Tasuta

Oddechy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Zdradziwszy więc teraz swoją mniemaną barwę polityczną przed wyznaczonym terminem, wpadł w rozpacz, która niezawodnie doprowadziłaby go do samobójstwa, gdyby pewnego dnia znowu nie zawezwał go naczelnik.

– Czy pan pamiętasz – rzekł uprzejmie – że jutro są wybory do sejmu i że pan powinieneś być narodowo-liberalnym?

– Ach, panie naczelniku! – zawołał wzruszony Trinkbier, który w śmiertelnej trwodze spodziewał się usłyszeć dymisyę, a teraz z radości nie mógł dokończyć zdania.

Wyszedł lekki, pokrzepiony na duchu, uradowany; łzy kręciły mu się w oczach, ręce otwierały do uścisku, usta układały do pocałunku. W każdym razie wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę.

Nazajutrz jak gdyby przemienił się, bo promieniował śmiałością i energią. Nietylko oddał swój głos kandydatowi narodowo-liberalnemu, ale namówił dlań kilkunastu wyborców. Uwijał się na zebraniu, dowodził, przekonywał, nawet gromił przeciwników. Zachwycony jego ruchliwością jeden wyborca przedstawił mu się:

– Jestem Kinkel, piekarz, a odtąd narodowo-liberał – panu to zawdzięczam. Jeżeli za trzy lata będziesz pan kandydował, masz mój głos.

– To nie dla mnie, chybaby władza sobie życzyła – odparł Trinkbier, przerażony tym nagłym podskokiem w przyszłości, do którego zwierzchność go nie upoważniła.

– W każdym razie – rzekł Kinkel – zrobisz pan wielką przyjemność mnie, żonie mojej i córce, gdy zechcesz nas kiedykolwiek odwiedzić.

Znowu Trinkbier poczuł niespokojne drżenie serca. Miał poznać córkę, może jedną z tych, którą podczas spacerów wybrał? Co począć wobec 40 talarów pensyi? Pójść, czy nie pójść? Zadumanego od trzech dni nad tą zagadką, wezwano do naczelnika.

– Władza, oceniając pańskie zasługi podczas wyborów – rzekł zwierzchnik – podwyższyła panu pensyę o 10 talarów miesięcznie.

Zdawało się Trinkbierowi, że ziemia pod jego stopami stężała w granit, ażeby mu dać mocne oparcie. Tegoż samego dnia, wystrojony i wonny kilkoma rodzajami pachnideł, poszedł z wizytą do Kinklów, a za trzy miesiące poprowadził do ołtarza ich tłustą córkę, która wprawdzie nie należała do jego wybranych na ulicy, ale odpowiadała jego wymaganiom małżeńskim.

Jakkolwiek Trinkbier, otrzymawszy wyższą pensyę, nie potrzebował pragnąć bezdzietności, jednakże wkrótce przekonał się, że oszczędność nieba w błogosławieniu go byłaby bardzo pożądaną.

W ciągu czterech lat dało mu ono czterech synów i chorobę żony. Panna Kinkel, która posiadała objętość znaczną i wygląd, usuwający zupełnie powody obawy o jej wytrzymałość, jako pani Trinkbier zawiodła poniekąd nadzieje męża; zaczęła chudnąć, marnieć i trzeciego dziecka sama już wykarmić nie mogła. Przybyła więc mamka, wcale nieprzewidywana w buddżecie domowym, a co gorsza, przybył nowy syn, poderwawszy jeszcze mocniej zdrowie matki. Karmiono go już mlekiem krowiem i w głębi serca życzono sobie, ażeby szybko opuścił macoszą ziemię, która po urodzeniu odmówiła mu piersi ludzkiej i radości rodziców, a potem odmówiłaby może chleba.

Po krótkim spokoju Trinkbier znowu bał się. Wobec zwierzchności czuł się dość umocowanym na urzędzie, ale od lat kilku, prócz pokory i pracy, które uważał za swój obowiązek, do dawnych dobrych kresek nie dodał żadnej świeżej zasługą wyjątkową. O posunięciu się więc ku górze zwątpił, gdyż gazety zaczęły wykazywać konieczność wydalania „obcych żywiołów” z urzędów, a towarzysz biurowy spytał go znacząco:

– Właściwie pan jesteś polakiem?

– Trinkbier – polak?

– Kiedy pan – odparł kolega – dawniej nazywałeś się Tryncza i dopiero od wojny…

– Przechrzcił mnie pułkownik Kischke – wykrztusił Trinkbier, któremu omdlały głos w gardle uwiązł.

Po chwili dodał, zdobywając się na lepszą minę:

– Zapewne pan i o tem wiesz, że za dowcipne wybadanie chłopa francuskiego dostałem krzyż, że przyczyniłem się do zwycięstwa narodowo-liberała w Poznaniu, że…

– Wiem – zakończył niemiec – i na urodziny powinszuję panu.

Rozmowa ta odbijająca w sobie prąd, przebiegający gazety i niewątpliwie tryskający ze sfer wyższych, zaklinowała Trinkbiera.

Po długich dumaniach doszedł on do wniosku, że swoją niemieckość musi ponownie czemś zaznaczyć – wymaga tego zarówno teraźniejsze bezpieczeństwo, jak i przyszły awans. Ale po jakie wawrzyny polityczne sięgnąć może skromny urzędnik magistratu? Będzie wypierał się swego pochodzenia, spotwarzał swoich rodaków, śpiewał Wacht am Rhein, wyznawał narodowo–liberalizm? Wszystko to Trinkbier robił, a przecież widocznie nie starł z siebie narodowego piętna, skoro mu je z szyderstwem wskazywano.

Przez pół roku chodził codziennie po tych samych wałach miejskich, na których kiedyś przebierał kobiety, mogące go uszczęśliwić – i rozmyślał nad sposobami załatania na drugiej skórze narodowej wszelkich dziurek. Nareszcie pewnego wieczoru stanął, jak gdyby olśniony nagłym i wielkim wynalazkiem. Twarz rozpogodziła mu się, na usta wybiegł uśmiech, z oczu strzeliło wesele. Była to wszakże przemiana krótka, bo natychmiast radość rozpłynęła się w pognębieniu, które ją zmyło i zamroczyło cieniem wewnętrznej walki. Jak zwykle w trudnych wypadkach poszedł do żony i otworzył przed nią swoje serce. Zastał ją smutną i jeszcze mizerniejszą niż zwykle.

– Wiesz co – rzekł – jestem przekonany, że Pan Bóg ma do mnie jakiś żal.

– E, wątpię – odezwała się kobieta z gorzkim uśmiechem – ja sądzę, że ma do ciebie szczególną słabość.

– Gdzie tam, moja droga, ty ciągle chorujesz, niedostatek do domu zagląda…

– Ale zato przybędzie piąte dziecko.

– Co! – krzyknął Trinkbier, chwytając się za głowę – Nie żartujesz?

– Nie, Lorenz, nie.

Oniemiał, bo była to nowina niespodziewana, chociaż całkiem naturalna. Długo chodził po pokoju, ciężko wzdychając i szarpiąc podbródek, nareszcie stanął przed żoną.