Tasuta

Klemens Boruta

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Klein poznał go z daleka, podciął konia i zbliżywszy się, osadził gwałtownie.

– Co tu robisz? zawołał po niemiecku.

– Idę – odrzekł Boruta.

– Przez czyje pole?

– Przez szląskie.

– Ty zbóju! – krzyknął Klein, zamierzywszy się szpicrutą.

Klemens chwycił konia za uzdę.

– Ostrożnie, bo ściągnę i umiarkuję.

Rządca wiedział, że Boruta dotkliwie miarkuje, nawet gdy nie grozi, cóż dopiero gdy grozi. Rzekł więc spokojnie i po polsku:

– Proszę zurück, tu chodzić nie wolno.

– Święta ziemia, bo niemiec ją kupił! – bąknął Boruta i wrócił do drogi, idąc przed Kleinem, który za nim postępował na koniu, a później gościńcem popędził do dworu.

O odszukaniu Brzosta, po tem świeżem starciu, nie można było myśleć. Owczarz bowiem pasł niezawodnie na polach dworskich, a rządca po nich chodzić zabronił. Usiadł więc Boruta na kamieniu, wziął kawałek leżącego kija i zaczął strugać wiatraczek. Przechodzący i przejeżdżający ze zdumieniem spoglądali na młodego, zdrowego chłopa, który porze roboczej zabawiał się dziecinnymi figlami. Klemens tymczasem strugał starannie deszczułki, aż wreszcie osadził je w krzyż złożone na patyku i zatknął na górce w ziemię. Wiatr poruszył skrzydłami wiatraczka i puścił je w szybki ruch. Klemens z zadowoleniem stanął przed swem dziełem i przypatrywał mu się długo uśmiechnięty.

– Pochwalony! – rzekła jakaś stara, przechodząca wieśniaczka. Dużoście umielli?

Boruta, zawstydzony, nic nie odpowiedział, a gdy kobieta oddaliła się, poszedł wolnym krokiem do wsi. Słońce już się zniżało ku ziemi. Czerwony jego odblask złocił dachy i drzewa, jak gdyby przyświecał jeszcze nad obowiązek niedokończonej pracy w polu. To też robotnicy się śpieszyli, ożywieni nadzieją spoczynku i przedwieczornym chłodem, który im znużone siły wzmacniał. Nikt wszakże nie witał z taką radością nadchodzącej nocy, jak zmęczony całodziennem próżnowaniem Boruta. Wszedł on do swojej izby i położył się na posłaniu. Zasnąć nie mógł, bo w kozie dobrze się wywczasował, a przytem jakiś niepokój wewnętrzny utrzymywał go w ciągłej czujności. Zamknął więc oczy i myślał. O czem? O tem wszystkim zapewne, co napełnić lub odziać musiał.

Już gęsty mrok zapadał, gdy na progu izby stanął jakiś wysoki, nieco zgarbiony, chudy mężczyzna.

– Wy stryju? – spytał Klemens.

– A no ja. Cóż to, już śpisz, spracowałeś się w kozie?

– Niech ją! Nie ma tam przy szosie roboty?

– Ba! Przyszedłem właśnie ci powiedzieć, że jest.

– Co dają?

– Dotąd półtory marki, a od jutra jedną, bo powiadają, że ludzi mają dosyć.

– Ha, będzie przynajmniej na podpłomyk z kwasem.

– Jutro do dnia.

Po tych słowach wyszedł, nie spytawszy nawet, czy jego krewniak ma co polizać. Chłopi nie znają rozczuleń, a może nie mają na nie czasu. Zresztą na usprawiedliwienie Jana przypuścić trzeba, że wiadomość o kiełbasie i bułce musiała za pośrednictwem Kasi dojść do niego.

Nazajutrz stryj z bratankiem wyruszyli do roboty. Przy szosie już znajdował się dozorca Kugelhut.

– A kogo to Jan prowadzić?

– Pan mówił, żeby do szabru…

– Ja nie pytam do czego, tylko kogo.

– Boruta, mój bratanek.

– Wasz bratanek, ten co pana Klein w brzuch tryknął… nie… nie… takie zuchy nie chcę.

Boruta spojrzał na dozorcę wzgardliwie, ale stłumił gniew i odszedł.

Gdzie się podział, znowu nikt powiedzieć nie umiał. Znikł ze wsi bez śladu. Brzost, dowiedziawszy się o tem, mruknął zmartwiony:

– A właśnie barana dorżnąłem.

Ciężko było owczarzowi tem bardziej, że po części uznawał się winnym losu Boruty. Przecież gdyby nie trzmielówka, rządca parobka by nie wypędził, a gdyby nie zeznanie Brzosta, do kozy by nie wsadził.

I Kasia żal za krewniakiem poczuła.

– A tak częstował – mówiła do ojca – jak gdyby sto lat miał tu zostać.

– Te! poszedł pewnie gdzie lepiej – odrzekł Jan – nie ma czego żałować.

Janowa tylko szczerze rada była ze zniknięcia Klemensa. Nie czekając nawet, aż domysł się sprawdzi, wegnała uroczyście prosięta do oczyszczonej izby.

– Djabli nadali – mruczała – wielki pan! Dlatego, żeby miał się gdzie jedną noc przespać, tyle obrazy boskiej. Z bibułki – delikatny! A prosięta to mogą na deszczu. O płot się oprzeć i zdrzemnąć – nie dosyć?

Wszystkich tych żalów i dąsów Boruta nie słyszał, bo był daleko od rodzinnej zagrody, daleko…

Innym historykom pozostawić muszę zadanie opisania dziejów Nędzy po wydaleniu się z niej Klemensa Boruty w ciągu następnej ćwierci wieku. Bo jakkolwiek przez ten czas spełniło się w tej wsi bardzo wiele ważnych zdarzeń, ja przecież, poświęciwszy pióro jedynie losom tytułowanego bohatera, wypadków tych opowiadać nie mogę. Zaledwie wspomnieć mi wypada, że rodzice Kasi pomarli, ona zaś, poślubiwszy wędrownego rymarza, osiadła z nim w połowie ojcowskiej chaty i strzegła tradycyi trzymania prosiąt w drugiej części domu; że Klein przeniósł się do innego majątku a jego miejsce zajął niejaki v. Dornfisch. Nowy rządca od tego zaczął swe panowanie, że Brzosta za niedołęstwo od obowiązków uwolnił. Biedny owczarz wziął bat, Burka, pęk korzeni do koszyków, stare cholewy i butelkę, na czapkę nałożył stary pilśniowy kapelusz, a na ramiona zarzucił kapotę zimową – i wyszedł. Drobny deszczyk wiosenny mżył z zachmurzonego nieba i roztapiał czarną, sapowatą ziemię w grzęskie błoto. Jakkolwiek Brzost miał dawno wypowiedzianą służbę i o zyskaniu środków życia przedtem myślał, znalazłszy się za wrotami, nie wiedział dokładnie, gdzie ma złożyć swoje, niezbyt wprawdzie obfite, ruchomości. Sunął się tak powoli, że Burek co chwila go wyprzedzał i przystawał; zmyślny pies widocznie odgadywał, że jego pan przenosi się bardzo blisko, kiedy tak nogi za sobą wlecze. Jakoż Brzost, zbliżywszy się do chałupy Borutów, stanął, pomyślał chwilę, wreszcie wszedł. Było to w półtora roku po zniknięciu Klemensa, a w kilka miesięcy po śmierci jego stryjenki. Gdyby ona żyła, niedługo pozwoliłaby zapewnie spocząć przyjacielowi męża i bratanka. Ale Jan, który wraz z córką tyle tylko potrzebował w chacie przestrzeni, ile jej dwa tapczany ze stołem zajmowały, nie wypędził owczarza.

– To i zostańcie – rzekł – będzie nam w zimie cieplej, a w lecie i na górce prześpicie.

Brzost został, żeby jednak nie ciężyć zbytecznie gospodarzowi, całe dnie przesiadywał i plótł koszyki na drugiej stronie z posagowemi prosiętami Kasi i dopiero wieczorem kładł się na strychu. Skromne rzemiosło dawało drobny zarobek, dwór wszakże nieco mu do życia pomagał. W dworskiej kuchni bowiem była stara pomywaczka, która pamiętała o owczarzu i zawsze z obiadu pozostawiała albo garnuszek krupniku, albo kilka kartofli, albo wreszcie kawałek mięsa, które on dostawszy kryjomo przez okno, krył w cholewę i uciekał do domu. Jakże wtedy wesół biegł za panem Burek! Oblizywał się ciągle i rozganiał po drodze kury, jak wówczas, kiedy Brzost barany dorzynał.

Szedł czas jednostajną koleją, zabierając ofiary. Złożył do grobu Jana Borutę, wydał za mąż Kasię, obdarzył ją dziećmi, tylko Brzosta zdawał się nie tykać. Było to jedyne miłosierdzie, jakiego owczarz od losu doznał. Wszystko go prześladowało, tylko śmierć unikała. Czy był jej za to wdzięcznym?

– Po co mnie – mówił – starą skorupę chowa, kiedy tyle garnków natłukła? Ot i Burek zdechł – a ja nie mogę, chociaż niema nawet robaka, dla którego bym był potrzebny.

Po zgonie Burka Brzost widoczniej się postarzał, ale żył i plótł koszyki między prosiętami, których coraz nowe pokolenia przybywały do izby Klemensa. Z biegiem lat wszakże zaczął tracić wzrok i nieraz musiał wołać najstarszego syna Kasi, ażeby mu korzonek w plecionce przeciągnął. Nie pomogły niebieskie okulary z siatką, które mu rymarz sporządził, wzrok gasł nieustannie. Nareszcie owczarz dostał zapalenia oczu i zaniewidział. Rozpłakał się stary serdecznie.

– Teraz jeśli nie przyjmą do szpitala, połóż się pod płotem i zdechnij jak Burek.

Nie przestawał jednak pleść koszyków, wyręczając się jedynie częściej synem Katarzyny. Właściwie ślepota nie zmniejszyła mu środków do życia. Bo i za koszyki czasem grosz kapnął, i pomywaczka ze dworu o starym nie zapomniała, i rymarz do miski zaprosił. Więc ciągnął Brzost nędzne życie i nie umierał, chociaż doliczył się lat 80 z okładem.

A gdzież w ciągu tego długiego czasu był i co robił Boruta?

Nadszedł rok 1879. W lipcu obiegła po tarnowickiej kopalni ołowiu smutna wieść, że liczba robotników zostanie zmniejszoną. Jakoż pewnego dnia zarząd górniczy ogłosił im ten smutny wyrok. Przeszło 150 wynędzniałych, zasmolonych mężczyzn, kobiet i dzieci otoczyło wejście do szybów, wiodąc leniwą, ciągle przerywaną rozmowę.

– Pono do węgla potrzebują – mówił jeden.

– Gdzie? – spytało kilka głosów.

– W Budziszynie.

– Chwat! – odezwał się stary robotnik. W Budziszynie niedługo ludzi kopać będą.

– To w Gliwicach!

– Ot głupie gadanie – rzekła stara kobieta. Wczoraj Maciej stamtąd przyjechał, powiada, że także rozpuszczą.

– Nie będzie roboty, to pójdę do Obera i…

– Daj pokój z pięścią. Żeby nie ty, możeby nas nie wygnał – zawołali dwaj górnicy.

– Żeby nie ja, tobyście psom kości wydzierali. Flaki! Oni mi będą teraz przymawiać!

– Bo prawda.

– Jak dam w gębę, to także będzie prawda.

– Daj!

– Masz kundlu!

Rozpoczęła się bijatyka. Wezbrana siła wzburzenia musiała się wyładować choć w części, jeżeli nie miała doprowadzić do groźnego buntu przeciwko zarządowi. Prosty robotnik jak para: ujęty w karby, spełnia najuleglej wszelkie posługi, ale gdy je rozerwie, niszczy wszystko, co na drodze swego wybuchu spotka. Wszczęta bójka, która szybko rozszerzyła się na dalsze koła zebranych, odegrała rolę klapy bezpieczeństwa. Zadowolone w niej na chwilę dzikie instynkty osłabły i nie miały mocy do burzliwego ujawnienia się przeciw zarządowi kopalni. Ciągłe wymysły, w których język polski przeplatał się czeskim i niemieckim, rozdmuchiwały gasnący ogień walki.

 

Niemym jej świadkiem był czterdziestoletni górnik, który stał na uboczu, trzymając za rękaw małą, obdartą dziewczynkę. Twarz jego chuda, pokryta fałdami, w których rysowały się ciemne smugi ołowianej sadzy, wyrażała poważny smutek, ożywiany jedynie lekkiemi drganiami ust i zmarszczkami czoła. Ani do bójki, ani nawet do rozmowy się nie mieszał, owszem, usuwał się skwapliwie coraz dalej z dzieckiem, ile razy zapaśnicy ku niemu się zbliżyli. Po co przyszedł? Dość było spojrzeć na jego bose nogi, połatane spodnie, wytarty kaftan, ażeby odgadnąć, że nie ściągnęła go tu chęć sejmikowania. Do izby sama robota nie przyjdzie, więc, jak inni, wyszedł z domu, tą samą drogą, którą przez dwadzieścia kilka lat codzień do pracy uczęszczał, wziął z sobą dziecko, bo wiedział, że nazad wróci i słuchał w gromadzie, czy tam gdzie jego grubych rąk nie potrzebują.

Stał tak długo milczący, od pola walki odsunięty, wreszcie pochwycił rozpaczliwie dziewczynkę na ręce i pobiegł do domu. Niedługo ukazał się z nią i z małym pakunkiem na plecach, powiedział słów parę przed progiem do starej kobiety i puścił się drogą, która wiodła do różnych wsi, a także i do Nędzy. Spotkawszy go w tej podróży, po przełamanym chyba nosie czytelnik poznałby w nim Klemensa Borutę.

Przez ćwierć wieku uderzał oskardem w tarnowickiej kopalni ołowiu – oto jego historya. Dodać do niej wypada zaledwie to, że się ożenił i stracił w lat kilka matkę dziewczynki, którą teraz do Nędzy dźwigał.

Ponieważ prosięta, korzystając z pogodnego dnia, wybiegły na podwórze, Brzost więc swobodnie mógł zajmować się pracą w przeznaczonej dla nich izbie. Siedział on pod ścianą, otoczony pękami korzeni i prętów, z których powoli, nieśmiało, plótł mały koszyk. Obok dziesięcioletni Wicek, syn Katarzyny, wpatrywał się w robotę owczarza i zastępując mu brak oczu, ostrzegał go co chwila.

– Nie tu, dziadku, nie tu.

Brzost zwykle ustawał, badał ręką plecionkę i mówił:

– Co ty mnie będziesz uczył! Przeplotłem ten patyk, teraz ten.

– Ale ominęliście jeden.

– Utrzyj sobie nos, głupi, który ominąłem?

– No ten.

Owczarz zaczął macać palcami i choć przekonał się o słuszności uwagi chłopca, gderał:

– Mądry, bo ma oczy. Kiedy ja je miałem, urwisie, to o wiorstę mogłem odróżnić, czy owca leci, czy baran.

– Nie sztuka – rzekł chłopiec – baran ma rogi.

– Osioł jesteś, a mały baranek gdzie ma rogi?

– Na głowie.

– Och, ty capie, tobie one wyrosną.

Podczas gdy Brzost tak się z małym kramarzył, na progu stanął człowiek z dziewczynką, któregośmy widzieli przy tarnowickiej kopalni. Rozejrzał on się po izbie i zatrzymał wzrok na starcu.

– Dziadku – rzekł Wicek – czegoś chcą.

– Kto?

– Nie wiem.

– Co gadasz, ciemięgo?

– Przyszli.

– Kto tam? – zapytał owczarz.

– Klemens Boruta – odpowiedział przybyły.

– Klemens… Boruta – powtórzył Brzost, opuszczając plecionkę koszyka – Klemens, biedny mój chłopaku, żyjesz? Gdzie jesteś, nie widzę cię, nie zobaczę, oślepłem, pójdźże, daj rękę Brzostowi…

– To wy, Brzoście? – rzekł Klemens zdziwiony.

– Nie poznałeś mnie, zgrzybiałem – co? Popruchniały już drzewa, które ze mną wyrosły, ani jednego głosu znajomego nie słyszę. I twój się zmienił, ile masz lat?

– Czterdzieści z górą.

– Czterdzieści, Jezu! Gdzież jesteś, jakże ci się wiedzie?

– Źle, dziadku, źle, dwadzieścia lat w kopalni kułem, teraz roboty nie mam.

– O, biedny, daj mi rękę, siądź tu. Wypędzili cię znowu, pobiłeś kogo?

– Rozpuścili nas w Tarnowicach, wziąłem dziewczynę i przywlokłem się tu.

– To i córkę masz, gdzie, chodź tu, no dobrze, a gdzież żona?