Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Starania Alberta nie pomagały mu jednak: ani jedna ładna kobieta nie nagrodziła choćby jednym spojrzeniem – nawet z czystej ciekawości – jego wysiłków.

I nic dziwnego; każdy tu mówił o swoich interesach, miłostkach, rozrywkach, jakie miał przynieść karnawał, który już jutro się zaczynał, o zbliżającym się Wielkim Tygodniu – nikt nie zwracał najmniejszej uwagi ani na aktorów, ani na sztukę; z wyjątkiem paru określonych chwil, gdy wszyscy zwracali wzrok na scenę, aby posłuchać fragmentu jakiegoś recytatywu Cosellego, nagrodzić brawami Morianiego za szczególnie piękną nutę lub krzyknąć z zapałem dla pani Spech.

W końcu pierwszego aktu drzwi loży dotąd niezajętej otworzyły się i Franz ujrzał, jak wchodziła do niej osoba, której miał zaszczyt być przedstawionym w Paryżu, a o której sądził, że przebywa jeszcze we Francji. Albert spostrzegł poruszenie Franza, zaskoczonego obecnością tej damy, i odwrócił się ku niemu:

– Znasz tę kobietę?

– Znam, jakże ci się podoba?

– Urocza, mój drogi, i do tego blondynka! O, co za włosy! To Francuzka?

– Wenecjanka.

– Jak się nazywa?

– Hrabina G***.

– Ach, znam ją ze słyszenia – zawołał Albert. – Mówią, że równie inteligentna jak ładna. Do diabła! Kiedy pomyślę, że mogłem być jej przedstawiony na ostatnim balu u państwa de Villefort i zaniedbałem taką okazję… O, co za głupiec ze mnie!

– Może chcesz naprawić ten błąd? – zapytał Franz.

– Co? Czyżbyś znał ją tak dobrze, że mógłbyś mnie zaprowadzić do jej loży?

– Rozmawiałem z nią kilka razy; ale jak wiesz, to wystarczy, by nie popełnić nietaktu.

W tej chwili hrabina spostrzegła Franza i pozdrowiła go wdzięcznym skinieniem dłoni, na co Franz odpowiedział, schylając z szacunkiem głowę.

– Ejże! Widzę, że jesteś z nią na bardzo dobrej stopie?

– O, proszę! Właśnie takie rzeczy wprowadzają nas, Francuzów, w błąd i sprawiają że popełniamy za granicą mnóstwo gaf; wszystko widzimy z własnego punktu widzenia; a w Hiszpanii i szczególnie we Włoszech nigdy nie należy wyciągać wniosków o zażyłości ludzi, sądząc po swobodzie ich zachowania. Pomiędzy hrabiną i mną istnieje tylko nić sympatii i to wszystko.

– Nić sympatii wiążąca dwa serca? – roześmiał się Albert.

– Nie, raczej umysły – odpowiedział poważnie Franz.

– I jakże powzięliście do siebie tę sympatię?

– Podczas przechadzki po Koloseum, takiej, jaką my też odbyliśmy.

– Przy świetle księżyca?

– Tak.

– Byliście sami?

– No tak.

– I rozmawialiście?…

– O zmarłych.

– Ach, toście się dopiero bawili! – zawołał Albert. – Cóż, zapewniam cię z mojej strony, że jeżeli będę miał kiedykolwiek szczęście być przy boku pięknej hrabiny w czasie takiej przechadzki, będę z nią mówił tylko o żywych.

– I być może nie postąpisz najmądrzej.

– A tymczasem, przedstawisz mnie, jak przyrzekłeś?

– Zaraz, niech zapadnie kurtyna.

– U diabła, jaki długi ten pierwszy akt!

– Posłuchaj finału. Jest prześliczny, a Coselli cudownie to śpiewa.

– Tak, ale jaka tusza!

– Pani Spech gra jak prawdziwa artystka dramatyczna!

– Ee, rozumiesz, że kto słyszał takie artystki, jak pani Sontag i pani Malibran…

– Nie wydaje ci się, że Moriani ma doskonałą technikę?

– Nie lubię brunetów, kiedy śpiewają jak blondyni.

– O, mój drogi – rzekł Franz, odwracając się, gdy Albert nie przestawał lornetować na wszystkie strony. – Trudno ci dogodzić.

Wreszcie kurtyna spadła, ku wielkiemu zadowoleniu wicehrabiego de Morcerf, który porwał co żywo cylinder, przygładził ręką włosy, poprawił halsztuk i mankiety, i trącił Franza na znak, że już jest gotowy.

A skoro ze swojej strony hrabina, którą Franz zapytał spojrzeniem, dała znać, że chętnie go przyjmie u siebie, Franz nie zwlekał ni chwili, by zaspokoić niecierpliwość Alberta; gdy obchodzili półkolisty korytarz, Albert zdążył poprawić jeszcze kołnierzyk, który mógł mu się przecież wykrzywić pod wpływem ruchu, oraz wyłogi fraka; i Franz zapukał lekko do loży nr 4, którą zajmowała hrabina.

Natychmiast młodzieniec siedzący przy niej z przodu loży ustąpił miejsca – według włoskiego zwyczaju – nowo przybyłemu, który z kolei powinien go ustąpić następnemu, który by się po nim pojawił.

Franz przedstawił hrabinie Alberta jako człowieka wyróżniającego się w Paryżu zarówno swoim statusem towarzyskim, jak i przymiotami umysłu, co było zresztą faktem: kręgi, w jakich obracał się Albert, nie mogłyby mu nic pod tym względem zarzucić. Dodał, że jego towarzysz, zrozpaczony, że nie mógł skorzystać z pobytu hrabiny w Paryżu, aby się jej przedstawić, poprosił go, by naprawił to, co Albert uważa za swój błąd; i że właśnie pragnie wywiązać się z tej misji, ale że samego Franza powinien ktoś do hrabiny wprowadzić, błagają, aby wybaczyła mu ten nietakt.

Hrabina ukłoniła się wdzięcznie Albertowi, a Franzowi podała rękę.

Na zaproszenie hrabiny Albert zajął próżne miejsce, Franz zaś siadł w drugim rzędzie za hrabiną.

Albert znalazł natychmiast wyśmienity temat rozmowy: Paryż; i szybko nakierował rozmowę na ich wspólnych znajomych. Franz stwierdził, że przyjaciel znalazł się w swoim żywiole. Nie wtrącał się więc do nich, a wziąwszy od Alberta jego olbrzymią lornetkę, zaczął rozglądać się po sali.

Naprzeciw niego w trzecim rzędzie loży siedziała wielkiej urody kobieta w greckim stroju, który nosiła z tak wielką swobodą, że było oczywiste, iż ubierała się tak zazwyczaj.

Za nią, w cieniu, rysowała się sylwetka mężczyzny, którego rysów twarzy niepodobna było rozpoznać.

Franz przerwał rozmowę Alberta i hrabiny, zapytując ją, czy nie zna pięknej Albanki, której uroda mogła zwracać uwagę nie tylko mężczyzn, ale i kobiet.

– Nie – odpowiedziała hrabina. – Wiem tylko tyle, że mieszka w Rzymie od początku jesieni, bo zobaczyłam ją zaraz po otwarciu sezonu teatralnego, w tym samym miejscu, co i dziś; od miesiąca nie opuściła żadnego przedstawienia; czasem bywa z tym mężczyzną, którego widzi pan koło niej teraz, a czasem tylko z czarnym służącym.

– I jakże się pani hrabinie podoba?

– Wyjątkowo piękna. Musiała być do niej podobna Medora.

Franz i hrabina uśmiechnęli się do siebie. Następnie hrabina wróciła do rozmowy z Albertem, a Franz dalej lornetował Albankę.

Kurtyna podniosła się na balet. Był to jeden z owych wspaniałych baletów włoskich, w choreografii słynnego Henryka, który jako baletmistrz zapewnił sobie we Włoszech kolosalną sławę, którą nieszczęsny utracił, wystawiając naumachię – jeden z tych baletów, gdzie każda osoba od primabaleriny po ostatniego statystę bierze tak żywy udział w akcji, że sto pięćdziesiąt osób jednocześnie wykonuje ten sam gest, podnosi tę samą rękę lub tę samą nogę.

Balet ten nosił tytuł Poliska.

Franz był nazbyt zajęty swoją piękną Greczynką, by interesować się baletem, choć był rzeczywiście piękny. Greczynka zaś oglądała przedstawienie z widoczną przyjemnością, która stanowiła żywy kontrast z najwyższą obojętnością jej towarzysza: nie poruszył się ni razu, gdy trwało owo arcydzieło choreografii i choć składające się na orkiestrę trąby, cymbały i żele czyniły hałas iście piekielny, wydawało się, że rozkoszował się niebiańską słodyczą spokojnego snu.

Balet się skończył i kurtyna opadła wśród frenetycznych oklasków oszalałego parteru.

Dzięki zwyczajowi przedstawiania baletu pomiędzy poszczególnymi częściami opery, antrakty są we Włoszech bardzo krótkie, bowiem śpiewacy mogą wypocząć i przebrać się, podczas gdy tancerze wykręcają piruety i wykonują hołubce.

Zabrzmiała uwertura drugiego aktu; po pierwszych pociągnięciach smyczków Franz spostrzegł, że śpiący podniósł się leniwie i podszedł do Greczynki, która odwróciła się do niego, wyrzekła kilka słów i oparła się znowu o poręcz loży.

Twarz jej rozmówcy pozostała w cieniu i Franzowi nie udawało się dojrzeć jego rysów. Kurtyna podniosła się i uwaga Franza skupiła się na aktorach; na chwilę więc przeniósł wzrok z pięknej Greczynki na scenę.

Drugi akt zaczyna się, jak wiadomo, od duetu śpiewanego we śnie; Parisina, śpiąc, zwierza się Azzowi ze swej miłości do Uga; zdradzony małżonek przechodzi wszystkie stadia szaleńczej zazdrości; na koniec, przekonawszy się ostatecznie o niewierności żony, budzi ją i zapowiada rychłą zemstę.

Jest to jeden z najpiękniejszych, najbardziej wstrząsających i pełnych wyrazu duetów, jakie wyszły spod płodnego pióra Donizettego. Franz słyszał go już trzeci raz, a chociaż nie należał do zapalonych melomanów, scena ta wywarła na nim głębokie wrażenie. Już zamierzał przyłączyć się do oklasków rozbrzmiewających na sali, gdy ręce, które właśnie podnosił, zastygły mu w bezruchu, a na ustach zamarł okrzyk entuzjazmu.

Mężczyzna z loży powstał, prostując się całkowicie, i wtedy jego twarz znalazła się w pełnym świetle – i Franz zobaczył tajemniczego mieszkańca Monte Christo, którego głos i sylwetkę – był już tego niemal pewien – rozpoznał wczoraj w Koloseum.

Nie było wątpliwości, dziwny podróżny mieszkał w Rzymie.

Zmieszanie Franza wobec tak niespodzianego spotkania musiało odmalować się wyraźnie na jego twarzy, hrabina bowiem spojrzała nań i roześmiała się głośno, pytając, co mu się stało.

– Pani hrabino – odpowiedział Franz. – Pytałem panią przed chwilą, czy zna pani tę Albankę, a teraz zapytam, czy znasz pani jej męża.

– Tyle co ją.

– I nigdy nie zwróciła pani na niego uwagi?

– Oto pytanie godne Francuza! Wiesz pan dobrze, że dla nas, Włoszek, nie istnieją na świecie inni mężczyźni poza tym, którego kochamy.

– Słusznie – odparł Franz.

– W każdym razie – rzekła, przykładając do oczu lornetkę Alberta i spoglądając w kierunku loży – musi to być ktoś, kogo wyciągnięto spod ziemi, kto wyszedł z grobu za pozwoleniem grabarza – jest straszliwie blady.

– Zawsze tak wygląda – odpowiedział Franz.

 

– Więc go pan znasz? – zapytała hrabina. – To ja raczej powinnam zapytać pana, i któż to taki?

– Zdaje mi się, że już go kiedyś widziałem… Tak, zdaje mi się, że to on.

– O tak – rzekła, poruszając pięknymi ramionami, jakby przebiegł ją dreszcz jakiś – dobrze rozumiem, że kto raz widział takiego człowieka, nigdy go nie zapomni.

Wrażenie, jakie odniósł Franz, musiało zatem być czymś naturalnym, skoro inna osoba odczuła to samo.

– A więc – rzekł Franz do hrabiny, gdy powtórnie spojrzała przez lornetkę na nieznajomego – cóż pani sądzi o tym człowieku?

– To lord Ruthwen z krwi i kości.

Hrabina znów nawiązała do Byrona, co mocno uderzyło Franza; gdyby zresztą ktoś miałby go kiedykolwiek przekonać o istnieniu wampirów, byłby to właśnie ten człowiek.

– Muszę się dowiedzieć, kto to jest – rzekł Franz, powstając.

– O nie – zaoponowała hrabina. – Proszę mnie tu samej nie zostawiać, mam nadzieję, że mnie pan zechce odprowadzić, nie puszczę pana.

– Jak to? – szepnął Franz, pochylając się nad nią. – Pani naprawdę się boi?

– Niech pan posłucha – rzekła. – Byron przysięgał mi, że wierzy w istnienie wampirów, mówił mi wyraźnie, że je widział, opisał mi ich wygląd… i… naprawdę wszystko się zgadza: czarne włosy, wielkie oczy palące się dziwnym blaskiem, ta śmiertelna bladość; a jeszcze proszę zauważyć, że znajduje się w towarzystwie kobiety odmiennej od wszystkich; to cudzoziemka… Greczynka… z pewnością czarodziejka jak i on… błagam, niech pan tam nie idzie. Jutro pan go poszuka, jeśli się panu tak podoba, ale oświadczam, że dziś musi pan zostać przy mnie.

Franz nalegał.

– Posłuchaj pan – rzekła, podnosząc się. – Wychodzę, nie mogę zostać do końca przedstawienia, jest już u mnie zapewne kilku gości, czyż byłby pan tak nieuprzejmy i odmówił mi swego towarzystwa?

Na taką prośbę można tylko wziąć kapelusz, otworzyć drzwi i ofiarować ramię hrabinie.

Hrabina była istotnie mocno poruszona, a i sam Franz nie mógł pozbyć się jakiegoś zabobonnego lęku, tym bardziej że hrabina była wiedziona tylko przeczuciem, podczas, gdy on – wspomnieniami.

Czuł, jak bardzo drżała, wsiadając do karety.

Odprowadził ją do domu: nie było tam nikogo, nikt na nią nie czekał. Franz pozwolił sobie na wymówkę.

– Tak naprawdę – rzekła – nie czuję się najlepiej i potrzebuję być sama; widok tego człowieka wstrząsnął mną.

Franz próbował się roześmiać.

– Proszę się nie śmiać – rzekła – zresztą wcale nie ma pan na to ochoty. I niech mi pan coś przyrzeknie.

– Co takiego?

– Ale przyrzeka mi pan?

– Mogę obiecać wszystko, czego pani zechce, prócz jednego – żebym nie starał się odkryć, kim jest ten człowiek. Z pewnych powodów, których nie mogę pani wyjaśnić, muszę koniecznie dowiedzieć się, kim jest, skąd przybywa i dokąd zmierza.

– Skąd przybywa, nie wiem, ale powiem panu, dokąd zmierza – o, z pewnością do piekła.

– Wróćmy do obietnicy, którą pani chciała na mnie wymóc – rzekł Franz.

– Chciałam pana prosić, byś poszedł prosto do hotelu i nie starał się odnaleźć dzisiaj tego człowieka. Istnieje jakiś związek pomiędzy osobami, które opuszczamy i tymi, do których następnie przychodzimy. Niechże pan nie będzie tą nicią pośredniczącą między mną a nim. Jutro możesz pan za nim biegać do woli; ale proszę mi go nigdy nie przedstawiać, bo umarłabym ze strachu. A teraz dobranoc, staraj się pan zasnąć, a ja i tak wiem, kto dziś na pewno nie zaśnie.

I hrabina pożegnała Franza, zostawiając go w niepewności, czy po prostu bawiła się jego kosztem czy naprawdę czuła taką trwogę, jak mówiła?

Po powrocie do hotelu Franz zastał Alberta w szlafroku i domowych pantalonach, jak wyciągnięty z rozkoszą w fotelu palił sobie cygaro.

– A, to ty! – zdziwił się Albert. – Słowo daję, spodziewałem się, że zobaczę cię dopiero jutro.

– Kochany Albercie – odparł Franz. – Kontent jestem, że mam okazję powiedzieć ci coś raz na zawsze: masz całkowicie błędne wyobrażenie o Włoszkach, a przecież twoje niepowodzenia miłosne powinny ci były otworzyć oczy.

– Cóż można robić! Nie da się zrozumieć tych diablic! Podają ci rączkę, ściskają znacząco twoją; szepczą ci coś do ucha, każą się odprowadzać do domu – gdyby która paryżanka zrobiła choć jedną czwartą z tego wszystkiego, straciłaby reputację na zawsze.

– Otóż właśnie dlatego, że w tym pięknym kraju, gdzie rozbrzmiewa si, jak powiada Dante, właśnie dlatego, że kobiety nie mają tu nic do ukrycia, że żyją w pełni słońca, zachowują się tak swobodnie. Widziałeś zresztą, że hrabina naprawdę się przestraszyła.

– Przestraszyła się? A kogo? Tego eleganckiego człowieka, który siedział naprzeciwko nas z tą śliczną Greczynką? Chciałem zresztą sprawdzić, czy mieliście jakieś powody do takich myśli i umyślnie natknąłem się na nich w korytarzu. Nie wiem, ki diabeł podszepnął wam takie pomysły o pozagrobowym świecie! To wyjątkowo piękny mężczyzna, nosi się wykwintnie; widać, że ubiera się we Francji, u Blina albo Humanna; prawda, że trochę blady, ale wiesz przecież, że blada cera to znak dystynkcji.

Franz uśmiechnął się: Albert miał wielkie mniemanie o swojej jasnej płci.

– I dlatego jestem przekonany, że to, co myśli o nim hrabina, nie ma zbytniego sensu – rzekł Franz. – A mówił coś, gdy się mijaliście?

– Mówił, ale to było po nowogrecku. Poznałem ten język po paru zdeformowanych słowach. Musisz wiedzieć, mój drogi, że w gimnazjum byłem bardzo dobry z greki.

– Więc mówił po nowogrecku?

– Tak mi się zdaje.

– Nie ma wątpliwości – szepnął Franz. – To on.

– Co mówisz?

– E, nic. A co ty tutaj porabiałeś?

– Przygotowywałem ci niespodziankę.

– Jaką niespodziankę?

– Wszak wiesz, że nie możemy dostać powozu?

– Do kroćset! Przecież robiliśmy wszystko, co tylko było można, i nic!

– A mnie przyszedł do głowy cudowny pomysł.

Franz spojrzał na Alberta z miną, która świadczyła, że nie ma on wielkiego zaufania do pomysłowości Alberta.

– Mój drogi – rzekł Albert – zaszczycasz mnie takim spojrzeniem, że właściwie miałbym prawo żądać satysfakcji.

– Gotów jestem ci jej udzielić, jeżeli tylko twój pomysł okaże się tak świetny, jak zapowiadasz.

– Słuchaj więc… Nie ma sposobu zdobyć powozu?

– No, nie.

– Ani koni?

– Tym bardziej.

– Ale może uda się nam dostać wóz?

– Być może…

– I parę wołów?

– To też możliwe.

– No, to mój drogi, posłuchaj, co wymyśliłem: każę udekorować wóz, przebierzemy się za neapolitańskich żeńców i będziemy wyglądali iście tak, jak na wspaniałym obrazie Lepolda Roberta. A jeżeli dla większego podobieństwa hrabina G*** zechciałaby przebrać się za wieśniaczkę Puzzole lub Sorento, maskarada będzie kompletna, bo hrabina jest przecież tak piękna, że niejeden ją weźmie za oryginał Madonny z Dzieciątkiem.

– Do licha! – wykrzyknął Franz. – Na ten raz masz rację, mości Albercie: to naprawdę szczęśliwy pomysł!

– I do tego nasz, francuski, na wzór królów gnuśnych! Aha, panowie rzymianie, myśleliście, że będziemy biegać piechotą po waszych ulicach jak jacyś lazzaroni, tylko dlatego że nie macie dosyć powozów i koni; otóż my je sobie wynajdziemy.

– Czy już się podzieliłeś z kim tą genialną myślą?

– Z naszym gospodarzem. Jak tylko przyszedłem, poprosiłem go do siebie i opowiedziałem mu o tym planie. Zapewnił mnie, że to nic łatwiejszego. Chciałem jeszcze tylko, by pozłocono wołom rogi, ale mi powiedział, że to zajmie ze trzy dni, musimy więc obejść się bez tego zbytku.

– A gdzież on jest teraz?

– Kto?

– Nasz gospodarz.

– Poszedł się o to wszystko wystarać. Jutro byłoby już za późno.

– Więc jeszcze dziś da nam odpowiedź?

– Właśnie czekam na niego.

Nagle otwarły się drzwi i pan Pastrini wsunął głowę do środka.

– Permesso? – zapytał.

– Oczywiście, prosimy! – wykrzyknął Franz.

– I co – rzekł Albert. – Znalazłeś pan wóz i woły?

– Znalazłem coś lepszego – odpowiedział Pastrini z bardzo zadowoloną miną.

– O, drogi gospodarzu, uważaj! – rzekł Albert. – Lepsze jest wrogiem dobrego.

– O, ekscelencje mogą mi zaufać – zapewnił Pastrini przemądrzałym tonem.

– Ale co w końcu pan znalazł? – zniecierpliwił się Franz.

– Wiedzą panowie zapewne – rzekł hotelarz – że na tym samym piętrze mieszka hrabia de Monte Christo?

– A pewnie – mruknął Albert – bo przecież dlatego mieszkamy jak studenci z ulicy Saint-Nicolas-du-Chardonnet.

– No właśnie! Dowiedziawszy się o kłopotach panów, ofiaruje wam dwa miejsca w swoim powozie i dwa miejsca w oknie pałacu Rospolich.

Albert i Franz spojrzeli po sobie.

– Ale czy nam wypada – zatroskał się Albert – przyjąć ofertę tego cudzoziemca? Człowieka, którego wcale nie znamy?

– Cóż to za człowiek, ten hrabia de Monte Christo? – zapytał Franz.

– Bardzo bogaty magnat sycylijski, czy też maltański… Nie wiem dobrze; ale na pewno arystokrata jak Borghese, a bogaty, jakby siedział na kopalni złota.

– Zdaje mi się – rzekł Franz do Alberta – że gdyby to był człowiek tak dobrze wychowany, jak mówi nasz gospodarz, to powinien był zaprosić nas w innej formie, napisać jakiś liścik albo…

W tej chwili zapukano do drzwi.

– Proszę – rzekł Franz.

Na progu stanął służący w wyjątkowo eleganckiej liberii.

– Od pana hrabiego de Monte Christo dla pana Franza d'Epinay i wicehrabiego Alberta de Morcerf – rzekł.

I podał hotelarzowi dwie karty wizytowe, które tenże wręczył młodym przyjaciołom.

– Pan hrabia de Monte Christo – mówił dalej służący – pyta, czy jaśnie panowie pozwolą, by ich odwiedził po sąsiedzku jutro z rana. Ma również zaszczyt zapytać panów, o której godzinie może ich zastać.

– Na honor – rzekł Albert do Franza. – Niczego tu nie można zarzucić, załatwione nienagannie.

– Proszę powiedzieć hrabiemu – odpowiedział Franz – że to my raczej prosimy, by pozwolił nam złożyć mu uszanowanie.

Służący wyszedł.

– To się dopiero nazywa zastrzelić kogoś uprzejmością – rzekł Albert. – Miałeś pan zupełną słuszność, panie Pastrini, ten twój hrabia de Monte Christo to wcielenie dystynkcji.

– Więc przyjmujecie panowie zaproszenie?

– Na honor, czemuż by nie – odparł Albert. – Jednak przyznam się panu, że bardzo żałuję naszego wozu i żeńców; i gdyby nie to okno w pałacu Rospolich, które nam rekompensuje tę stratę, nie odstąpiłbym za nic od mojej pomysłu. A ty, Franz, co o tym myślisz?

– I mnie te okna zupełnie przekonały – odpowiedział Franz.

Istotnie, owa oferta wolnych miejsc w oknach pałacu Rospolich przypomniała Franzowi rozmowę, którą podsłuchał w ruinach Koloseum pomiędzy nieznajomym i Transteverczykiem, rozmowę, w której mężczyzna w pelerynie przyrzekł wyjednać ułaskawienie dla skazańca. Gdyby więc rzeczywiście ów człowiek w pelerynie był tym samym mężczyzną – a wszystko za tym przemawiało – którego widok w teatrze wywarł takie wrażenie na Franzu, Franz poznałby go niewątpliwie i wreszcie zaspokoiłby swoją ciekawość.

Przez większą część nocy Franz rozmyślał o swoich dwóch spotkaniach i niecierpliwił się na myśl o jutrze. Rzeczywiście, nazajutrz wszystko musi się wyjaśnić; i tym razem pan na Monte Christo z pewnością mu się nie wymknie, chyba że posiadałby pierścień Gygesa – ten, który czyni swojego właściciela niewidzialnym.

I tak Franz obudził się już przed ósmą. Albert zaś, który nie miał takich samych powodów do zrywania się o poranku, spał jeszcze w najlepsze.

Franz przywołał natychmiast gospodarza, który ukłonił się Franzowi ze swoją zwykłą uniżonością.

– Panie Pastrini – rzekł Franz. – Czy nie ma się dziś przypadkiem odbyć jakaś egzekucja?

– Owszem, panie hrabio; ale jeżeli pyta mnie pan o to, abym się wystarał o okno, to bierze się pan do tego za późno.

– O nie, bynajmniej – odparł Franz. – Zresztą, gdybym naprawdę koniecznie chciał obejrzeć to widowisko, znalazłbym pewnie miejsce na Monte Piccio.

– O, nie przypuszczam, aby ekscelencja chciał się mieszać z całym tym pospólstwem, które obsiądzie wzgórze, bo to dla nich jakby naturalny amfiteatr.

– Raczej tam nie pójdę – rzekł Franz. – Ale chciałbym jednak poznać szczegóły.

– Jakież na przykład?

– Chciałbym wiedzieć, ilu jest skazanych, jak się nazywają i jaki rodzaj kary poniosą.

– Wybornie się składa, ekscelencjo! Właśnie przynieśli mi tavolette.

– Cóż to, te tavolette?

– To drewniane tabliczki, które przybijają na rogach ulic w przeddzień egzekucji; wypisuje się na nich nazwiska skazanych, przyczynę wyroku i rodzaj tortury. Ma to zachęcić wiernych, by błagali Boga o szczerą skruchę u skazańców.

– Więc przynoszą panu takie tavolette, byś przyłączył się do modłów innych wiernych? – zapytał powątpiewającym tonem Franz.

 

– O, nie, jaśnie panie! Ułożyłem się z tym, co je rozwiesza, żeby mi je przynosił, tak samo jak mi dostarcza afisze teatralne, bym mógł o tym wcześniej powiadomić gości, jeżeli któryś chciałby asystować przy egzekucji.

– O, to doprawdy wyjątkowa atencja! – wykrzyknął Franz.

– Chlubię się tym – odpowiedział Pastrini, uśmiechając się – że robię wszystko, co w mej mocy, aby uprzyjemnić pobyt tutaj szlachetnym cudzoziemcom, którzy zaszczycają mnie swym zaufaniem.

– O, widzę to dobrze, panie gospodarzu! I będę pana chwalił przed każdym, kto tylko zechce słuchać, możesz pan być tego pewien. A teraz chciałbym przeczytać taką tavolettę.

– Nic prostszego – rzekł hotelarz, otwierając drzwi. – Właśnie kazałem przybić jedną na korytarzu.

Wyszedł, zdjął tablicę i przyniósł ją Franzowi.

Oto dosłowne tłumaczenie szubienicznego ogłoszenia:

Czynimy wiadomo wszystkim, że we wtorek, to jest 22 lutego, pierwszego dnia karnawału, zostaną z wyroku trybunału Roty straceni na placu del Popolo zbrodniarze: Andrea Rondolo, winny morderstwa dokonanego na osobie czcigodnego i szanownego don Cezara Torloni, kanonika kościoła Świętego Jana na Lateranie, oraz niejaki Peppino zwany Rocca Priori, któremu dowiedziono współdziałania z obmierzłym bandytą Luigi Vampą i jego ludźmi.

Pierwszy będzie mazzolato,

drugi decapitato.

Uprasza się niniejszym ludzi miłosiernych, aby błagali Boga o szczerą skruchę tych dwóch nieszczęsnych skazańców.

Wszystko to, niemal co do słowa, usłyszał Franz przedwczoraj w zwaliskach Koloseum i nic się nie zmieniło w programie: nazwiska skazanych, przyczyny wyroku i rodzaj egzekucji – zgadzało się wszystko.

A zatem, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Transteverczyk był nie kim innym, jak Luigi Vampą, a człowiekiem w pelerynie – Sindbad Żeglarz, który wypełniał swoje filantropijne powołanie zarówno w Rzymie, jak i w Porto-Vecchio, czy w Tunisie.

Czas mijał; wybiła dziewiąta i Franz miał już iść budzić Alberta, gdy ku jego wielkiemu zdziwieniu Albert wyszedł z pokoju kompletnie już ubrany. Karnawał zawrócił mu zupełnie głowę – i obudził go wcześniej, niż Franz mógł się spodziewać.

– Czy moglibyśmy, drogi panie Pastrini – rzekł Franz – skoro jesteśmy już obaj gotowi, złożyć teraz wizytę hrabiemu de Monte Christo? Jak pan sądzi?

– O, naturalnie! Hrabia de Monte Christo to ranny ptaszek i jestem pewny, że wstał już ze dwie godziny temu.

– I sądzisz pan, że nie będzie to nietakt, jeśli odwiedzimy go o tej porze?

– Bynajmniej.

– W takim razie, Albercie, jeśli jesteś gotów…

– Całkowicie.

– To chodźmy podziękować sąsiadowi za jego uprzejmość.

Franz i Albert musieli przejść tylko parę kroków; hotelarz wyprzedził ich i zadzwonił do drzwi; służący otworzył.

– I signori Francesi – oznajmił hotelarz.

Lokaj ukłonił się i dał znak, by weszli.

Przeszli dwa pokoje umeblowane z takim przepychem, że nigdy by się nie spodziewali takich znaleźć w hotelu pana Pastriniego i weszli na koniec do salonu urządzonego z najwykwintniejszym smakiem. Na podłodze rozesłany był dywan turecki, wygodne meble kusiły miękkością poduszek i oparć. Znakomite obrazy największych mistrzów, na przemian ze wspaniałymi okazami broni zdobiły ściany, tapiserie służące za kotary powiewały u drzwi.

– Ekscelencje raczą usiąść – rzekł lokaj – a ja uprzedzę pana hrabiego.

I zniknął we drzwiach.

W chwili gdy otwierał drzwi, uszu przyjaciół dobiegły dźwięki guzli, ale też i zgasły natychmiast; drzwi zamknięte niemal w tej samej sekundzie, w której zostały otwarte, przepuściły tylko do salonu jakby powiew melodii.

Franz i Albert spojrzeli zdumieni po sobie, przenieśli wzrok na meble, obrazy, broń. Wszystko teraz wydawało im się jeszcze wspanialsze niż za pierwszym rzutem oka.

– No i co ty na to? – zapytał Franz.

– Na honor, kochany, myślę, że nasz sąsiad musi być jakimś maklerem giełdowym, który spekuluje na zniżce akcji hiszpańskich albo też księciem podróżującym incognito.

– Psst! – szepnął Franz. – Zaraz się dowiemy, bo otóż i on.

I rzeczywiście usłyszeli skrzypienie drzwi, tapiseria zakrywająca drzwi została uniesiona w górę i wszedł właściciel tych wszystkich bogactw.

Albert postąpił co prędzej ku niemu, ale Franz został na miejscu jak wryty.

Ten, kto właśnie wszedł do salonu, rzeczywiście był owym mężczyzną w pelerynie widzianym w Koloseum, owym nieznajomym z loży i tajemniczym panem wyspy Monte Christo.

Другие книги автора