Tasuta

Hrabia Monte Christo

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Jest we Francji po raz pierwszy, jak ja. To Murzyn i niemowa.

– A więc to Ali? – zagadnął Albert wśród ogólnego poruszenia.

– Tak, ten sam Ali, mój niemy Nubijczyk, którego chyba widziałeś pan w Rzymie.

– Tak, tak, pamiętam go dobrze. Ale jakże pan mógł nakazać Nubijczykowi, i to niememu, aby kupił panu i umeblował dom? Przecież biedak wszystko musiał zrobić na opak.

– Myli się pan. Przeciwnie, jestem pewien, że wszystko urządzi według mego gustu; a wie pan, że mój gust różni się dość od gustu ogółu. Przyjechał tu tydzień temu, biegał z pewnością po mieście z instynktem, jaki mógłby mieć pies, co sam poluje; zna dobrze moje kaprysy, fantazje i potrzeby; na pewno załatwił wszystko zgodnie z moimi upodobaniami. Wiedział, że mam przyjechać dzisiaj o dziesiątej, od dziewiątej więc czekał na mnie przy rogatce Fontainebleau; wręczył mi tę kartkę, to mój nowy adres, proszę.

I Monte Christo podał papier Albertowi.

– Pola Elizejskie 30 – przeczytał Albert.

– Ach! To dopiero oryginalne! – Beauchamp nie był w stanie powstrzymać zdumienia.

– I bardzo po książęcemu – dodał Château-Renaud.

– Jak to, pan jeszcze nie widział swojego mieszkania? – zdziwił się Debray.

– Nie – odpowiedział Monte Christo. – Mówiłem już, że nie chciałem się spóźnić. Zrobiłem toaletę w powozie i wysiadłem przed drzwiami wicehrabiego.

Młodzi ludzie spojrzeli po sobie; nie byli pewni, czy aby Monte Christo nie gra przed nimi jakiejś komedii, ale wszystko, co wychodziło z ust tego człowieka, odznaczało się, mimo swojej oryginalności, taką prostotą, że nie można było przypuścić, by kłamał. A przy tym dlaczegóż by miał kłamać?

– Musimy więc poprzestać – rzekł Beauchamp – na oddaniu panu hrabiemu tych małych przysług, jakie są w naszej mocy. Jako dziennikarz ofiarowuję panu wejście do wszystkich teatrów paryskich.

– Dziękuję panu – rzekł z uśmiechem Monte Christo. – Mój intendent dostał już rozkaz zamówić dla mnie lożę we wszystkich teatrach.

– A ten pański intendent, czy także jest niemym Nubijczykiem? – spytał Debray.

– Nie, mój panie, to po prostu wasz rodak, o ile Korsykanin może być czyimś rodakiem. Ale pan go znasz, panie Albercie.

– Czyżby to ów poczciwy signor Bertuccio, który tak dobrze umie najmować okna?

– Właśnie ten, widział go pan u mnie wtedy, kiedy miałem zaszczyt gościć panów na śniadaniu. To rzeczywiście dzielny człowiek; był trochę żołnierzem, trochę przemytnikiem – próbował wszystkiego po trochu. Nie przysiągłbym, czy nie miał przypadkiem kłopotów z policją za jakąś drobnostkę, pchnięcie nożem, czy coś takiego…

– I tego poczciwego obieżyświata wybrał sobie pan hrabia na intendenta? – zdumiał się Debray. – A ileż to panu kradnie na rok?

– O, daję słowo honoru, że nie więcej niż inni, jestem tego pewien. Dobrze zajmuje się moimi sprawami, nie ma dlań nic niemożliwego, więc go trzymam.

– A więc – odezwał się Château-Renaud – ma pan już wszystko: pałac na Polach Elizejskich, służbę, intendenta, brak panu tylko kochanki.

Albert uśmiechnął się: przypomniał sobie piękną Greczynkę, którą widział w loży hrabiego w teatrze Argentina.

– Mam lepiej niż kochankę – odparł Monte Christo – mam niewolnicę. Wy wynajmujecie sobie kochanki w Operze, Wodewilu czy w Rozmaitościach, a ja moją kupiłem w Konstantynopolu. Drożej mnie to kosztowało, ale już w ogóle nie muszę się pod tym względem kłopotać.

– Ale zapominasz pan – roześmiał się Debray – że jesteśmy, jak powiedział król Karol, wolni z natury; a więc z chwilą gdy pańska niewolnica znalazła się na ziemi francuskiej, jest wolna.

– A któż jej o tym powie? – zapytał Monte Christo. – Mówi tylko po grecku.

– A, to co innego.

– Ale czy ją przynajmniej ujrzymy? – rzekł Beauchamp. – A może oprócz niemowy masz pan także i eunuchów?

– Przysięgam, nie mam! Tak daleko nie posuwam moich upodobań do Wschodu. Wszyscy, którzy mnie otaczają, mogą mnie opuścić, a gdy mnie opuszczą, nie będą potrzebowali ani mnie, ani nikogo. Zapewne dlatego nikt się ze mną nie rozstaje.

Goście już od dawna gwarzyli przy kawie i cygarach.

– Mój drogi – rzekł Debray, zrywając się – już wpół do trzeciej; twój gość jest zachwycający, ale nie ma tak dobrego towarzystwa, którego by nie trzeba było opuścić dla złego! Muszę wracać do ministerium. Powiem ministrowi o hrabi, musimy wybadać, kto zacz.

– Uważaj – rzekł Albert. – Najchytrzejsi nie dali temu rady.

– E! Wydajemy trzy miliony na policję; co prawda prawie zawsze wydane są za wcześnie, ale co tam, znajdzie się przecie na tę sprawę z pięćdziesiąt tysięcy franków.

– A gdy się dowiesz, kto to taki, powiesz mi?

– Obiecuję. Do widzenia, Albercie. Sługa uniżony panów.

I wychodząc, Debray zawołał głośno w przedpokoju:

– Dawać powóz!

– Wybornie – rzekł Beauchamp do Alberta – nie pójdę już do Izby. Mam dla moich czytelników coś lepszego niż mowa pana Danglarsa.

– Przez litość, Beauchamp – zawołał Albert. – Nie pisz ani słowa o tym, błagam cię, nie odbierajże mi tej zasługi, chcę go przedstawić i wprowadzić jako pierwszy! Prawda, że to oryginał?

– O, to dużo więcej niż oryginał – odparł Château-Renaud. – To jeden z najniezwyklejszych ludzi, jakich widziałem w życiu. Idziesz pan ze mną, kapitanie?

– Już, tylko dam moją kartę wizytową panu hrabiemu, który raczył przyrzec, że nas odwiedzi.

– Może pan być pewien, że przyjdę – odezwał się hrabia, kłaniając się.

I Maksymilian wyszedł z baronem de Château-Renaud, pozostawiając Monte Christa sam na sam z Albertem.

40. Prezentacja

Gdy znaleźli się sami, Albert rzekł do hrabiego:

– Panie hrabio, proszę mi pozwolić rozpocząć pracę cicerona od pokazania panu modelowego kawalerskiego mieszkania. Przywykłeś pan mieszkać we włoskich pałacach, możesz teraz przeprowadzić badania, obliczając, ile stóp kwadratowych zajmuje młody człowiek w Paryżu, ponoć nie najgorzej mieszkający. Gdy będziemy przechodzić z pokoju do pokoju, pootwieramy okna, by przewietrzyć w środku.

Monte Christo znał już jadalnię i salon na dole, Albert zaprowadził go więc najpierw do swojej pracowni; jak sobie przypominamy, był to jego ulubiony pokój.

Monte Christo umiał ocenić wszystkie przedmioty, które tu Albert zgromadził: stare kufry, japońską porcelanę, wschodnie materie, wyroby szklane z Wenecji, broń wszystkich krajów świata; wszystko to znał doskonale i przy pierwszym rzucie oka odgadywał ich wiek i pochodzenie.

Albert sądził, że będzie tu przewodnikiem, a stało się przeciwnie: to on odbywał dzięki hrabiemu kurs archeologii, mineralogii i historii naturalnej.

Zeszli na pierwsze piętro.

Albert wprowadził gościa do salonu.

Salon ten był niemal wytapetowany dziełami współczesnych malarzy.

Były tu krajobrazy Duprégo – wysokie trzciny, wysmukłe drzewa, ryczące krowy, cudowne niebo; byli arabscy jeźdźcy pana Delacroix, w długich białych burnusach, w błyszczących pasach, z damasceńską bronią; konie gryzły się tu z wściekłością, ludzie mordowali się żelazem; były akwarele Boulangera, a na nich Notre-Dame, przedstawiona z plastycznością, dzięki której malarz idzie o lepsze z poetą; i jeszcze płótna Diaza, na których kwiaty namalowane są piękniejsze od kwiatów prawdziwych, a słońce błyszczy świetniej niż słońce; rysunki Decampsa równie barwne, jak Salvatora Rosy, tylko bardziej poetyczne; szkice wyrwane z albumu Dauzatsa – powstały podczas podróży na Wschód, a rysował je w kilka chwil z wysokości grzbietu wielbłąda lub pod kopułą meczetu.

Krótko mówiąc, było tu wszystko, czym sztuka współczesna może nam zastąpić i wynagrodzić sztukę dawnych wieków, minioną lub utraconą.

Albert spodziewał się przynajmniej tym razem, że pokaże hrabiemu coś nowego; lecz ku jego wielkiemu zdziwieniu, hrabia nie potrzebował szukać podpisów pod obrazami, które czasem oznaczone były tylko inicjałami – przypisywał obrazom natychmiast, od pierwszego wejrzenia, nazwisko autora; widać było, że nie tylko znał te nazwiska, ale i przestudiował umiejętności poszczególnych twórców.

Z salonu przeszli do sypialni. Pokój ten przedstawiał wzór surowej wytworności. Wisiał tam portret w ramie z matowego złota, jeden tylko, ale za to z podpisem Leopolda Roberta.

Portret ten natychmiast przyciągnął uwagę hrabiego Monte Christo; wszedłszy do pokoju, na jego widok stanął jak wryty.

Portret przedstawiał dwudziestopięcioletnią kobietę, o smagłej cerze, ognistym wejrzeniu, ocienionym ciężką powieką.

Nosiła malowniczy strój katalońskiej rybaczki: czerwony gorsecik z czarnym przybraniem i złote szpilki we włosach.

Spoglądała na morze, a jej wytworna sylwetka odcinała się od podwójnego lazurowego tła fal i nieba.

Gdyby w pokoju nie było ciemno, Albert mógłby dostrzec, jak policzki hrabiego powlekły się bladością i jak przez jego pierś i ramiona przebiegł nerwowy dreszcz.

Nastała chwila milczenia, w czasie której Monte Christo nie odrywał oczu od portretu.

– Piękną masz kochankę, wicehrabio – odezwał się Monte Christo całkowicie spokojnym głosem – a w tym kostiumie, z pewnością balowym, bardzo jej do twarzy, wygląda zachwycająco.

– O, panie hrabio! – rzekł Albert – to omyłka, której nie darowałbym panu, nawet gdyby obok portretu wisiał inny. Nie znasz pan mojej matki, to ją pan tu widzisz; kazała się tak namalować przed ośmiu laty. To kostium fantazyjny, jak się zdaje, a podobieństwo jest tak wielkie, że wydaje mi się, jakbym widział matkę taką, jaka była w 1830. Kazała zrobić ten portret w czasie nieobecności ojca. Chciała zapewne sprawić mu miłą niespodziankę, dziwne, ale portret nie spodobał się ojcu i mimo wartości artystycznej wizerunku, który, jak pan widzisz, należy do najlepszych dzieł Roberta, nie mógł pokonać w sobie tej antypatii. Mówiąc między nami, kochany hrabio, mój ojciec, który jako par przesiaduje w Pałacu Luksemburskim, wybitny teoretyk strategii – jako znawca sztuki jest naprawdę mierny; nie tak jak matka, która sama nieźle maluje. Zbyt sobie ceniąc takie dzieło, by się z nim całkiem rozstawać, dała je mnie. Tutaj już nie razi tak ojca, którego portret pędzla Grosa też panu pokażę. Proszę mi wybaczyć, że mówię panu o tak rodzinnych sprawach, ale będę miał zaszczyt przedstawić panu mojego ojca; proszę, by przypadkiem nie pochwalił pan przed nim tego portretu. A zresztą i na matkę wywiera on przykry wpływ; bo ile razy matka przyjdzie do mnie, niemal zawsze idzie na niego popatrzeć, a gdy na niego patrzy, rzadko się zdarza, by nie płakała. Ten portret sprowadził na nasz dom jedyną jak do tej pory chmurę, która dzieli rodziców, bo choć pobrali się przed ponad dwudziestu laty, żyją ze sobą tak, jakby to był ich miodowy miesiąc.

 

Monte Christo rzucił szybkie spojrzenie na Alberta jakby chciał doszukać się w jego słowach ukrytej myśli; widać jednak było, że młodzieniec wyrzekł je w zupełnej prostocie ducha.

– Teraz – rzekł Albert – widział już pan wszystkie moje bogactwa; choć niegodne ciebie, racz czuć się wśród nich jak we własnym domu, a żebyś mógł się tu czuć jeszcze swobodniej, zapraszam cię do ojca, któremu pisałem z Rzymu o przysłudze, jaką mi pan oddałeś i zapowiedziałem, żeś mnie przyrzekł odwiedzić w Paryżu. Powiem więcej: rodzice moi czekają z niecierpliwością, aby im wolno było panu podziękować. Wprawdzie nic nie ma już dla pana uroku nowości, hrabio, i życie rodzinne nie może stanowić wielkiej atrakcji dla Sindbada Żeglarza: widział pan tyle ciekawszych rzeczy! A jednak proszę się zgodzić, bym w charakterze inicjacji w życie paryskie zaczął od wzajemnych uprzejmości, wizyt i prezentacji.

Monte Christo skłonił się, nie rzekłszy ni słowa. Przyjął propozycję bez zapału, ale nie okazywał niechęci – jak człowiek wychowany, który uważa za swoją powinność towarzyskie konwenanse.

Albert zawołał lokaja i kazał mu uprzedzić hrabiostwo de Morcerf, że wkrótce pojawi się u nich hrabia Monte Christo.

Natychmiast też razem z hrabią udali się za lokajem.

W przedpokoju, nad wejściem do salonu, widniał kartusz z herbem; bogato zdobiony, harmonizujący z ornamentami na ścianach wskazywał, ile wagi właściciel pałacu przypisywał swemu klejnotowi.

Monte Christo stanął na chwilę przed herbem i przypatrzył mu się uważnie.

– Na lazurowym polu siedem złotych kosów, na ukos. To z pewnością herb pańskiej rodziny? Pomijając to, że umiem rozszyfrować znaczenie tarczy herbowych, jestem w heraldyce wielkim ignorantem, ja, hrabia z przypadku. Tytuł sfabrykowała mi komandoria Świętego Szczepana w Toskanii; a obyłbym się zresztą bez tej godności, gdyby mi nie powtarzano bez przerwy, że w tak częstych podróżach jest to rzecz bardzo użyteczna. W końcu trzeba mieć coś na drzwiczkach karety, choćby po to, by dawała mi spokój straż celna. Proszę mi więc darować, że o to pytam.

– Pańskie pytanie bynajmniej nie jest niedyskretne – rzekł Morcerf z prostotą człowieka pewnego swojego pochodzenia. – Zgadłeś pan, to nasz herb, a raczej mojego ojca; jest, jak pan widzisz, połączony z innym herbem – mojej matki; po kądzieli pochodzę z Hiszpanii, ale Morcerfowie to prastary francuski ród, ponoć jeden z najstarszych na Południu.

– Tak, tego dowodzą kosy w herbie. Niemal wszyscy zbrojni pielgrzymi, którzy wyruszali na podbój Ziemi Świętej, przyjmowali za godło krzyż, jako znak swojego posłannictwa, albo wędrownego ptaka, symbol długiej podróży, którą zamierzali odbyć na skrzydłach wiary. Jeden z pańskich przodków z linii męskiej musiał wziąć udział w takiej krzyżowej wyprawie, a choćby nawet było to za Ludwika Świętego, to i tak ród pański sięgałby XIII wieku – piękny klejnot.

– To możliwe – rzekł Albert. – W gabinecie mojego ojca jest gdzieś drzewo genealogiczne, które to nam może objaśnić. Napisałem do niego kiedyś uwagi, które mocno by zbudowały panów Hozier i Jaucourt. Teraz już się nad tym nie zastanawiam; ale wyznam panu, bo to należy do zakresu moich obowiązków jako przewodnika, że za obecnego ludowego rządu zaczynają znowu interesować się bardzo tymi rzeczami.

– Cóż, zdaje mi się, że wasz rząd mógłby wybrać ze swojej przeszłości coś lepszego niż te dwie tabliczki, którem widział na waszych pomnikach, a które nie mają żadnego sensu z punktu widzenia heraldyki. Ale pan, Albercie – zwrócił się hrabia do Morcerfa – masz więcej szczęścia niż twój rząd, bo herb twój jest naprawdę piękny i przemawia do wyobraźni. O tak, przecież pochodzisz pan jednocześnie z Prowansji i Hiszpanii; to mi wyjaśnia, jeżeli portret jest rzeczywiście podobny, tę piękną smagłą cerę, która mnie tak zachwyciła u Katalonki.

Chyba tylko Edyp lub sam Sfinks mógłby wyczuć ironię, którą hrabia ukrył w tych słowach, z pozoru pełnych najwyższej uprzejmości; toteż Albert podziękował uśmiechem i poprzedzając hrabiego, pchnął drzwi do salonu.

Na honorowym miejscu w salonie wisiał drugi portret; był to wizerunek mężczyzny lat trzydziestu pięciu do trzydziestu ośmiu, w mundurze generała, noszącego epolety z bulionami, ową oznaką wysokiej godności; na szyi miał komandorską wstęgę Legii Honorowej, pierś zdobiły po prawej stronie oficerski medal Zbawiciela, po lewej – krzyż orderu Karola III; dowodziło to, że ów człowiek był na wojnie w Grecji i Hiszpanii lub wypełniał w tych krajach jakąś misję dyplomatyczną, za co także mógł owe odznaczenia otrzymać.

Monte Christo przypatrywał się temu portretowi równie uważnie, jak poprzedniemu, analizując szczegół po szczególe, gdy wtem otwarły się boczne drzwi i znalazł się twarzą w twarz z hrabią de Morcerf.

Był to człowiek w wieku przeszło czterdziestu, a najwyżej czterdziestu pięciu lat, ale wyglądał na co najmniej pięćdziesiąt; jego czarne brwi i wąsy dziwnie kontrastowały z białymi niemal całkiem włosami, ostrzyżonymi po wojskowemu na jeża. Ubrany po cywilnemu, nosił w butonierce wstążki o różnych kolorach, przypominające o orderach, jakimi był dekorowany.

Wszedł dość spiesznie, ale krokiem wcale dystyngowanym.

Monte Christo nie postąpił ku niemu ani kroku; rzekłbyś, że nogi wrosły mu w ziemię. Nie odrywał oczu od twarzy hrabiego.

– Ojcze – rzekł młodzieniec – mam zaszczyt przedstawienia pana hrabiego de Monte Christo, tego szlachetnego przyjaciela, którego miałem szczęście spotkać w tak trudnych – jak wiesz – okolicznościach.

– Miło nam bardzo widzieć pana u nas – ukłonił się z uśmiechem hrabia de Morcerf. – Wyświadczyłeś pan naszemu domowi ogromną przysługę, zachowując mu jedynego dziedzica, za co zachowamy wobec pana dozgonną wdzięczność.

To mówiąc, hrabia de Morcerf wskazał fotel hrabiemu Monte Christo i sam usiadł naprzeciwko okna.

Monte Christo, biorąc fotel wskazany przez Morcerfa, ustawił go tak, by pozostawać w cieniu wielkich aksamitnych zasłon a jednocześnie móc swobodnie czytać w zmęczonych i smutnych rysach twarzy hrabiego historię tajemnych cierpień, zapisanych w przedwczesnych zmarszczkach.

– Hrabina – rzekł Morcerf – właśnie ubierała się, gdy syn kazał ją uprzedzić, iż wkrótce będzie miała radość przyjąć pańską wizytę. Za dziesięć minut będzie w salonie.

– To dla mnie wielki honor – rzekł Monte Christo – że w dniu mojego przybycia do Paryża mogę zawrzeć znajomość z człowiekiem, którego zasługi równe są sławie. Choć raz fortuna nie omyliła się co do człowieka, jakiego obdarzyła łaskami; ale czy nie ma ona jeszcze schowanej dla pana laski marszałkowskiej, gdzieś na równinach Metydży lub w górach Atlasu?

– O, dawno opuściłem służbę wojskową – odpowiedział Morcerf, rumieniąc się nieco – zostałem mianowany parem za Restauracji, brałem udział w pierwszej kampanii pod rozkazami marszałka de Bourmont; mogłem ubiegać się o wyższy stopień i kto wie, co by się stało, gdyby starsza linia utrzymała się na tronie? Tylko że rewolucja lipcowa potoczyła się na tyle pomyślnie, że mogła sobie pozwolić na niewdzięczność; i okazała ją każdemu, kto nie służył za cesarstwa; poprosiłem więc o dymisję, bo kto zdobył szlify na polu bitwy, nie potrafi manewrować na śliskim terenie salonów; porzuciłem broń, oddałem się polityce i zajmuję się przemysłem, badam sztuki techniczne. Przez dwadzieścia lat służby pragnąłem zawsze się temu poświęcić, ale nie miałem na to czasu.

– Dzięki takim właśnie rzeczom pański naród utrzymuje swoją wyższość nad innymi – rzekł Monte Christo. – Pan, szlachcic, potomek wielkiego rodu, posiadający znakomitą fortunę, postanowiłeś zacząć drogę do zaszczytów jako prosty żołnierz, to rzecz rzadka; potem jako generał, par Francji, komandor Legii, chcesz na nowo rozpoczynać terminowanie, mając tylko jedną nadzieję i jedną nagrodę: że kiedyś możesz się stać użyteczny dla bliźnich… O, panie hrabio! To naprawdę piękne. Powiem więcej: to wzniosłe!

Albert patrzył na Monte Christa i słuchał go ze zdumieniem; nie przypuszczał, że hrabia może unosić się entuzjazmem wobec podobnych poglądów.

– Niestety! – mówił dalej cudzoziemiec, aby zapewne uspokoić Morcerfa, który nieco zachmurzył się na te słowa. – My we Włoszech żyjemy inaczej, rozwijamy się według zasad naszego rodu i naszego gatunku, zachowujemy przez całe życie to samo listowie, tę samą wysokość, a często i tę samą bezużyteczność.

– Ale przecież dla pana hrabiego, człowieka tak wybitnego, Włochy nie mogą być ojczyzną; wyciąga do pana ręce Francja, Francja nie wszystkim okazuje niewdzięczność; źle obchodzi się ze swoimi dziećmi, ale gościnnie przyjmuje cudzoziemców.

– E, mój ojcze – rzekł Albert z uśmiechem – widać dobrze, że nie znasz hrabiego Monte Christo, jego dążenia nie mają nic wspólnego ze świetnościami tego świata. Nie pragnie zaszczytów i bierze z nich tylko tytuły, które mu się przydadzą w paszporcie.

– To jest najsłuszniejsza opinia o mnie, jaką kiedykolwiek słyszałem – odparł cudzoziemiec.

– Hrabia był panem swojej przeszłości – westchnął Morcerf – i wybrał drogę usłaną różami.

– Właśnie tak, panie hrabio – odpowiedział Monte Christo z uśmiechem, którego żaden malarz nie byłby w stanie oddać, a fizjonomista na próżno by z rozpaczą analizował.

– Gdybym się nie lękał znużyć pana hrabiego – rzekł generał, widocznie zachwycony sposobem bycia Monte Christa – zabrałbym pana do Izby, bo dziś będzie posiedzenie ciekawe dla każdego, kto nie zna naszych nowożytnych senatorów.

– Niezmiernie byłbym panu wdzięczny, gdyby mi pan zechciał ponowić tę propozycję innym razem; dziś pozwolono mi wierzyć, że będę miał zaszczyt być przedstawionym pani hrabinie.

– O, a mama właśnie przyszła! – zawołał Albert.

Monte Christo, odwróciwszy się żywo, ujrzał panią de Morcerf: stała przy wejściu naprzeciwko drzwi, przez które wszedł jej mąż; gdy Monte Christo zwrócił się do niej, nieruchoma i blada opuściła bezwładnie rękę, którą – nie wiadomo dlaczego – oparła się była o złoconą framugę; była tam już od kilku chwil, słuchając ostatnich słów gościa.

Hrabia powstał i ukłonił się głęboko hrabinie, ta zaś w milczeniu oddała mu ceremonialny ukłon.

– Na Boga, cóż ci jest, pani? – spytał hrabia. – Czy zaszkodziło ci gorąco w salonie?

– Mamo, czy ci słabo? – wykrzyknął Albert, podbiegając do Mercedes.

Podziękowała im uśmiechem.

– Bynajmniej – rzekła. – Wzruszyłam się na widok pana hrabiego – przecież gdyby nie jego interwencja, bylibyśmy teraz we łzach i w żałobie. Panie hrabio – mówiła hrabina, podchodząc z majestatem królowej – winnam ci życie mojego syna i za to dobrodziejstwo błogosławię pana. I dziękuję panu, że ofiarował mi pan okazję, bym panu podziękowała, a czynię to tak, jak pana błogosławiłam – z głębi mojej duszy.

Hrabia skłonił się ponownie, jeszcze głębiej; twarz jego była jeszcze bledsza niż lica Mercedes.

– Pani – rzekł – wynagradzacie mnie państwo zbyt hojnie za czyn tak skromny. Ocalić syna, zaoszczędzić cierpień ojcu i matce, to nie jest dobry czyn, to po prostu czyn ludzki.

Na te słowa, wymówione z wyszukaną łagodnością i uprzejmością, pani de Morcerf odpowiedziała z prawdziwym wzruszeniem:

– To zaiste szczęście dla mojego syna, że znalazł w panu przyjaciela, składam dzięki Bogu za taki zbieg okoliczności.

I Mercedes podniosła piękne oczy ku niebu, z wyrazem tak nieskończonej wdzięczności, że wydało się hrabiemu, jakby zabłysły w nich łzy.

Pan de Morcerf zbliżył się do niej.

– Żono – rzekł – przepraszałem już hrabiego, że muszę go opuścić, zechciej go przeprosić raz jeszcze; sesja otwarła się o drugiej, już jest trzecia, a ja mam przemawiać.

– Idź, mój drogi, a ja postaram się, by nasz gość nie odczuł twojej nieobecności – rzekła hrabina równie wzruszonym co poprzednio głosem. – Panie hrabio – zwróciła się do Monte Christa – raczysz nam wyświadczyć tę łaskę i spędzić resztę dnia u nas?

– Dziękuję pani, chociaż proszę mi wierzyć, że jestem niezmiernie wdzięczny za zaproszenie, ale właśnie dziś rano wysiadłem u drzwi państwa z powozu podróżnego. Nie wiem jeszcze, jak mnie urządzono w Paryżu; wiem zaledwie, i to mniej więcej, gdzie mieszkam. To wprawdzie mała niedogodność, ale jednak nie najbłahsza.

 

– Zachowujemy więc sobie tę przyjemność na inny raz, przyrzeka pan? – odpowiedziała hrabina.

Monte Christo skłonił się w milczeniu, a ukłon ten mógł ujść za zgodę.

– Nie zatrzymuję więc pana – rzekła hrabina – bo nie chciałabym, aby moja wdzięczność stała się natrętna lub nietaktowna.

– Panie hrabio – odezwał się Albert – jeśli pozwolisz, chciałbym ci się w Paryżu zrewanżować za pańską uprzejmość w Rzymie i oddać ci na usługi mój powóz, póki nie będziesz miał pan własnych.

– Dziękuję stokrotnie, panie Albercie – rzekł Monte Christo. – Spodziewam się jednak, że Bertuccio wykorzystał należycie te cztery i pół godziny, jakie mu zostawiłem, i że w bramie zastanę już mój własny powóz.

Albert, obznajomiony ze sposobem życia hrabiego, nie dziwił się niczemu; chciał tylko sprawdzić, w jaki sposób wykonano jego rozkazy, towarzyszył mu więc do drzwi pałacu.

Hrabia nie mylił się: gdy tylko weszli do przedpokoju, ten sam lokaj, co w Rzymie przyniósł dwóm przyjaciołom bilet wizytowy Monte Christa, wybiegł przed kolumnadę, tak że kiedy znakomity podróżny wyszedł na podest przed drzwiami, powóz już na niego czekał.

Był to ekwipaż z warsztatu Kellera, a zaprzężone konie były to te, których Drake, jak głosiła plotka, nie chciał sprzedać poprzedniego dnia za osiemnaście tysięcy franków.

– Panie Albercie – rzekł Monte Christo – nie zapraszam cię do siebie, gdyż mógłbym panu pokazać tylko naprędce urządzony dom, a jak pan wiesz, mam ustalone zdanie o improwizacjach i chciałbym je zachować; proszę mi darować dzień zwłoki i przyjąć zaproszenie na jutro; będę wtedy pewien, że nie uchybię prawom gościnności.

– Jeśli prosi mnie pan o jeden dzień, panie hrabio, to jestem pewien, że pokaże mi pan raczej pałac niż dom. Stanowczo, musisz mieć pan na swoje rozkazy jakiegoś geniusza.

– O, proszę rozpowszechniać tę opinię – rzekł Monte Christo, wchodząc po aksamitnych stopniach wspaniałego powozu – to mi się przyda wobec dam.

Wskoczył do powozu, zatrzasnął drzwiczki i konie puściły się galopem, ale nie na tyle prędko, by nie był w stanie dostrzec, jak w oknie salonu, gdzie rozstał się z panią de Morcef, poruszyła się nieznacznie firanka.

Gdy Albert wrócił do matki, zastał ją w buduarze, zagłębioną w wielkim aksamitnym fotelu; cały pokój pogrążony był w mroku, tylko gdzieniegdzie na wypukłościach wazonów lub w załamaniach złoconych ram połyskiwały złotawe refleksy.

Albert nie mógł dostrzec twarzy matki, osłoniętej gazowym szalem, którym spowiła włosy jak jaką mglistą aureolą; ale wydało mu się, że miała zmieniony głos; rozpoznał nadto wśród woni róż i heliotropów, zdobiących kwietnik, ostry ślad zapachu soli trzeźwiących; istotnie – na rzeźbionym gzymsie kominka zauważył z niepokojem flakon soli, wydobyty z szagrynowego etui.

– Mamo, źle się czujesz? – zawołał, wchodząc. – Czyżbyś zasłabła, gdy wyszedłem?

– Ja? Nie, nie. Ale widzisz, zapach róż, tuberoz i kwiatów pomarańczowych jest tak silny w początkach upałów, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni…

– Więc, mamo – rzekł Albert, wyciągając rękę do dzwonka – trzeba wynieść je wszystkie do przedpokoju. Przecież ty się naprawdę nie czujesz najlepiej; już wtedy, gdy wchodziłaś do salonu, byłaś bardzo blada.

– Mówisz, że byłam blada?

– Z tą bladością jest ci bardzo do twarzy, moja mamo; jednak i mnie, i ojca to bardzo przeraziło.

– Ojciec ci o tym mówił? – zapytała żywo hrabina.

– Nie, powiedział to wprost mamie. Nie pamiętasz?

– Nie.

Wszedł służący, którego przywołał dźwięk dzwonka.

– Wynieś te kwiaty do przedpokoju albo do gotowalni – rzekł Albert. – Szkodzą pani hrabinie.

Służący wziął się do pracy. Podczas tej krzątaniny w pokoju panowało milczenie.

– A tak właściwie, co to za nazwisko, Monte Christo? – zagadnęła hrabina, gdy służący wyszedł, zabierając ostatni wazon. – Czy to nazwisko rodowe, pochodzące od majątku, czy po prostu przydomek?

– To musi być przydomek i nic więcej. Hrabia kupił wyspę w Archipelagu Toskańskim, a z tego, co mówił dziś rano, wynika, że ufundował komandorię. Wiesz, że tak się teraz robi: we Florencji można kupić komandorię Świętego Szczepana, w Parmie Świętego Jerzego, w podobny sposób można zostać kawalerem maltańskim. Zresztą nie ma on wcale pretensji do znakomitego rodu i sam się nazywa hrabią z przypadku, chociaż w Rzymie uważa się go za prawdziwego wielkiego pana.

– Jego maniery są zachwycające – rzekła hrabina. – Sądząc przynajmniej z tego, co mogłam spostrzec przez tych kilka chwil, które u nas zabawił.

– O, tak, mamo, wśród ludzi, których znam, a pochodzących z najwytworniejszej szlachty w Europie, to znaczy francuskiej, hiszpańskiej i niemieckiej, jego dystynkcja nie ma sobie równej.

Hrabina zastanawiała się przez chwilę i po krótkim wahaniu podjęła:

– Widziałeś, kochany Albercie… chcę cię o to zapytać jako matka, rozumiesz? Widziałeś hrabiego de Monte Christo w jego własnym domu; jesteś inteligentny, obyty, masz więcej intuicji niż twoi rówieśnicy; sądzisz, że hrabia jest rzeczywiście tym, na kogo wygląda?

– A na kogóż on wygląda?

– Sam mówiłeś przed chwilą, że na prawdziwego magnata.

– Mówiłem, mamo, że go za takiego uważają.

– Ale co ty o tym myślisz, Albercie?

– Przyznam się, że nie mam o nim sprecyzowanego zdania; sądzę, że jest Maltańczykiem.

– Nie pytam o jego pochodzenie, pytam o to, jaki jest.

– A, to zupełnie inna rzecz. Widziałem w nim tyle dziwnych cech, że skoro mam ci, mamo, powiedzieć, co o tym myślę, wyznam, że uważałbym go chętnie za jednego z bohaterów Byrona, którego nieszczęście napiętnowało swoim fatalnym znamieniem; jakiś Manfred, Lara albo Werner; jeden z tych potomków starożytnego rodu, którzy wyzuci z ojcowskiego spadku, znajdują sobie własną fortunę siłą swego awanturniczego geniuszu, który stawia ich ponad prawami społeczeństwa.

– Co mówisz?

– Po prostu: Monte Christo to wysepka na Morzu Śródziemnym; bezludna, bez załogi wojskowej, jest bezpieczną kryjówką dla przemytników i piratów wszystkich narodowości i ze wszystkich możliwych krajów. Kto wie, czy zacni przedsiębiorcy nie płacą swemu władcy haraczu za prawo azylu?

– To możliwe – rzekła hrabina w roztargnieniu.

– Mniejsza o to. Kimkolwiek jest, przemytnikiem czy nie, przyznasz wszak, kochana mamo, boś go już widziała, że hrabia de Monte Christo jest człowiekiem niezwykłym i zrobi karierę w salonach paryskich. O właśnie, już dziś rano, u mnie, stawiając pierwsze kroki w świecie, wprawił w zdumienie wszystkich, nawet takiego Château-Renauda.

– Ile też może mieć lat? – spytała Mercedes, przywiązując wyraźnie wielką wagę do tego pytania.

– Trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu.

– Taki młody! To niemożliwe – szepnęła Mercedes, odpowiadając jednocześnie na to, co powiedział Albert, i na to, co nasuwały jej myśli.

– A jednak tak jest. Kilka razy mówił mi, i to bez konkretnego celu: wtedy a wtedy miałem lat pięć, wtedy a wtedy dziesięć, a kiedy indziej dwanaście. Ciekawość sprawiła, że uważałem na te szczegóły, porównywałem daty i nigdy nie złapałem go na najmniejszej sprzeczności. Ten szczególny człowiek, który nie ma określonego wieku, liczy na pewno około trzydziestu pięciu lat. Prócz tego, przypominasz sobie, mamo? jak żywo spoglądają jego oczy; nie ma ani jednej srebrnej nitki we włosach, a na jego czole, choć bladym, nie widać ani jednej zmarszczki. To nie tylko organizm żywotny, ale do tego jeszcze młody.

Hrabina opuściła głowę, jakby pod ciężarem gorzkich myśli.

– I ten człowiek okazuje ci przyjaźń? – odezwała się z nerwowym drgnieniem.

– Tak mi się przynajmniej zdaje.

– A ty… ty też go polubiłeś?

– Bardzo mi przypadł do gustu, cokolwiek by o tym mówił Franz, który chciał mi wmówić, że hrabia wrócił z tamtego świata.

Teised selle autori raamatud