Tasuta

Wesele satyra

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Satyrze!

Był to głos Teryi. Satyr zdrętwiał, uczuł siękące go jak rózgi dreszcze, cisnął fujarkę i nie odezwawszy się, uciekł. W ostępach leśnych przepędził dni wiele. Słyszał często wołanie Teryi, ale jej nie odpowiadał.

Razu pewnego, rozmyślając w gęstwinie, zauważył, że włosy z jego koźlich nóg same wychodzą i łatwo wyciągać się dają. Spostrzeżenie to wybłysło mu na twarz nadzwyczajną radością: zaczął pośpiesznie i starannie oskubywać nogi, które odzyskały ludzką, drobnym tylko puchem porosłą skórę. Powstał z ziemi i kilkakrotnie podskoczył; ale natychmiast jakaś przykra myśl unieruchomiła go zupełnie.

Wieczorem, gdy ludzie z pól zeszli, podkradł się pod ściany swego domu i zajrzał do wnętrza: Terya pieszcząc dzieci, mówiła do nich:

– Dziś albo jutro, niedługo ojciec powróci.

– Ale już nie będzie taki straszny?

– Nie.

Satyr nie miał odwagi wejść, ale i mocy oddalić się. Chociaż wszyscy w domu ucichli, on przyczajony pozostał i śród marzeń o straconem szczęściu zasnął. Gdy nazajutrz otworzył oczy – ujrzał przy sobie Teryę. Zerwał się i chciał uciekać – ona go zatrzymała.

– Bądź z nami, wyładniałeś…

Przyjemne ciepło ogarnęło serce Satyra.

– Dzieci twojej opieki i obrony potrzebują – mówiła łagodnie – niedola im grozi. Tytan, przygotowując sobie bryły skał do miotania na bogów i zdobywania nieba, rozbił nasze góry, zniszczył winnice i wydusił ludzi…

– Teryo – rzekł Satyr w uniesieniu – ja go kiedyś zraniłem, dziś zabiję.

I chwyciwszy z komnaty łuk, poleciał jak wiatr w kierunku siedziby Tytana.

Już po długiem a daremnem wyglądaniu wyrzucać sobie zaczęła, że go podnieciła do nierównej i niebezpiecznej walki, gdy na zakręcie drogi ukazał się Satyr. Przysuwał się szybko i jak gdyby lekkim chodem swojej młodości.

– Strzała moja tkwi w jego ślepiu! – zawołał z oddali.

– Satyrze – rzekła wzruszona Terya – ty nie masz… kopyt.

Satyr rzucił wzrok na nogi – rzeczywiście miał stopy ludzkie. Odbicia niewiary i zachwytnego uniesienia zmieniły się na jego twarzy w śmiech łzawy.

– Teryo! – krzyknął rozpartą piersią i zawisł na szyi żony.

Już tylko głowa raziła w nim brzydotą, chociaż znacznie złagodzoną. Za to główki dzieci spiękniały, ledwie drobnemi podobieństwami przypominając ojca.

Satyr widocznie odradzał się. Pociąg do hulanek w sobie tłumił, z Teryą poważnie rozmawiał, ze służbą pracował, niewolnikom ciężary zmniejszył. W kilka dni po przybyciu i walce z Tytanem, siedział przed domem na murawie z dziećmi, które go już nie unikały i tłómaczył im dobroć słońca, gdy z tyłu nagle padł cień. Satyr obejrzał się i z przerażeniem zobaczył tuż stojącego Tytana. Olbrzym, sięgający czubem do wierzchołków palm obocznych, z jednem okiem wyłuskanem i krwią zaciekłem, z maczugą w prawej ręce, ujął lewą Satyra za włosy, podniósł go od ziemi i trzymając w powietrzu, rzekł kamiennym głosem:

– Odprawiłeś się od Bachusa, więc ja cię wezmę na służbę. Będziesz miał bliżej do mnie strzelać. Nie targaj się robaku, bo ci łepek zgniotę słabem naciśnięciem moich palców.

Jednocześnie rozdeptał krzyczące dzieci, a nie puszczając Satyra, wywołał z domu Teryę i również uniósł ją z sobą.

Mieszkał on niedaleko we wnętrzu ogromnej góry, na której szczycie zgromadził stosy brył do walki z bogami. Wnętrze to w znacznej mierze sam wypełniał. Było ono surowe, puste i ciemne, zapchane w szczelinach i norach niepoliczonem mnóstwem karlików, podparte u wierzchu potężną, mętnie przezroczystą kolumną, w której połyskiwały drobne iskierki, dostarczające mdłego światła całej tej przestrzeni.

Gdy Tytan wszedł z Satyrem i Teryą, karliki podały mu pęk grubych i drobnych łańcuchów. Ale on je odtrącił i rzekł:

Teised selle autori raamatud