iść w parze z miłością, weselem, beztroską. Ale zadowolenie z siebie z powagą! Z miną uroczystą i zarozumiałą! Ten ostatni szczebel śmieszności miał być przywilejem XIX wieku. I tacy ludzie chcą spętać hydrę rewolucji!

Johanisberg, pamflet.

Jak na świeżego przybysza, który w dodatku przez dumę nigdy o nic nie pytał, Julian nie popełnił zbyt wielu niezręczności. Jednego dnia, kiedy zaskoczony ulewnym deszczem schronił się do kawiarni, jakiś wysoki mężczyzna w grubym surducie, uderzony jego chmurnym spojrzeniem, zmierzył go oczami, zupełnie tak jak niegdyś w Besançon kochanek Amandy.

Julian zbyt często wyrzucał sobie, że puścił bezkarnie ową pierwszą zniewagę; nie ścierpiał tego spojrzenia. Zażądał wyjaśnień. Obcy obrzucił go z miejsca gradem obelg; goście otoczyli ich, przechodnie stawali pod drzwiami. Przez prowincjonalną ostrożność Julian miał przy sobie parę małych pistoletów; ściskał je w kieszeni konwulsyjnym ruchem. Mimo to zapanował nad sobą; powtarzał jedynie: „Proszę o pański adres; gardzę panem”.

Wytrwałość, z jaką uczepił się tych kilku słów, ściągnęła w końcu uwagę tłumu.

Oczywiście! Niechże tamten, który tak rozpuścił gębę, da mu swój adres. Mężczyzna w surducie, słysząc uwagi w tym duchu, rzucił w nos Julianowi kilka biletów wizytowych. Szczęściem żaden nie trafił go w twarz; zdecydowany był zrobić użytek z broni, jeśli go tamten tknie. Wreszcie napastnik odszedł; od czasu do czasu odwracał się jeszcze, grożąc pięścią i ziejąc obelgami.

Julian był zlany potem. „Zatem jest w mocy lada wyrzutka wzruszyć mnie w ten sposób! – powtarzał z wściekłością. – W jaki sposób zdławić tę upokarzającą wrażliwość?”

Skąd wziąć świadków? Nie miał przyjaciela. Miał sporo znajomych; ale wszyscy regularnie po kilku tygodniach odsuwali się od niego.

„Nie umiem żyć z ludźmi i oto strasznie jestem ukarany” – pomyślał. Wreszcie przyszło mu do głowy odszukać eks-porucznika 96 pułku, nazwiskiem Lieven, biedaczynę, z którym fechtował się często.

– Służę panu – rzekł Lieven – ale pod jednym warunkiem: jeżeli nie zranisz przeciwnika, będziesz się zaraz na miejscu bił ze mną.

– Zgoda – rzekł Julian uszczęśliwiony i udali się szukać pana M. C. Beauvoisis, podług adresu wskazanego na bilecie, kędyś w dzielnicy Saint-Germain.

Była siódma rano. Dopiero kazawszy się oznajmić, Julian wpadł na myśl, że mógłby to być ów młody krewniak pani de Rênal, zatrudniony niegdyś przy ambasadzie w Rzymie lub Neapolu, który dał list polecający śpiewakowi Geronimo.

Julian oddał rosłemu lokajowi bilet rzucony mu w twarz poprzedniego dnia oraz własny.

Wytrzymano go wraz ze świadkiem dobre trzy kwadranse; wreszcie wprowadzono ich do wykwintnego apartamentu. Zastali tam młodego człowieka strojnego jak laleczka; rysy jego miały klasyczną i bezmyślną doskonałość greckich piękności. Bardzo wąską głowę zdobiły wspaniałe włosy blond, utrefione starannie, ani jeden włosek nie odstawał. „Więc dla tej fryzury – pomyślał porucznik – błazen kazał nam godzinę czekać!” Jaskrawy robdeszan, ranne spodenki, wszystko aż do haftowanych pantofli było doskonale wypielęgnowane. Dystyngowana i martwa fizjonomia zwiastowała poprawne ubóstwo myśli; ideał dyplomaty typu Metternicha. Napoleon również nie lubił w swoim otoczeniu oficerów myślicieli.

Julian, któremu porucznik 96 pułku wytłumaczył, że pozwolić tak długo czekać na siebie, rzuciwszy komuś brutalnie bilet w twarz, jest nową zniewagą, wszedł ostro. Chciał być zuchwały, ale równocześnie rad by się był utrzymać w dobrym tonie.

Spokój pana de Beauvoisis, mina zarazem pełna taktu, ważności i zadowolenia z siebie, wytworna elegancja ramy, wszystko to tak zdumiało Juliana, że w mgnieniu oka stracił zapęd. To nie był zgoła wczorajszy jegomość. Zaskoczony tym, że spotyka tę dystyngowaną osobistość w miejsce brutala, którego szukał, nie mógł znaleźć słowa. Podał jeden z biletów, które mu rzucono.

– Tak, to moje nazwisko – rzekł młody dyplomata, w którym czarny strój Juliana, o siódmej rano, nie budził zbytniego szacunku – ale, na honor, nie pojmuję…

Sposób, w jaki wymówił ostatnie słowa, zdołał na nowo podrażnić Juliana.

– Przychodzę bić się z panem – rzekł i wytłumaczył w krótkich słowach sprawę.

Pan Karol de Beauvoisis po dojrzałym zastanowieniu sformułował dość korzystny sąd o kroju czarnego fraka. „Od Stauba, to pewna – powiedział sobie, słuchając wywodów Juliana – kamizelka w dobrym guście, buty przyzwoite; ale z drugiej strony ten czarny frak od świtu!… To aby łatwiej uniknąć kuli” – zakonkludował w duchu kawaler de Beauvoisis.

Znalazłszy to wytłumaczenie, wrócił do poprzedniej wyszukanej grzeczności, traktując Juliana niemal jak równego sobie. Rozmowa ciągnęła się długo, sprawa była drażliwa; w końcu jednak Julian musiał się poddać oczywistości. Doskonale wychowany młodzian, którego miał przed sobą, nie przedstawiał najmniejszego podobieństwa z wczorajszym brutalem.

Julian wyraźnie ociągał się z odejściem i przewlekał wyjaśnienia. Notował w myśli pewną arogancję kawalera de Beauvoisis; w ten sposób mówił kawaler sam do siebie, dotknięty tym, że Julian tytułuje go po prostu panem. Podziwiał jego powagę, zabarwioną odcieniem skromnego zadowolenia z siebie, które nie opuszczało go ani na chwilę. Uderzyło go szczególne mlaskanie językiem przy wymawianiu pewnych wyrazów… Ale ostatecznie w tym wszystkim nie było najmniejszej przyczyny do szukania zwady.

Młody dyplomata oddawał się z wielkim wdziękiem na usługi, ale eks-porucznik 96 pułku, który od godziny siedział z rozkraczonymi nogami, z rękami na udach i szeroko rozstawionymi łokciami, zawyrokował, że przyjaciel jego, pan Sorel, nie ma zamiaru szukać awantury, dlatego że komuś skradziono bilety wizytowe.

Julian gotował się kwaśno do wyjścia. Powóz kawalera czekał w dziedzińcu przed gankiem; przypadkowo podniósł oczy i poznał w woźnicy wczorajszego napastnika.

Ujrzeć go, ściągnąć za połę długiego surduta, zrzucić z kozła na ziemię i zacząć go okładać szpicrutą było dziełem jednej chwili. Dwaj lokaje próbowali bronić kolegi. Julianowi dostało się kilka szturchańców; natychmiast odwiódł kurek i strzelił w ich stronę; uciekli. Wszystko to stało się w ciągu minuty.

Tymczasem kawaler de Beauvoisis zstępował ze schodów z ucieszną powagą, powtarzając z pańska: „Co to? co to?”. Najoczywiściej był bardzo ciekawy, ale dyplomatyczny chłód nie pozwalał mu okazać więcej zainteresowania. Skoro się dowiedział, o co chodzi, wyniosłość walczyła na jego twarzy z żartobliwą obojętnością, która nie powinna nigdy opuszczać twarzy dyplomaty.

Porucznik 96 pułku odgadł, że pan de Beavoisis miałby ochotę się bić; chciał tedy dyplomatycznie zabezpieczyć przyjacielowi korzyści inicjatywy.

– Teraz – wykrzyknął – jest powód do pojedynku!

– Tak by się zdawało – odparł dyplomata.

– Wypędzam tego łajdaka – rzekł do służby – niech inny siada na jego miejsce.

Otworzono drzwiczki: kawaler zmusił Juliana i jego świadka, aby siedli pierwsi. Udali się jednego z przyjaciół pana de Beauvoisis, który doradził spokojne miejsce spotkania. Po drodze rozmowa toczyła się bardzo poprawnie; jedyną osobliwością był dyplomata w szlafroku.

„Ci panowie, mimo iż doskonale urodzeni – myślał Julian – nie są nudni jak goście pana de la Mole; i rozumiem czemu – dodał w chwilę później – pozwalają sobie być nieobyczajni”. Mówiono o tancerkach, które we wczorajszym balecie zwróciły na siebie uwagę publiczności. Młodzi ludzie robili aluzje do śliskich anegdot, które tak Julianowi jak i świadkowi jego, porucznikowi 96 pułku, były zupełnie nieznane. Julian nie silił się udawać doświadczenia w tej materii i przyznał się otwarcie do swej niewiedzy. Szczerość ta podobała się przyjacielowi kawalera; opowiedział kilka anegdot ze wszystkimi szczegółami i bardzo dowcipnie.

Jedna rzecz szczególnie uderzyła Juliana. Powóz zatrzymał się na chwilę z powodu budowy ołtarza, który wznoszono na ulicy na procesję Bożego Ciała. Młodzi ludzie pozwolili sobie na parę konceptów: proboszcz wedle nich był synem arcybiskupa. Nigdy u margrabiego de la Mole, który miał ochotę zostać księdzem, nie pozwolono by sobie wymówić czegoś podobnego.

Pojedynek skończył się w jednej chwili: Julian dostał kulę w ramię, obwiązano mu je chustkami, zmoczono wódką, po czym kawaler poprosił grzecznie Juliana, aby się pozwolił odwieźć do domu. Kiedy Julian nazwał pałac de la Mole, dyplomata wymienił spojrzenie z przyjacielem. Julian miał dorożkę, ale rozmowa tych panów wydawała mu się nieskończenie bardziej zajmująca niż towarzystwo zacnego porucznika 96 pułku.

„Mój Boże! Zatem pojedynek to tylko tyle! – pomyślał Julian. – Co za szczęście, żem znalazł woźnicę! Jakiż byłbym nieszczęśliwy, gdybym mógł ścierpieć jeszcze tę zniewagę!”

Wesoła rozmowa nie przerwała się ani na chwilę. Julian zrozumiał wówczas, że dyplomatyczna komedia może się zdać na coś.

Nuda nie jest zatem czymś nieodłącznym od ludzi wielkiego świata! Żartują sobie z procesji Bożego Ciała, ośmielają się opowiadać ryzykowne anegdotki i to z nader malowniczymi szczegółami! Brak im jedynie zmysłu politycznego, ale brak ten sowicie równoważy się wdziękiem i zręcznością wysłowienia.

Julian uczuł żywą sympatię do tych młodych ludzi. „Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ich częściej widywać!”

Ledwie się rozstali, kawaler pobiegł szukać informacji; nie były świetne.

– Okropna rzecz! – rzekł do świadka. – Nie podobna mi się przyznać, że biłem się z prostym sekretarzem pana de la Mole, i to dlatego, że woźnica ściągnął mi bilety wizytowe.

– Hm, to pewna, że jest w tym spora dawka śmieszności.

Tegoż samego dnia kawaler de Beauvoisis rozpowiedział wszędzie, że ów Sorel, zresztą młody człowiek bez zarzutu, jest naturalnym synem serdecznego druha margrabiego de la Mole. Pakt ten przyjęto bez trudności. Raz postawiwszy sprawę na tej stopie, młody dyplomata i jego przyjaciel raczyli odwiedzić Juliana kilka razy w ciągu dwóch tygodni, przez który to czas nie mógł opuszczać pokoju. Julian przyznał się im, że tylko raz jeden w życiu był w Operze.

– To niesłychane – rzekli – toż to jedyne miejsce, gdzie się chodzi; za pierwszym razem, kiedy wyjdziesz z domu, musisz iść na Hrabiego Ory.

W Operze kawaler przedstawił go słynnemu śpiewakowi Geronimo, który cieszył się wówczas olbrzymim powodzeniem.

Julian niemalże kochał się w kawalerze: to połączenie godności, tajemniczej powagi oraz zadowolenia z siebie czarowało go. Tak na przykład kawaler zająkiwał się nieco, ponieważ miał zaszczyt widywać często wielkiego pana dotkniętego tą wadą. Nigdy Julian nie widział w jednej osobie tylu śmiesznostek skojarzonych z doskonałością form, stanowiącą dla biednego przybysza z prowincji ideał do naśladowania.

Julian pojawiał się dość często w operze w towarzystwie kawalera de Beauvoisis, co wywoływało komentarze.

– Słuchaj no – rzekł jednego dnia pan de la Mole – jesteś tedy naturalnym synem szlachcica z Franche-Comté, mego serdecznego przyjaciela?

Julian próbował się tłumaczyć, że w niczym nie przyczynił się do tych pogłosek.

– Pan de Beauvoisis nie chciał, aby wiedziano, że się bił z synem cieśli…

– Wiem, wiem – przerwał mu pan de la Mole – ode mnie teraz zależy ustalić tę wersję, która zresztą jest mi na rękę. Chciałem cię też prosić o jedną grzeczność, która ci zajmie ledwie pół godziny dziennie: co wieczór, o wpół do dwunastej bądź w przedsionku Opery, wówczas kiedy towarzystwo opuszcza teatr. Widzę u ciebie jeszcze pewne prowincjonalne nawyczki, trzeba się tego wyzbyć; zresztą nieźle jest znać bodaj z widzenia wysokie osobistości, do których mogę ci dać kiedy zlecenie. Zgłoś się do kancelarii, poleciłem, aby ci wydano bilet.

XXXVII. Atak podagry

I otrzymałem awans, nie dla zasług, ale ponieważ mój przełożony miał podagrę.

Bertolotti.

Czytelnik czuje się może zdziwiony tym swobodnym, niemal przyjacielskim tonem; zapomnieliśmy powiedzieć, że od sześciu tygodni margrabiego więziła w domu podagra. Panna de la Mole bawiła z matką w Hyères u babki. Hrabia Norbert zachodził do ojca tylko na chwilę; bardzo byli dobrze z sobą, ale nie mieli sobie nic do powiedzenia. Pan de la Mole, skazany na towarzystwo Juliana, zauważył ze dziwieniem inteligencję chłopca. Kazał sobie czytywać dzienniki. Niebawem młody sekretarz nauczył się wybierać zajmujące ustępy. Powstał wówczas nowy dziennik, którego margrabia nienawidził; przysiągł, że nigdy go nie będzie czytał, a co dzień o nim mówił. Julian śmiał się. Margrabia, obrażony na współczesność, kazał sobie czytywać Liwiusza, bawił go improwizowany przekład łacińskiego tekstu.

Jednego dnia margrabia rzekł z ową nadzwyczajną grzecznością, która często niecierpliwiła Juliana:

– Pozwól, mój drogi Sorel, abym ci zrobił prezent z niebieskiego fraka: ilekroć zechcesz go włożyć i przyjść do mnie, będziesz w moich oczach młodszym bratem hrabiego de Chaulnes, to znaczy synem starego księcia, mego przyjaciela.

Julian nie bardzo rozumiał o co chodzi; tegoż samego wieczora spróbował wizyty w niebieskim fraku. Margrabia przyjął go jak równego sobie. Julian umiał odczuć prawdziwą grzeczność, ale nie miał pojęcia o odcieniach. Byłby przysiągł przed tym kaprysem margrabiego, że nie podobna traktować kogoś z większymi względami. „Cóż za cudowny talent” – pomyślał Julian, kiedy wstał, aby się pożegnać, margrabia zaś przepraszał go, że nie może odprowadzić z przyczyny podagry.

Ten osobliwy pomysł uderzył Juliana: „Czyżby sobie drwił ze mnie?” – myślał. Poszedł zasięgnąć rady u księdza Pirard, który, mniej grzeczny od margrabiego, pogwizdywał tylko i zaczął mówić o czym innym. Nazajutrz rano Julian zjawił się u margrabiego w czarnym fraku, z teką i listami do podpisu. Przyjęto go po dawnemu. Wieczorem, w niebieskim fraku, ton zupełnie odmienny: ściśle taki jak w wilię50.

– Skoro pana nie nudzi zbytnio odwiedzać łaskawie biednego chorego starca – rzekł margrabia – powinien byś mi zwierzać wszystkie szczegóły życia, ale szczerze, jasno i zabawnie. Trzeba się bawić – ciągnął margrabia – tylko to w życiu coś warte. Nikt nie może mi co dzień ocalić życia na wojnie, ani co dzień darować mi miliona; ale gdybym miał tu, przy swoim szezlongu, Rivarola, odjąłby mi codziennie godzinę cierpienia i nudy. Znałem go dobrze w Hamburgu, na emigracji.

I margrabia zaczął opowiadać Julianowi anegdoty o Rivarolu i hamburczykach, których trzeba było czterech na to, aby zrozumieć jeden dowcip.

Pan de la Mole, skazany na towarzystwo kleryka, chciał go trochę rozruszać. Połechtał punkt honoru Juliana. Skoro żądano odeń prawdy, Julian postanowił mówić wszystko, przemilczając wszelako dwie rzeczy: swój fanatyczny kult dla pewnego imienia, które drażniło margrabiego, oraz swoje zupełne niedowiarstwo, niezbyt właściwe u przyszłego księdza. Drobne zajście z kawalerem de Beauvoisis zjawiło się bardzo w porę. Margrabia uśmiał się do łez ze sceny w kawiarni z woźnicą, który uraczył Juliana najplugawszymi wyzwiskami. Była to epoka doskonałej szczerości między chlebodawcą a sekretarzem.

Pan de la Mole zainteresował się tym niezwykłym charakterem. W początkach podsycał śmiesznostki Juliana, aby się nimi bawić; niebawem bardziej go zajęło prostować łagodnie fałszywe pojęcie chłopca. „Zazwyczaj parafianie przybyli do Paryża podziwiają wszystko – myślał margrabia – ten nienawidzi wszystkiego. Tamci są zanadto sztuczni, ten nie dosyć; stąd głupcy biorą go za głupca”.

Zimowe mrozy przewlekły atak podagry do kilku miesięcy.

„Wszak można się przywiązać do bolońskiego pieska – powiadał sobie margrabia – czemuż ja się tak wstydzę mego przywiązania do tego księżyka? Jest oryginalny. Traktuję go jak syna, więc cóż! Co w tym złego? Fantazja ta, jeśli potrwa, będzie mnie kosztowała, ot, diament wartości pięciuset ludwików w testamencie”.

Raz poznawszy nieugięty charakter swego protegowanego, margrabia obarczał go codziennie jakąś sprawą. Julian zauważył z przerażeniem, że temu magnatowi zdarza się dawać dwa sprzeczne zlecenia w tym samym przedmiocie, co mogło poważnie narazić jego sekretarza. Odtąd miał zawsze przy sobie regestr, w którym notował decyzje, margrabia zaś podpisywał je. Julian przyjął pisarza, który kopiował poszczególne decyzje w osobnym regestrze zawierającym również kopie listów. Pomysł ten wydał się zrazu śmieszną pedanterią; ale w niespełna dwa miesiące zrozumiał jego korzyści. Julian poradził przyjąć bankowca, który by prowadził podwójną buchalterię dochodów i wydatków z dóbr, które Julian miał pod sobą.

Zarządzenia te dały margrabiemu tak jasny wgląd w swoje sprawy, że mógł sobie pozwolić na przyjemność paru nowych spekulacji, bez pośrednictwa agenta, który go okradał.

– Weź trzy tysiące franków dla siebie – rzekł jednego dnia do swego młodego ministra.

– Panie margrabio, moje postępowanie może być źle tłumaczone.

– Czegóż chcesz tedy? – podjął margrabia zniecierpliwiony.

– Aby pan margrabia zechciał sam wpisać to zlecenie w regestrze; na mocy tego zlecenia otrzymam trzy tysiące franków. Zresztą cały ten system rachunkowości jest pomysłu księdza Pirard.

Margrabia, ze znudzoną miną margrabiego de Moncade słuchającego rachunków intendenta, napisał zlecenie.

Wieczorem, kiedy Julian zjawiał się w niebieskim fraku, nie było mowy o interesach. Uprzejmość margrabiego była tak pochlebna dla obolałej wciąż ambicji naszego bohatera, iż niebawem mimo woli przywiązał się do miłego staruszka. Nie znaczy to, aby Julian był uczuciowy w paryskim rozumieniu, ale nie był potworem, nikt zaś od śmierci starego chirurga nie odnosił się doń z taką dobrocią. Zauważył ze zdumieniem, że margrabia chodzi koło jego miłości własnej ze względami, jakich nigdy nie zaznał u starego chirurga. Zrozumiał także, że chirurg bardziej był dumny ze swego krzyża niż margrabia z błękitnej wstęgi; ojciec margrabiego był wielkim panem.

Jednego dnia pod koniec rannej audiencji w czarnym ubraniu poświęconej interesom, Julian rozgadał się z margrabią, który go zatrzymał dwie godziny i chciał mu koniecznie dać kilka banknotów, przyniesionych przez agenta z giełdy.

– Spodziewam się, panie margrabio, że nie oddalę się od głębokiego szacunku, jaki mu jestem dłużny, skoro poproszę, by mi wolno było powiedzieć kilka słów.

– Mów, chłopcze.

– Niech pan margrabia pozwoli mi nie przyjąć tego daru. Nie był przeznaczony dla człowieka w czarnym fraku, zepsułby zaś zupełnie swobodę, jaką pan margrabia cierpi łaskawie u człowieka we fraku niebieskim.

Skłonił się z szacunkiem i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Rys ten zabawił margrabiego. Opowiedział go wieczorem księdzu Pirard.

– Muszę ci wreszcie coś wyznać, drogi księże. Znam pochodzenie Juliana i upoważniam cię, abyś go nie chował w sekrecie.

„Dzisiejszy jego postępek był godny szlachcica – pomyślał margrabia – daję mu tedy szlachectwo”.

W jakiś czas później margrabia mógł wreszcie wychodzić.

– Pojedziesz na dwa miesiące do Londynu – rzekł do Juliana. – Listy, które będę otrzymywał, wraz z mymi dopiskami, każę ci przesyłać ekstrapocztą; ty będziesz sporządzał odpowiedzi i odsyłał mi je wkładając każdy list w dotyczącą odpowiedź. Obliczyłem, że zwłoka nie wyniesie więcej niż pięć dni.

Pędząc pocztą w stronę Calais Julian zdziwił się błahości rzekomych spraw, z którymi go wysłano.

Nie będziemy opisywali, z jakim uczuciem nienawiści, zgrozy niemal, wstąpił na ziemię angielską. Czytelnicy znają jego szaloną miłość do Bonapartego. W każdym oficerze widział sir Hudsona Lowe, w każdym wielkim panu lorda Bathurst, autora niecnych zarządzeń na wyspie Św. Heleny, nagrodzonego za nie dziesięcioletnim ministerium.

W Londynie poznał wreszcie wysoką elegancję. Zbliżył się z młodymi pankami rosyjskimi, którzy go wtajemniczyli w jej arkana.

– Masz wszelkie dane, drogi Sorel – mówili – masz z natury tę chłodną minę, będącą o tysiąc mil od pierwszego wrażenia, którą tak silimy się osiągnąć.

– Nie pojąłeś swojej epoki – mówił książę Korazow – postępuj zawsze na wspak wszelkiemu oczekiwaniu. Oto, na honor, jedyna religia naszych czasów. Nie bądź ani trzpiotem, ani pedantem, gdyż wówczas oczekiwano by po tobie szaleństw lub mizdrzenia, tym samym chybiłbyś zasadzie.

Jednego dnia Julian okrył się chwałą w salonie księcia Fitz-James, który zaprosił go na obiad, zarówno jak księcia Korazowa. Czekano całą godzinę. Sposób, w jaki Julian zachował się pośród dwudziestu czekających, jest do dziś dnia tematem rozmów młodych sekretarzy ambasad w Londynie. Mina jego była wręcz nieopłacona!

Na przekór swoim przyjaciołom-dandysom, zapragnął poznać słynnego Filipa Vane, jedynego filozofa, jakiego Anglia miała od Locke'a. Zastał go w chwili, gdy kończył siódmy rok więzienia. „Arystokracja nie żartuje w tym kraju – pomyślał Julian – co więcej, zniesławiono go, sponiewierano, etc.”

Julian znalazł go wcale wesołym; wściekłość arystokracji rozpraszała jego nudy. „Oto – myślał Julian, wychodząc z więzienia – jedyny człowiek, jakiego widziałem w Anglii”.

– Ze wszystkich pojęć najpożyteczniejsze dla tyranów jest pojęcie Boga – powiedział mu Vane.

Opuszczam dalszy ciąg systemu jako zbyt cyniczny.

– Cóż zabawnego przywiozłeś mi z Anglii? – spytał go pan de la Mole za powrotem. Julian milczał. – Jakież wrażenia? – dodał żywo margrabia.

– Primo – rzekł Julian – najrozsądniejszy Anglik jest szaleńcem godzinę w dniu; nawiedza go demon samobójstwa, który jest tam bóstwem domowym.

Secundo, talent i dowcip tracą z chwilą wylądowania w Anglii dwadzieścia pięć procent wartości.

Tertio, nie ma nic w świecie piękniejszego, bardziej zachwycającego, wzruszającego niż krajobraz angielski.

– Teraz ja ci coś powiem – rzekł margrabia – Primo, dlaczegoś opowiadał na balu u rosyjskiego ambasadora, że we Francji jest trzysta tysięcy młodych ludzi spragnionych namiętnie wojny? Czy sądzisz, że to jest pochlebne dla królów?

– Nie wiadomo, co robić, kiedy się rozmawia z wielkimi dyplomatami – rzekł Julian. – Mają manię poważnych dyskusji. Skoro się ograniczyć do komunałów, uchodzi się za głupca. Skoro sobie pozwolić na coś szczerego i świeżego, są jakby spadli z obłoków, nie wiedzą, co odpowiedzieć i nazajutrz o siódmej rano każą oświadczyć nieborakowi przez sekretarza, że się zachował nietaktownie.

– Wcale nieźle – rzekł margrabia, śmiejąc się. – Zresztą zakładam się, głęboki obserwatorze, żeś nie zgadł, po coś jeździł do Anglii.

– I owszem, panie margrabio; po to, aby raz na tydzień zjeść obiad u francuskiego ambasadora, który jest najuprzejmiejszym z ludzi.

– Jeździłeś po ten order – rzekł margrabia. – Nie chcę, abyś porzucał czarny frak, przywykłem zaś do lżejszego tonu, który przybrałem z człowiekiem we fraku niebieskim. Aż do nowej instrukcji przyjm do wiadomości: ilekroć ujrzę ten krzyż, będziesz młodszym synem mego przyjaciela księcia de Chaulnes, człowiekiem, który, sam o tym nie wiedząc, jest od pół roku w dyplomacji. Zauważ – rzekł margrabia poważnie i przecinając wyrazy dziękczynienia – że ja cię nie chcę wyrwać z twego stanu. Jest to zawsze błąd i nieszczęście, tak dla protektora jak dla protegowanego. Kiedy moje procesy cię znudzą lub kiedy przestaniesz mi być po myśli, wystaram ci się o dobre probostwo, jak dla naszego przyjaciela, księdza Pirard; nic więcej – dodał margrabia sucho.

Order nasycił chwilowo dumę Juliana; stał się o wiele mowniejszy. Mniej często przypuszczał, że ktoś chce go obrazić lub że jest przedmiotem owych żarcików, które można wykładać niezbyt pochlebnie, a które w ożywionej rozmowie mogą przejść niepostrzeżenie.

Order ten ściągnął nań osobliwą wizytę, mianowicie barona de Valenod, który przybył do Paryża podziękować ministrowi za swoje baronostwo oraz porozumieć się z nim. Miano go zrobić merem w miejsce pana de Rênal.

Julian śmiał się w duchu, kiedy Valenod dał mu do zrozumienia, iż odkryto, że pan de Rênal jest jakobinem. Faktem jest, że przy gotującym się wyborze nowy baron był kandydatem rządowym, gdy pan de Rênal wysuwany był przez liberałów.

Próżno Julian starał się czegoś dowiedzieć o pani de Rênal; baron, pamiętny widać dawnej rywalizacji, milczał jak grób. W końcu poprosił Juliana o pozyskanie mu głosu ojca przy wyborach. Julian przyrzekł napisać.

– Powinien byś, panie kawalerze, przedstawić mnie margrabiemu de la Mole.

„W istocie, powinien bym – pomyślał Julian – ale takiego łajdaka!…”

– Doprawdy – odparł – jestem zbyt skromną figurą w pałacu de la Mole, aby się podjąć tej roli.

Julian mówił wszystko margrabiemu: wieczorem opowiedział mu pretensje Valenoda oraz jego czyny i sprawy od 1814.

– Nie tylko – odparł pan de la Mole bardzo serio – przedstawisz mi jutro świeżego barona, ale zaproszę go na pojutrze na obiad. To będzie jeden z naszych prefektów.

– W takim razie – rzekł z zimną krwią Julian – proszę o miejsce dyrektora przytułku dla mego ojca.

– Doskonale – rzekł rozweselony margrabia – rzecz załatwiona. Spodziewałem się morałów. Wyrabiasz się.

Pan de Valenod opowiedział Julianowi, że dzierżawca loterii w Verrières umarł; Julian uczynił sobie zabawkę, aby dać tę posadę panu de Cholin, owemu staremu cymbałowi, którego petycję znalazł był niegdyś w pokoju pana de Rênal. Margrabia śmiał się szczerze z petycji, którą Julian wyrecytował oraz podpisał list z prośbą o tę posadę do ministra finansów.

Ledwie mianowano pana de Cholin, Julian dowiedział się, że poseł z jego departamentu prosił o tę posadę dla pana Gros, słynnego geometry. Szlachetny ten człowiek miał tylko tysiąc czterysta franków renty i co roku pożyczał sześćset franków świeżo zmarłemu dzierżawcy loterii, aby mu pomóc w wychowaniu dzieci.

50.wilia – dzień poprzedzający. [przypis edytorski]
Vanusepiirang:
12+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
11 juuni 2020
Objętość:
580 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip