Loe raamatut: «Życie Henryka Brulard», lehekülg 16

Font:

Komisarze zapisali nasze nazwiska i wreszcie wynieśli się.

Podziękowania nasze były krótkie. Nastawiliśmy ucha; kiedy już nie było słychać komisarzy, wyszliśmy, kierując się w stronę korytarza.

Mante i Treillard, którzy, zwinniejsi od nas, weszli przed nami do bramy G, opowiedzieli nam nazajutrz, że kiedy dotarli do bramy G', od ulicy Wielkiej, zastali ją zajętą przez straż. Zaczęli rozmawiać o uroku panienek, z którymi spędzili wieczór, żołnierze nie spytali ich o nic i przepuścili ich.

Opowiadanie ich wywarło na mnie takie wrażenie rzeczywistości, że nie umiałbym powiedzieć, czy to nie ja z Colombem wyszliśmy, rozmawiając o uroku panienek.

Jeszcze bardziej prawdopodobne wydaje się, że weszliśmy do domu, bo pamiętam, że Colomb wyszedł z niego w pół godziny później.

Zabawne były dyskusje, jakie toczył mój ojciec z ciotką Elżbietą co do przypuszczalnych sprawców zamachu. Zdaje mi się, że opowiedziałem wszystko siostrze mojej Paulinie, z którą byłem w przyjaźni.

Nazajutrz w szkole Monval (później nielubiany pułkownik), z którym źle żyłem, rzekł do mnie: „Ty, słuchaj! To wyście wczoraj strzelali do Drzewa Braterstwa, co?”.

Rozkosz była iść sprawdzić stan tabliczki – była podziurawiona.

Berła, korony i inne atrybuty „pokonane” wymalowane były od południa, tzn. od strony Drzewa Wolności. Były koloru jasnożółtego, wykonane na rozpiętym na płótnie papierze albo na zagruntowanym płótnie.

Nigdy nie pomyślałem o tej sprawie od piętnastu czy dwudziestu lat. Wyznaję, że mi się wydaje piękna. Powtarzałem sobie często w owym czasie z entuzjazmem i jeszcze powtarzałem ledwo cztery dni temu wiersz z Horacjusza:

 
Alba cię powołała, nie znam ciebie więcej94!
 

Ten czyn był w pełnej harmonii z tym podziwem.

Szczególne jest, że to nie ja wystrzeliłem z pistoletu, ale nie sądzę, aby to wynikło z brzydkiej ostrożności. Zdaje mi się, ale widzę to niepewnie, jakby przez mgłę, że Treillard, świeżo przybyły ze swojej wioski (Tullins, zdaje mi się), chciał koniecznie strzelić z pistoletu, aby się niejako wkupić do nas.

Kiedy to piszę, obraz Drzewa Braterstwa ukazuje się moim oczom, pamięć moja czyni odkrycia. Jak gdybym widział, że Drzewo Braterstwa było otoczone murem na dwie stopy wysokim, ozdobionym kamieniem ciosowym, z żelazną balustradą na pięć do sześciu stóp.

Jomard był to drab k[lecha], jak później Mingrat, którego zgilotynowano za to, że otruł swego ojczyma, niejakiego Martin z Vienne, o ile mi się zdaje, byłego „członka Departamentu”, jak się mówiło. Widziałem, jak tego łajdaka sądzili, a potem zgilotynowali. Byłem na chodniku, przed apteką pana Plana.

Jomard zapuścił brodę, na ramionach miał czerwony płaszcz jako ojcobójca.

Byłem tak blisko, że po egzekucji widziałem, jak krople krwi zbierały się na ostrzu noża, zanim spadły. Uczułem wstręt, przez nie wiem ile dni nie mogłem jeść mięsa.

Rozdział XXXIV

Zdaje mi się, że się załatwiłem ze wszystkim, o czym chciałem mówić przed zapuszczeniem się w ostatnią opowieść tyczącą się Grenobli: moje rzucenie się w matematykę.

Panna Kubly wyjechała od dawna, zostało mi o niej jedynie tkliwe wspomnienie; Wiktoryna Bigillion przebywała wiele na wsi; jedyną moją rozkoszą był Szekspir i Pamiętniki Saint-Simona, wówczas w siedmiu tomach, później kupiłem w dwunastu, drukowane baskerwilem; namiętność, która przetrwała tak jak szpinak w zakresie fizycznym i która jest co najmniej równie mocna w pięćdziesiątym trzecim roku jak w trzynastym.

Kochałem tym bardziej matematykę, im bardziej pogardzałem mymi nauczycielami, panami Dupuy i Chabert. Mimo emfazy, wykwintu i łagodności, w jakie stroił się pan Dupuy, kiedy się zwracał do kogoś, miałem dość przenikliwości, aby odgadnąć, że był o wiele większy nieuk niż pan Chabert. Pan Chabert, który w społeczno-mieszczańskiej hierarchii był o tyle niżej od pana Dupuy, czasami, w niedzielę lub we czwartek rano, brał jaki tom Eulera albo… i zmagał się krzepko z trudnościami. Zawsze miał wszelako minę aptekarza, który zna dobre recepty, ale nic nie dowodziło, w jaki sposób te recepty rodzą się jedne z drugich; żadnej logiki, żadnej filozofii w tej głowie; nie wiem, jaki zabobon wychowania czy próżności – może religia – kazały dobremu panu Chabert nienawidzić nawet nazwy tych rzeczy.

Z moją dzisiejszą głową niesłusznie dziwiłem się dwie minuty temu, dlaczego nie znalazłem natychmiast lekarstwa. Nie miałem żadnej pomocy; przez próżność dziadek miał niechęć do matematyki, która była jedyną granicą jego uniwersalnej niemal wiedzy. „Pan Gagnon nie zapomniał nigdy nic z tego, co czytał” – powiadano z szacunkiem w Grenobli. Matematyka była jedyną odpowiedzią jego wrogów. Ojciec brzydził się matematyką przez religijność, jak sądzę; przebaczał jej trochę jedynie dlatego, że uczy zdejmować pomiary gruntów. Sporządzałem mu bez przerwy kopie planu jego posiadłości w Claix, w Échirolles, w Fontagnieu, w Cheylas (dolina w pobliżu…), gdzie właśnie zrobił dobry interes.

Bezoutem gardziłem tyleż co Dupuym i Chabertem.

Było może kilku tęgich uczniów w Szkole Centralnej, których przyjęto do Szkoły Politechnicznej w 1797 albo 1798, ale ci nie raczyli odpowiadać na moje wątpliwości, może wyłożone nie dość jasno lub raczej wprowadzające ich w kłopot.

Kupiłem albo dostałem jako nagrodę pisma księdza Marie, w jednym tomie in 8°. Pochłonąłem ten tomik z pasją, niby romans. Znalazłem tam twierdzenia wyłożone w innej formie, co mi sprawiło wiele przyjemności i wynagrodziło moje trudy, ale poza tym nic nowego.

Nie chcę powiedzieć, aby w istocie nie było nic nowego, może ja nie rozumiałem, nie byłem dość wykształcony, aby to ocenić.

Aby medytować spokojnie, zagospodarowałem się w salonie umeblowanym tuzinem pięknych foteli haftowanych przez moją biedną matkę. Odwiedzało się go raz albo dwa razy do roku dla usunięcia kurzu. Ten pokój nastrajał mnie do zadumy, zachowałem jeszcze w owej epoce obraz miłych kolacyjek wydawanych przez matkę. Goście opuszczali ten salon błyszczący od świateł, aby z uderzeniem dziesiątej przejść do pięknej jadalni, gdzie podawano ogromną rybę. Był to zbytek mojego ojca; zachował jeszcze ten zmysł w stanie dewocji oraz spekulacji rolniczych, w których ugrzązł.

Na stole w salonie napisałem pierwszy akt (czy też pięć aktów?) mego dramatu, który nazwałem komedią95, czekając na przypływ geniuszu mniej więcej tak, jakby anioł miał mi się objawić.

Główną podstawą entuzjazmu mego do matematyki był może mój wstręt do hipokryzji; hipokryzja w moich oczach to była ciotka Serafia, pani Vignon i ich kl[echy].

Wedle mnie hipokryzja była niemożliwa w matematyce; w młodzieńczej prostoduszności myślałem, że tak jest we wszystkich naukach, do których słyszałem, że matematykę się stosuje. Co się ze mną działo, kiedy spostrzegłem, że nikt nie może mi wytłumaczyć, dlaczego minus przez minus daje plus (– x – = +)! (To jedna z zasadniczych podstaw nauki, która zowie się algebrą).

Robiono o wiele gorzej niż to, że mi nie tłumaczono tej trudności (która z pewnością jest do wytłumaczenia, bo prowadzi do twierdzenia), tłumaczono mi ją za pomocą racyj najoczywiściej niezbyt jasnych dla tych, którzy je podawali.

Pan Chabert przypierany przeze mnie kręcił się, powtarzał swoją lekcję, tę właśnie, przeciw której podnosiłem zarzuty, przy czym miał minę, która zdawała się mówić: „ale to jest zwyczaj, wszyscy godzą się na to wytłumaczenie. Euler i Lagrange, którzy z pewnością nie gorsi są od ciebie, przyjęli je. Wiemy, że jesteś bardzo inteligentny (to znaczyło: wiemy, że dostałeś pierwszą nagrodę z literatury i że dobrze popisałeś się na egzaminie), widocznie chcesz zwrócić na siebie uwagę”.

Co się tyczy pana Dupuy, ten traktował moje nieśmiałe zarzuty (nieśmiałe z przyczyny jego emfazy) z uśmiechem wyższości graniczącej z niechęcią. Mimo że o wiele słabszy od pana Chabert, był mniejszy kołtun, mniej ograniczony i może zdrowo sądził o swojej wiedzy matematycznej. Gdybym dziś widział tych panów przez tydzień, wiedziałbym od razu, czego się trzymać. Ale wciąż muszę wracać do tego punktu.

Wychowany pod szklanym kloszem przez rodzinę, którą rozpacz zacieśniła jeszcze, bez żadnej styczności z ludźmi, odczuwałem w piętnastym roku żywo, ale byłem o wiele bardziej niż jakiekolwiek inne dziecko niezdolny sądzić ludzi i odgadywać ich rozmaite gierki. Toteż w gruncie nie mam wielkiego zaufania do wszystkich owych sądów, którymi wypełniłem kilkaset poprzednich stronic. Niewątpliwie prawdziwe są w tym tylko wrażenia; jedynie, aby dojść do prawdy, trzeba podnieść o tercję moje określenia. Oddaję je z chłodem człowieka czterdziestoletniego, którego zmysły stępiło doświadczenie.

Przypominam sobie wyraźnie, że kiedy mówiłem o mojej trudności z „minus przez minus” któremuś z luminarzy klasy, śmiał mi się w nos; wszyscy byli mniej lub więcej jak Paweł Teysseyre, uczyli się na pamięć. Słyszałem ich często przy tablicy, jak mówili z końcem dowodu: „Zatem oczywiste jest” etc.

„Nic nie jest dla was mniej oczywiste” – myślałem. Ale chodziło o rzeczy oczywiste dla mnie i o których mimo najlepszej woli niepodobna było wątpić.

Matematyka zważa tylko mały kącik przedmiotów (ich ilość), ale ma tę zaletę, że mówi jedynie rzeczy pewne, tylko prawdę i prawie całą prawdę.

Wyobrażałem sobie w czternastu latach, w 1797, że wysoka matematyka, ta, której nigdy nie umiałem, obejmuje wszystkie lub prawie wszystkie strony przedmiotów, tak że posuwając się naprzód, dojdę do wiadomości rzeczy pewnych, niewątpliwych i że będę mógł sobie dowieść do woli wszystkich rzeczy.

Długi czas minął, nim się przekonałem, że mój zarzut co do „minus przez minus daje plus” nie może absolutnie wejść raz w głowę pana Chabert, że pan Dupuy nigdy nie odpowie na to inaczej niż uśmieszkiem wyższości i że prymusy, do których się zwracałem, zawsze sobie będą drwili ze mnie.

Doprowadziło mnie to do tego, co sobie powiadam dziś jeszcze: musi widać „minus przez minus daje plus” być prawdą, skoro, najoczywiściej, wciąż stosując tę regułę w rachunku, dochodzi się do wyników prawdziwych i niewątpliwych.

Moim wielkim nieszczęściem była ta figura96:

Przypuśćmy, że RP jest to linia, która oddziela dodatnie od ujemnego; wszystko, co jest powyżej, jest dodatnie, wszystko, co poniżej, jest ujemne; w jaki sposób biorąc prostokąt B tyle razy, ile jest jednostek w prostokącie A, mogę zmusić prostokąt C, aby zmienił stronę?

I trzymając się niezdarnego porównania, które straszliwie ciągnący się grenobelski akcent pana Chabert czynił jeszcze niezdarniejszym, przypuściwszy, że własności ujemne to są długi jakiegoś człowieka, w jaki sposób mnożąc 10 000 franków długu przez 500 franków dojdzie on do tego, aby mieć majątek 5 000 000 franków?

Czy panowie Dupuy i Chabert są hipokryci jak ks[ięża], którzy przychodzą odprawiać mszę u dziadka, i czy moja ukochana matematyka jest tylko oszustwem? Nie wiedziałem, jak dojść do prawdy. Ach, jakże chciwie łykałbym słowo o logice lub sztuce znalezienia prawdy! Co za moment, aby mi objaśnić Logikę pana de Tracy. Może stałbym się innym człowiekiem, miałbym o wiele lepszą głowę.

Doszedłem moimi wątłymi siłami, że pan Dupuy może być blagier, ale że pan Chabert jest to próżny kołtun, niezdolny zrozumieć, aby mogły istnieć zarzuty, których on nie widzi.

Ojciec i dziadek mieli Encyklopedię Diderota i d'Alemberta in folio; jest to, lub raczej było, dzieło kosztujące 700 do 800 franków. Trzeba było ważnych przyczyn, aby skłonić mieszkańca prowincji do włożenia takiego kapitału w książki, z czego wnoszę dzisiaj, że przed moim urodzeniem ojciec i dziadek musieli zupełnie należeć do stronnictwa filozoficznego.

Ojciec z przykrością patrzał na to, jak przeglądałem Encyklopedię. Miałem najzupełniejsze zaufanie do tej książki z przyczyny niechęci, jaką miał do niej ojciec, oraz zdecydowanej nienawiści, jaką budziła w odwiedzających nas ks[iężach]. Wielki wikariusz i kanonik Rey, dryblas wycięty z tektury, wysoki blisko na sześć stóp, krzywił się niemiłosiernie przekręcając nazwisko Diderota i d'Alemberta. Grymas ten budził we mnie głęboką i serdeczną radość, dziś jeszcze przepadam za tym rodzajem przyjemności. Kosztowałem jej czasami w roku 1815, widząc, jak szlachta odmawiała odwagi Mikołajowi Buonaparte (bo takie było wówczas imię tego wielkiego człowieka)97, a mimo to od roku 1807 pragnąłem gorąco, aby nie podbił Anglii – gdzież się schronić wówczas? Starałem się tedy szukać rady w matematycznych artykułach d'Alemberta w Encyklopedii; ich zarozumiały ton, brak kultu dla prawdy zraziły mnie wielce; zresztą niewiele rozumiałem. Z jakim żarem ubóstwiałem prawdę wówczas! Jak szczerze uważałem ją za królową świata, w który miałem wejść! Nie widziałem absolutnie dla niej innych wrogów prócz ks[ięży].

Jeżeli „minus przez minus daje plus” sprawiło mi wiele zgryzot, można ocenić, co za kir oblekł mą duszę, kiedy zacząłem Statykę Ludwika Monge, brata znakomitego Monge, który miał przybyć egzaminować nas do Szkoły Politechnicznej.

Na początku geometrii powiedziane jest: „Daje się miano równoległych dwóm liniom, które przedłużone w nieskończoność nie spotkają się nigdy”. A na samym początku Statyki to straszliwe bydlę Ludwik Monge pisze mniej więcej tak: „Można uważać, że dwie linie równolegle spotkają się, jeśli je przedłużyć w nieskończoność”.

Miałem uczucie, że czytam katechizm, i to bardzo niezręczny. Próżno żądałem wyjaśnień od pana Chabert.

„Moje dziecko – rzekł przybierając ów ojcowski ton, tak bardzo nie do twarzy delfinackiemu lisowi, tę minę à la Edward Mounier (par Francji w 1836) – moje dziecko, dowiesz się później”.

I potwór, zbliżając się do ceratowej tablicy i kreśląc dwie równoległe bardzo blisko siebie, rzekł: „Widzisz sam, że można powiedzieć, iż w nieskończoności się spotkają”.

Omal wszystkiego nie rzuciłem. Świętoszek, sprytny i dobry jezuita byłby mnie nawrócił w tej chwili, komentując tę maksymę: „widzisz, że wszystko jest błędem, a raczej że nie ma nic fałszywego, nic prawdziwego, wszystko jest konwencją; przyjmij te konwencje, które ci najlepiej utorują drogę w świecie. Motłoch jest patriotyczny i zawsze zapaskudzi tę stronę kwestii; bądź tedy arystokratą jak twoi rodzice, a znajdziemy sposób wysłania cię do Paryża i polecenia wpływowym damom”.

Rozdział XXXV

Gdyby to umiał powiedzieć przekonywająco, zostałbym łajdakiem i miałbym dziś wielki majątek.

Wyobrażałem sobie świat w trzynastym roku wyłącznie wedle Sekretnych pamiętników Duclosa i Pamiętników Saint-Simona w siedmiu tomach. Najwyższe szczęście to było żyć w Paryżu, pisząc książki, ze 100 ludwikami renty. Marion mówiła mi, że ojciec zostawi znacznie więcej.

Zdaje mi się, że sobie powiadałem: „Prawdziwa czy fałszywa, matematyka wydobędzie mnie z Grenobli, z tego bajora, które mnie przyprawia o mdłości”.

Ale to rozumowanie wydaje mi się nad mój wiek. Pracowałem dalej, byłaby to zbyt wielka przykrość przerwać; ale byłem głęboko niespokojny i zasmucony.

Wreszcie przypadek zechciał, abym ujrzał wielkiego człowieka i abym nie został łajdakiem. Tutaj po raz drugi przedmiot przerasta opowiadającego. Będę się starał nie być przesadnym.

W moim ubóstwieniu dla matematyki słyszałem od jakiegoś czasu o młodym człowieku, słynnym jakobinie, wielkim i nieustraszonym myśliwym, który zna matematykę o wiele lepiej niż panowie Dupuy i Chabert, ale nie robi z niej rzemiosła. Jedynie, ponieważ jest niebogaty, dawał lekcje tej mętnej głowie, Anglèsowi (później hrabia i prefekt policji, wzbogacony przez Ludwika XVIII w epoce pożyczek).

Ale byłem nieśmiały, jak do niego przystąpić? Przy tym te lekcje były straszliwie drogie, 12 su godzina, jak je opłacić? (Ta cena wydaje mi się zbyt śmieszna; to było może 24 albo 40 su).

Wyspowiadałem się z pełnego serca dobrej ciotce Elżbiecie, która wówczas miała może osiemdziesiąt lat, ale jej wyborne serce i jej najlepsza głowa miały, jeśli możebne, nie więcej niż trzydzieści. Wspaniałomyślnie dała mi całą kupę talarów. Ale nie pieniądze musiały wiele kosztować tę duszę pełną najszczerszej i najsubtelniejszej dumy: trzeba mi było brać te lekcje w sekrecie przed ojcem, na jakież słuszne wymówki się narażała! Czy Serafia żyła jeszcze? Nie ręczyłbym, że nie. Jednakże byłem wielkim dzieckiem przy śmierci Serafii, bo dowiadując się o jej śmierci w kuchni, naprzeciwko szafy Marion, padłem na kolana, aby podziękować Bogu za to cudowne oswobodzenie.

Wypadek ten, talary dane mi tak szlachetnie przez ciotkę Elżbietę, abym brał w tajemnicy lekcje od tego okropnego jakobina, zapobiegły temu, abym się stał na zawsze łajdakiem. Ujrzeć człowieka na miarę Greków i Rzymian, pragnąć umrzeć raczej niż nie być takim jak on – to było rzeczą jednej chwili, punto. („Non sia che un punto98”, Alfieri).

Nie wiem, w jaki sposób ja, tak nieśmiały, zbliżyłem się z panem Gros. (Fresk opadł w tym miejscu, ale byłbym jedynie płaskim romansopisarzem jak don Rugiero Caetani, gdybym starał się go uzupełnić. Aluzja do fresków Campo Santo w Pizie w ich stanie obecnym).

Bez świadomości, jak się tam dostałem, widzę się w małej izdebce Grosa, którą zajmował przy ulicy Św. Wawrzyńca, w dzielnicy najstarszej i najbiedniejszej w mieście. Była to wąska i długa ulica, wciśnięta między górę a rzekę. Nie wszedłem sam do tej izdebki, ale kto był moim towarzyszem nauk? Czy Cheminade? Na tym punkcie zupełne zapomnienie, cała uwaga duszy skupiła się widać na Grosie. (Ten wielki człowiek umarł od tak dawna, że mogę go pisać bez „pan”).

Był to młody człowiek o włosach ciemnoblond, bardzo żywy, ale bardzo otyły; mógł mieć dwadzieścia pięć lub sześć lat, włosy miał bardzo kręcące się i dość długie, ubrany był w surdut. Powiedział nam:

– Obywatele, od czego zaczniemy? Trzeba by wiedzieć, co już umiecie.

– Umiemy zrównania drugiego stopnia.

Jako rozsądny człowiek, zaczął z nami przerabiać te zrównania, to znaczy tworzenie kwadrata z: a+b, na przykład, które kazał nam podnieść do drugiej potęgi: a² + 2 ab + b², przypuszczenie, że pierwszy człon zrównania był początkiem kwadratu, dopełnieniem kwadratu etc.

Niebo się nam otwarło, przynajmniej mnie. Widziałem nareszcie przyczynę rzeczy; to już nie była recepta aptekarska spadła z nieba na rozwiązywanie zrównań.

Odczuwałem żywą przyjemność podobną tej, jaką daje czytanie pasjonującego romansu. Trzeba przyznać, że wszystko, co nam Gros mówił o zrównaniach drugiego stopnia, znajdowało się mniej więcej w nikczemnym Bezout, ale tam nasze oko nie raczyło tego widzieć. To było wyłożone tak płasko, że nie siliłem się nawet zwrócić na to uwagi.

Na trzeciej czy czwartej lekcji przeszliśmy do zrównań trzeciego stopnia; tutaj już Gros był zupełnie oryginalny. Zdaje mi się, że nas przenosił wręcz na granice wiedzy, oko w oko z trudnościami do zwalczenia lub przed zasłonę, którą trzeba było podnieść. Pokazywał nam na przykład kolejno rozmaite sposoby rozwiązywania zrównań trzeciego stopnia, pierwsze próby Cardana, późniejsze postępy, wreszcie metodę obecną.

Byliśmy bardzo zdziwieni, że nie każe nam dowodzić tego samego twierdzenia jednemu po drugim. Z chwilą gdyśmy rzecz zrozumieli, przechodził do innej.

Nie będąc ani trochę szarlatanem, Gros osiągał skutek tej właściwości, tak pożytecznej u nauczyciela, jak u naczelnego wodza: wypełniał całą moją duszę. Ubóstwiałem go i czciłem tak, że może go do siebie zraziłem. Tak często spotkałem się z tym nieprzyjemnym i zdumiewającym skutkiem, że może przez błąd pamięci przypisuję go memu pierwszemu namiętnemu uwielbieniu. Zraziłem do siebie pana de Tracy i panią Pasta przez to, że ich uwielbiałem zbyt gorąco.

Pewnego dnia, w którym nadeszły jakieś wielkie nowiny, mówiliśmy o polityce przez całą lekcję; z końcem lekcji Gros nie chciał przyjąć od nas pieniędzy. Byłem tak przyzwyczajony do brudasostwa naszych delfinackich profesorów, panów Chabert, Durand etc., że ten bardzo prosty rys zdwoił mój podziw i mój entuzjazm. Zdaje mi się, kiedy sobie przypominam tę scenę, że było nas trzech: Cheminade, jeżeli się nie mylę, Feliks Faure i ja; i zdaje mi się także, że kładliśmy na stoliku każdy po 12 su.

Nie przypominam sobie prawie nic z dwóch ostatnich lat: 1798 i 1799. Namiętność do matematyki tak mnie pochłaniała, że Feliks Faure powiadał mi, iż wówczas nosiłem włosy za długie, tak żal mi było pół godziny, które trzeba było stracić na strzyżenie.

Z końcem roku 1799 moje serce obywatela zrozpaczone było naszymi klęskami we Włoszech, pod Novi i gdzie indziej, klęskami, które sprawiały mojej rodzinie żywą radość, pomieszaną jednak z niepokojem. Dziadek mój, rozsądniejszy, byłby chciał, aby Rosjanie i Austriacy nie doszli do Grenobli. Ale po prawdzie o tych życzeniach mojej rodziny mogę mówić jedynie z domysłu: nadzieja opuszczenia jej niebawem oraz szał mój do matematyki pochłaniały mnie do tego stopnia, że już bardzo mało zwracałem uwagi na odezwania mojej rodziny. Nie powiadałem sobie może wyraźnie, ale czułem to: „Tak jak rzeczy stoją, co mi znaczy ta paplanina!”.

Niebawem samolubna obawa przyłączyła się do tych zgryzot obywatela. Bałem się, że z powodu zbliżania się Rosjan może nie być egzaminu w Grenobli.

Bonaparte wylądował we Fréjus. Obwiniam się, że miałem to szczere pragnienie: ten młody Bonaparte, którego sobie wyobrażałem młodzieńcem pięknym jak pułkownik z opery komicznej, powinien się zrobić królem Francji.

To słowo budziło we mnie same wspaniałe i szlachetne pojęcia. Ta płaska omyłka była następstwem mego jeszcze bardziej płaskiego wychowania. Rodzice moi czuli się niby służbą w stosunku do króla. Na samo imię króla i Burbonów łzy napływały im do oczu.

Nie wiem, czy miałem to płaskie uczucie już w roku 1797, delektując się opowiadaniem bitew pod Lodi, Arcole99 etc., etc., które przywodziły do rozpaczy moją rodzinę, długo starającą się w nie nie uwierzyć, czy też miałem je w 1799 na wieść o wylądowaniu we Fréjus. Skłaniam się ku 1797.

W istocie zbliżanie się nieprzyjaciela sprawiło, że pan Ludwik Monge, egzaminator Szkoły Politechnicznej, nie przybył do Grenobli. „Trzeba nam będzie jechać do Paryża” – powiadaliśmy sobie wszyscy. „Ale – myślałem – jak uzyskać taką podróż od moich rodziców?” Jechać do nowoczesnego Babilonu, do miasta zepsucia, w niespełna siedemnastym roku! Byłem bardzo niespokojny, ale nie mam żadnego wyraźnego wspomnienia.

Przyszły egzaminy z kursu matematycznego pana Dupuy i stały się moim tryumfem.

Uzyskałem pierwszą lokatę na ośmiu czy dziewięciu młodych ludzi, przeważnie starszych i silniej protegowanych ode mnie, którzy wszyscy w dwa miesiące później dostali się do Szkoły Politechnicznej.

Byłem wymowny przy tablicy; bo też mówiłem o rzeczy, nad którą myślałem namiętnie co najmniej od piętnastu miesięcy i którą studiowałem od trzech lat (sprawdzić to, od otwarcia kursu pana Dupuy w parterowej sali Szkoły Centralnej). Pan Dausse, człowiek uparty i uczony, widząc, że umiem, stawiał mi pytania najtrudniejsze i najbardziej zdolne mnie zakłopotać. Był to człowiek o straszliwym wejrzeniu, nigdy nie zachęcający. (Był podobny do Domeniconiego, wyśmienitego aktora, którego teraz, w styczniu 1836, podziwiam w „Valle”).

Pan Dausse, naczelny inżynier, przyjaciel mego dziadka (który był obecny na moim egzaminie i to z rozkoszą), dodał do pierwszej nagrody tom Eulera (in 4°). Może ten dar otrzymałem w 1798 roku, z końcem którego też otrzymałem pierwsza nagrodę z matematyki. (Kurs pana Dupuy składał się z dwóch lat, nawet z trzech).

Natychmiast po egzaminie, wieczorem lub raczej wieczorem dnia, w którym moje nazwisko ogłoszono z taką chwałą na afiszu („Ale z przyczyny, że obywatel Beyle odpowiedział z niepospolitą ścisłością i łatwością…” Był to ostatni wysiłek polityki pana Dupuy: pod pretekstem, że nie chce szkodzić siedmiu czy ośmiu moim kolegom w przyjęciu ich do Szkoły Politechnicznej, uzyskał dla nich wszystkich pierwsze lokaty, ale pan Dausse, człowiek uparty jak licho, kazał zapisać w protokole i ostatecznie wydrukować to zdanie), widzę się, jak przechodzę przez park miejski, między posągiem Herkulesa a kratą ogrodzenia, z Bigillionem i paroma innymi, upojonymi moim tryumfem, wszyscy bowiem uważali go za słuszny i wiedzieli dobrze, że pan Dupuy mnie nie lubi; wieść o lekcjach, które brałem u jakobina Gros, ja, który miałem ten przywilej, że mogłem słuchać jego kursu, nie przyczyniła się do naszego pojednania.

Zatem przechodząc tamtędy, rzekłem do Bigilliona, filozofując, jak to było naszym zwyczajem:

– W takiej chwili przebaczyłoby się wszystkim swoim nieprzyjaciołom.

– Przeciwnie – odparł Bigillion – skoczyłoby się na nich, aby ich zwyciężyć.

Radość upajała mnie nieco, to prawda, i starałem się wysiłkiem rozumowania ukryć ją; jednakże w gruncie ta odpowiedź świadczy o niskości uczuć Bigilliona, bardziej przyziemnego ode mnie, a zarazem o owej hiszpańskiej egzaltacji, której miałem nieszczęście podlegać całe życie.

Widzę okoliczności towarzyszące tej rozmowie: co dopiero odczytaliśmy, Bigillion, moi koledzy i ja, afisz z tym zdaniem o mnie.

Protokół z egzaminów, z podpisami członków Zarządu Departamentalnego, wywieszony był na drzwiach sali w hallu budynku, gdzie odbywały się koncerty.

Po tym tryumfalnym egzaminie udałem się do Claix. Zdrowie moje domagało się wypoczynku. Ale miałem nowy niepokój, nad którym dumałem w małym gaiku w Doyatières i w zaroślach nad rzeką Drac (nosiłem już strzelbę tylko dla formy): czy ojciec da mi pieniądze na to, abym się zapuścił w nowy Babilon, w to gniazdo zepsucia, w szesnastu latach?

Tutaj znowu nadmiar namiętności, wzruszenia niszczy wszelką pamięć. Zupełnie nie wiem, jak się ułożył mój wyjazd.

Była mowa o drugim egzaminie przed panem Dupuy, byłem zmordowany, wycieńczony pracą, naprawdę bez sił. Powtarzać arytmetykę, geometrię, trygonometrię, algebrę, przekroje stożka, statykę, tak aby móc przebyć nowy egzamin, to była straszna mordęga. Doprawdy już nie mogłem. Ten nowy wysiłek, którego się spodziewałem wprawdzie, ale w grudniu, byłby mi obrzydził z kretesem ukochaną matematykę. Szczęściem lenistwo pana Dupuy, zajętego winobraniem w Noyarey, przyszło w pomoc mojemu. Oznajmił mi „tykając” mnie, co było oznaką wielkiej łaski, że wie doskonale, co ja umiem, że nowy egzamin jest niepotrzebny; za czym dał mi z godną i kapłańską miną wspaniałe świadectwo zaświadczające fałsz, mianowicie że mnie poddał nowemu egzaminowi co do mego przyjęcia do Szkoły Politechnicznej i że wywiązałem się zeń znakomicie.

Wuj dał mi dwa czy cztery ludwiki, których nie przyjąłem. Prawdopodobnie od kochanego dziadka i ciotki Elżbiety też dostałem podarki, których nic nie pamiętam.

Wyjazd mój ułożono z niejakim panem Rosset, znajomym ojca, który wracał do Paryża, gdzie mieszkał.

To, co teraz powiem, nie jest piękne. W samej chwili wyjazdu, czekając na wehikuł, ojciec żegnał się ze mną w parku miejskim, pod oknami domów na wprost ulicy Montorge.

Płakał trochę. Jedyne wrażenie, jakie na mnie sprawiły jego łzy, było to, że mi się wydał bardzo brzydki. Jeżeli czytelnik poweźmie wstręt do mnie, niech raczy sobie przypomnieć setkę przymusowych przechadzek do Granges z ciotką Serafią, przechadzek, do których mnie zmuszano „dla mojej przyjemności”. Owa obłuda złościła mnie najbardziej i zrodziła we mnie wstręt do tej przywary.

Wzruszenie odjęło mi absolutnie wszelką pamięć mojej podróży z panem Rosset z Grenobli do Lyonu, z Lyonu do Nemours.

Było to w pierwszych dniach listopada 1799, bo w Nemours, o dwadzieścia czy dwadzieścia pięć mil od Paryża, dowiedzieliśmy się o wypadkach 18 brumaire'a (czyli 9 listopada 1799), które spełniły się poprzedniego dnia.

Dowiedzieliśmy się o nich wieczorem; niewiele z tego rozumiałem i byłem zachwycony, że młody generał Bonaparte zrobił się królem Francji. Dziadek mówił mi często z entuzjazmem o Filipie Auguście i o Bouvines100; wszelki król Francji był w moich oczach Filipem Augustem, Ludwikiem XIV lub rozkoszliwym Ludwikiem XV, o którym czytałem w Sekretnych pamiętnikach Duclosa.

Rozkosz zaprzątała wielce moją wyobraźnię. Moją obsesją, w miarę jak zbliżałem się do Paryża, myślą, do której wracałem kilka razy dziennie, a najczęściej o zmierzchu, w godzinie marzeń, było, że ładna kobieta, paryżanka, o ileż piękniejsza od panny Kubly lub poczciwej Wiktoryny, wywróci się w moich oczach z powozem lub też popadnie w wielkie niebezpieczeństwo, z którego ja ją ocalę, i że to będzie punkt wyjścia, aby zostać jej kochankiem. Moją racją po temu była racja myśliwego: kochałbym ją z takim zapałem, że powinienem ją znaleźć!

Szaleństwo to, nigdy niewyznane nikomu, trwało może jakie sześć lat. Wyleczyła mnie zeń po trosze oschłość serca dam dworu brunszwickiego, gdzie mój występ przypada na listopad 1806.

94.Alba cię powołała, nie znam ciebie więcej – Corneille, Horacjusz, akt II, sc. 3. [przypis redakcyjny]
95.mego dramatu, który nazwałem komedią – mowa o młodzieńczej sztuce Stendhala Selmours. [przypis redakcyjny]
96.ta figura – tekst oryginalny zawiera w tym miejscu szkic przedstawiający linię poziomą oznaczoną u jednego krańca literą R, zaś u przeciwnego literą P, powyżej linii zaznaczony prostokąt C (największy), zaś poniżej linii prostokąt A (najmniejszy) i prostokąt B (znajdujący się bezpośrednio pod prostokątem C i nieco od niego mniejszy). [przypis edytorski]
97.bo takie było wówczas imię tego wielkiego człowieka – w „Journal de Paris” z 7 IV 1814 znalazła się wzmianka, że Bonaparte miał jakoby na imię Mikołaj, a nie Napoleon. [przypis redakcyjny]
98.Non sia che un punto (wł.) – „To tylko jedna chwila”, Orestes, akt. I. [przypis redakcyjny]
99.w roku 1797 (…) pod Lodi, Arcole – Lapsus: zwycięskie bitwy Bonapartego rozegrały się w maju i listopadzie 1796 r. [przypis redakcyjny]
100.o Filipie Auguście i o Bouvines – w bitwie pod Bouvines (1214) Filip II August odniósł świetne zwycięstwo nad cesarzem Ottonem IV i jego sprzymierzeńcami. [przypis redakcyjny]
Vanusepiirang:
0+
Ilmumiskuupäev Litres'is:
11 juuni 2020
Objętość:
370 lk 1 illustratsioon
Õiguste omanik:
Public Domain
Allalaadimise formaat:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip