Tasuta

Hrabia Monte Christo

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

47. Ideologia

Gdyby hrabia de Monte Christo żył dłużej w paryskim światku, potrafiłby wówczas ocenić w całej rozciągłości wartość odwiedzin pana de Villefort.

Dobrze widziany na dworze, niezależnie od tego, czy panujący pochodził ze starszej czy młodszej linii; czy minister był formalistą, liberałem czy konserwatystą; zażywał opinii człowieka zręcznego, jak to zazwyczaj poczytuje się za ludzi zręcznych tych, którzy nigdy nie ponieśli klęski politycznej; nienawidzony przez wielu, ale gorąco protegowany przez niektórych, chociaż w nikim nie miał przyjaciela – pan de Villefort zajmował wysokie stanowisko w strukturach sądowych.

Jego salon, który na nowo stworzyły mu młoda żona i zaledwie osiemnastoletnia córka z pierwszego małżeństwa, zaliczał się mimo to do owych salonów, w których panuje atmosfera surowa, a etykieta i tradycje otaczane są wielką czcią.

Zimna grzeczność, absolutna wierność polityce rządu, najgłębsza pogarda dla teorii i teoretyków, nienawiść nieubłagana dla ideologów – oto zasady, jakie pan de Villefort otwarcie pielęgnował w życiu publicznym i domowym.

Pan de Villefort był nie tylko sądownikiem, ale i dyplomatą, stosunki jego z dawnym dworem, o którym mówił zawsze z wielką czcią i szacunkiem, zjednały mu poważanie u nowego; a wiedział tak wiele, że nie tylko się z nim liczono, ale także zasięgano jego rady.

Zapewne tak by się nie działo, gdyby można było pozbyć się pana de Villefort; lecz on przebywał – jak dawni panowie feudalni zbuntowani przeciw monarsze – w niezdobytej fortecy. Fortecą tą był jego urząd prokuratora królewskiego. Umiał zręcznie wyciągać wszelkie możliwe korzyści z tego urzędu i nie opuściłby go nigdy, chyba dla fotela deputowanego, a wtedy z osoby neutralnej stałby się członkiem opozycji.

Pan de Villefort składał bardzo mało wizyt i bardzo mało przyjmował. Jego żona robiła to za niego; wielki świat uznawał ten stan rzeczy, składając na karb ważnych i licznych zajęć urzędnika to, co było w istocie tylko wyrachowaniem człowieka dumnego, kwintesencją zasad arystokratycznych, wcieleniem w życie maksymy: „Udawaj, że się szanujesz, a będziesz szanowany”; o ileż w naszym społeczeństwie użyteczniejsza jest ta zasada niż greckie „Poznaj samego siebie”, zastąpione dziś przez łatwiejszą, a korzystniejszą sztukę poznawania innych.

Dla przyjaciół pan de Villefort był potężnym protektorem, dla nieprzyjaciół przeciwnikiem cichym, ale zapamiętałym; dla obojętnych – żywym posągiem wyobrażającym prawo. W obejściu wyniosły, oblicze niewzruszone, spojrzenie nieruchome i bez blasku, choć mogło być też bezczelne, przenikliwe i badawcze – taki był człowiek, któremu cztery rewolucje zbudowały i utwierdziły piedestał.

Pan de Villefort miał reputację człowieka najdyskretniejszego i najmniej banalnego we Francji; co rok wydawał bal, na którym sam gościł przez kwadrans, to znaczy o trzy kwadranse mniej niż król w czasie swoich balów; nikt nigdy nie widział go w teatrze, na koncertach, ani w żadnym publicznym miejscu; czasem, i to bardzo rzadko, grał w wista, a wówczas starannie dobierano mu stosownych partnerów: jakiegoś ambasadora, arcybiskupa, księcia, prezesa, ewentualnie jakąś sędziwą księżnę na dożywociu.

Ów to człowiek zajechał właśnie przed dom hrabiego de Monte Christo.

Służący zameldował pana de Villefort w chwili, gdy hrabia, nachylony nad wielkim stołem, oglądał na mapie szlak wiodący z Sankt Petersburga do Chin.

Prokurator wszedł krokiem poważnym i sztywnym, jakim wchodził na salę sądową; był to ten sam człowiek, albo raczej dalszy ciąg tego człowieka, którego poznaliśmy niegdyś jako zastępcę prokuratora królewskiego w Marsylii. Natura, konsekwentnie trzymająca się swych zasad, nie naniosła żadnych istotnych poprawek w jego wyglądzie. Z człowieka szczupłego zrobił się chudy, cera, dawniej blada, pożółkła, oczy, niegdyś głęboko osadzone, zapadły się jeszcze bardziej; okulary w złotej oprawie, idealnie dopasowane do oczodołów, zdawały się tworzyć jedną całość z twarzą; poza białym halsztukiem ubrany był cały na czarno; ten pogrzebowy kolor złamany był tylko czerwoną wstążeczką przeciągniętą przez butonierkę, niby smużką krwi namalowaną pędzlem.

Chociaż Monte Christo zawsze panował nad sobą znakomicie, oddając sądownikowi ukłon, obserwował go z wyraźną ciekawością. Villefort, nieufny z natury, był niedowiarkiem, jeśli szło o „cuda w towarzystwie”, i był bardziej skłonny widzieć w tym szlachetnym cudzoziemcu – jak już nazywano powszechnie pana de Monte Christo jakiegoś szarlatana, który chciał rozwinąć skrzydła na nowym terenie, lub zbiegłego przestępcę, aniżeli księcia Stolicy Apostolskiej lub sułtana z Tysiąca i jednej nocy.

– Panie – rzekł Villefort owym szczekliwym tonem, jakiego używają prawnicy w swoich oratorskich popisach i czy nie chcą, czy nie mogą, nie wyzbywają się go w zwyczajnej rozmowie – ogromna przysługa, jaką pan wyświadczył wczoraj mojej żonie i synowi, sprawiła, że jest mym obowiązkiem złożenie panu podziękowań. Przychodzę więc wypełnić ten obowiązek i wyrazić panu najszczerszą wdzięczność.

W ciągu tej przemowy surowy wzrok prokuratora nie stracił nic ze swojej zwykłej arogancji. Powyższe słowa wypowiedział tonem prokuratora generalnego, stojąc tak sztywno, jakby połknął kij – z powodu tej właśnie jego postawy pochlebcy zwykli go nazywać żywym pomnikiem prawa.

– Panie – odrzekł lodowato hrabia – poczytuję się za szczęśliwego, żem mógł ocalić dziecko matce, bo jakoby uczucie macierzyńskie jest najświętsze ze wszystkich. Szczęście zatem, które mnie spotkało, uwalnia od wypełnienia obowiązku, choć stanowi on dla mnie wielki zaszczyt, wiem bowiem, że pan de Villefort niechętnie udziela takiej łaski. Zresztą fawor ten, tak cenny, jest dla mnie wart mniej niż moje wewnętrzne zadowolenie.

Na tak niespodziewaną replikę Villefort zdumiał się i zadrżał jak żołnierz, gdy przeszywa go kula, mimo okrywającej go zbroi; skrzywił wzgardliwie usta, co wskazywało, że nie uważa hrabiego Monte Christo za szlachcica dobrze wychowanego.

Rozejrzał się naokoło, by znaleźć jakiś wątek, który wznowiłby przerwaną rozmowę, zdawało się bowiem, że nawiązać ją będzie bardzo trudno.

Zauważył mapę, którą Monte Christo przeglądał przed chwilą, i odezwał się:

– Interesuje się pan geografią? To wspaniały przedmiot do studiów, szczególnie dla pana, który, jak powiadają, zwiedził już tyle krajów, ile jest w tym atlasie.

– Tak, chciałem przeprowadzić studia nad rodzajem ludzkim, branym jako całość, studia takie, jakie pan przeprowadza codziennie na jednostkach; słowem, to badania fizjologiczne. Doszedłem do wniosku, że łatwiej mi będzie zbadać poszczególne części, znając już całość, niż na odwrót; to zresztą zasada algebraiczna: od rzeczy wiadomych przechodzimy do niewiadomych, a nie od niewiadomych do wiadomych… Ale proszę, niechże pan spocznie.

Monte Christo wskazał prokuratorowi fotel, który ten musiał sam sobie przysunąć, gdy hrabia usiadł po prostu na tym, na którym klęczał przy mapie, gdy wszedł prokurator; tym sposobem hrabia był zwrócony do gościa profilem – plecami do okna, łokciem zaś oparty o mapę, która była obecnie tematem rozmowy; a dyskusja ta miała potoczyć się podobnie jak u Morcerfa i Danglarsa.

– Jak widzę, filozofujesz pan – podjął Villefort po chwili milczenia, zebrawszy przez ten czas zapas sił jak atleta, gdy spotyka niebezpiecznego adwersarza. – O, drogi panie, gdybym jak pan naprawdę nie miał nic do roboty, daję słowo, że poszukałbym sobie weselszych zajęć.

– Prawda – rzekł Monte Christo – człowiek jest brzydkim robakiem, gdy popatrzeć nań przez mikroskop. Ale pan, zdaje się, mówił, że nie mam nic do roboty. No, to zastanówmy się, czy przypadkiem panu zdaje się, że ma pan coś do roboty? Albo, mówmy jaśniej, czy sądzi pan, że to, co pan robisz, jest warte tego, by to w ogóle wspominać?

Pod tym drugim ciosem zdziwienie Villeforta wzrosło w dwójnasób; dziwny był ten jego adwersarz: już dawno prokurator nie słyszał równie wymownego paradoksu, a mówiąc ściśle, zdarzyło mu się to pierwszy raz.

Rozważył tedy starannie odpowiedź.

– Jesteś pan cudzoziemcem i jak sam mówisz, podobno spędziłeś znaczną część życia w krajach Wschodu; nie wiesz przeto, że sprawiedliwość, wykonywana w tych krajach błyskawicznie, u nas działa ostrożnie i powoli.

– Oczywiście, mój panie, oczywiście, to starożytna pede claudo. Wiem o tym wszystkim dobrze, ponieważ zajmowałem się przede wszystkim sprawiedliwością różnych krajów; procedurę karną u wszystkich narodów porównywałem ze sprawiedliwością naturalną i muszę wyznać panu, że prawo ludów pierwotnych, to jest prawo odwetu, uważam za najbliższe sercu Boga.

– Gdyby to prawo zostało przyjęte, nasze kodeksy bardzo by się uprościły, a wtedy urzędnicy nie mieliby nic do roboty, jak pan przed chwilą powiedziałeś.

– Być może kiedyś do tego dojdzie. Wie pan przecież, że ludzkie pomysły zmierzają od skomplikowanych do uproszczonych – prostota jest zawsze doskonałością.

– A tymczasem nasze kodeksy składają się z paragrafów o sprzecznej treści, wywodzących się ze zwyczajów galijskich, praw rzymskich, obyczajów Franków; i zgodzi się pan, że wiedzy o nich nie można nabyć bez mozolnej pracy. Trzeba długotrwałych studiów i znakomitej pamięci, aby tej wiedzy nie zapomnieć.

– Zgadzam się z panem, ale wszystko to, co pan wiesz o kodeksie francuskim, ja wiem także, ale nie tylko; znam w takiej samej mierze kodeksy innych narodów: prawa angielskie, tureckie, japońskie, indyjskie znam równie dobrze jak francuskie; słusznie więc powiedziałem, że w porównaniu do tego (wie pan przecież, że wszystko jest względne), co zrobiłem, pan ma niewiele do zrobienia, a w porównaniu do tego, czegom się nauczył, pan jeszcze masz wiele do zrobienia.

– Ale w jakimże celu pan się uczyłeś tego wszystkiego? – zapytał zdziwiony Villefort.

Monte Christo uśmiechnął się.

 

– Dobrze – odparł – widzę, że pomimo reputacji człowieka wielkich zdolności, spoglądasz pan na wszystko z materialnego i bardzo pospolitego punktu widzenia, jak ogół ludzi: zaczynasz od człowieka i kończysz na człowieku, to znaczy, że ograniczasz się pan do najciaśniejszego punktu widzenia, na jaki stać rozum ludzki.

– Wytłumacz się pan jaśniej – rzekł Villefort coraz bardziej zdziwiony. – Nie rozumiem pana… zbyt dobrze…

– Powiadam, że patrząc na organizm społeczeństw, widzisz pan tylko kółeczka całej machiny, ale nie dostrzegasz wspaniałego robotnika, który nimi porusza; to jest, uznajesz tylko urzędników, których nominacje podpisali ministrowie lub król, a ludzi, których Bóg postawił wyżej od urzędników, ministrów i królów, poruczając im posłannictwo, a nie stanowisko do zapełnienia – ci ludzie umykają pańskiemu krótkiemu wzrokowi. To właściwość ludzkiej słabości, niedoskonałej i kalekiej. Tobiasz wziął anioła, co mu miał przywrócić wzrok, za zwykłego młodzieńca; narody uważały Attylę, co przyszedł, by je zniszczyć, za zdobywcę jak wielu; obaj musieli objawić swoją niebiańską misję, jeden musiał wyrzec: „jestem aniołem bożym”, a drugi: „jestem biczem bożym”. Tylko dzięki temu poznano, że są wysłannikami bożymi.

– A więc – rzekł Villefort, popadając w coraz większe zdziwienie i sądząc, że rozmawia z szaleńcem lub nawiedzonym – a więc uważasz się pan za jedną z owych nadzwyczajnych istot, o których tylko co wspominałeś?

– Czemuż by nie? – rzekł zimno Monte Christo.

– Przepraszam – odpowiedział osłupiały Villefort – ale przychodząc tutaj, nie wiedziałem, że spotkam człowieka, którego wiedza i umysł przewyższają tak dalece wiedzę i umysł większości ludzi. Nieczęsto się to zdarza u nas, biedaków zepsutych cywilizacją, aby arystokraci, posiadający do tego, jak powiadają, ogromną fortunę, tracili czas na rozważania o społeczeństwie i na marzenia filozoficzne, które służą raczej do tego, aby pocieszać tych, którzy zostali pokrzywdzeni przez los.

– Ech, proszę pana, czyżby osiągnął pan swoją znakomitą pozycję, nie spotkawszy i nie zgodziwszy się na żadne wyjątki? Czyż nie ćwiczysz nigdy spojrzenia, abyś mógł w mgnieniu oka odgadnąć, jaki człowiek przed panem stoi? Przecież pański wzrok musi być przenikliwy i niezawodny… Wszak urzędnik powinien być nie tylko jak najlepszym wykonawcą prawa, najprzebieglejszym interpretatorem rozmaitych wykrętów prawa, ale także i stalową sondą, która może wypróbować serce kamieniem probierczym, który wypróbowuje złoto, z którego zrobiona jest dusza z mniejszą lub większą domieszką, czyż nie?…

– Mój panie – rzekł Villefort – na honor, czuję się zakłopotany tym, co mówisz; nigdy jeszcze nie słyszałem, aby ktoś mówił tak jak pan.

– To dlatego, że jest pan stale zamknięty w kręgu ogólnych warunków i nigdy się pan nie ośmielił wzbić jednym zamachem w wyższe sfery, które Bóg zaludnił niewidzialnymi, wyjątkowymi istotami.

– Przypuszczasz pan tedy, że te sfery istnieją, że owe wyjątkowe i niewidzialne istoty są między nami?

– Dlaczego nie? Czyż widzi pan powietrze, którym oddychasz, a bez którego nie mógłbyś żyć?

– Nie widzimy więc tych istot, o których pan mówisz?

– Ależ tak, widzisz je pan wtedy, gdy Bóg pozwoli, aby się zmaterializowały; wtedy dotyka ich pan, ociera się pan o nie, mówi do nich, a one panu odpowiadają.

– Cóż – rzekł Villefort z uśmiechem – wyznam, że wolałbym, aby mnie uprzedzono, gdyby któraś z takich istot miała ze mną się spotkać.

– Ależ stało się już, jak pan sobie życzy: właśnie przed chwilą został pan uprzedzony i teraz jeszcze raz pana uprzedzam.

– A więc to pan?…

– Tak, jestem jedną z owych wyjątkowych istot. I jestem przekonany, że żaden człowiek aż do dziś nie znalazł się w podobnej sytuacji. Królestwa władców są ograniczone, czy to górami, czy rzekami, czy odmiennymi obyczajami i językami. Moje królestwo jest tak wielkie, jak świat: nie jestem ani Włochem, ani Francuzem, ani mieszkańcem Indii, ani Amerykaninem, ani Hiszpanem; jestem kosmopolitą. Żaden kraj nie może powiedzieć, że wydał mnie na świat. I tylko Bóg sam wie, w jakiej stronie świata umrę. Przyjmuję wszystkie obyczaje, mówię wszystkimi językami. Pan uważa mnie za Francuza, bo mówię po francusku z taką płynnością i czystością, jak pan, czyż nie? Ali, mój Nubijczyk uważa mnie za Araba, Bertuccio, mój intendent, za Rzymianina; Hayde, moja niewolnica – za Greka. Rozumiesz pan tedy, że jeśli nie należę do żadnego kraju, nie potrzebuję opieki żadnego rządu, nie uznaję w żadnym człowieku brata – nie paraliżuje mnie ani nie powstrzymuje żaden ze skrupułów i przeszkód, które powstrzymują silnych, a słabych paraliżują. Znam tylko dwóch przeciwników – przeciwników, nie zwycięzców, bowiem ujarzmiam ich wytrwałością: to czas i przestrzeń. Trzeci, najstraszliwszy, to moja nietrwałość jako człowieka śmiertelnego. Ona jedna może wstrzymać mnie na drodze do celu; całą resztę obliczyłem. Przewidziałem wszystko to, co ludzie nazywają wypadkiem losu: ruinę, nagłą odmianę, możliwości; nawet jeśli któraś z nich mnie dosięgnie, żadna nie będzie w stanie mnie obalić. Póki żyję, będę tym, czym jestem; oto dlaczego mówię panu takie rzeczy, jakich nigdy nie słyszałeś nawet z ust królewskich, bo królowie pana potrzebują, a inni drżą przed panem. Któż nie mówi sobie czasem w równie śmiesznym społeczeństwie jak nasze: „kto wie, czy nie stanę kiedyś przed prokuratorem królewskim!”.

– Ale przecież pan sam możesz tak do siebie powiedzieć! Wszak z chwilą przybycia do Francji, podlegasz prawom francuskim.

– Wiem, mój panie. Ale gdy mam się udać do jakiegoś kraju, najpierw staram się za pomocą własnych metod poznać dobrze ludzi, których mógłbym się lękać lub których mógłbym potrzebować. Udaje mi się poznać ich tak dobrze, jak oni sami się znają, a może nawet lepiej. Dzięki temu jakikolwiek na przykład prokurator królewski, z którym miałbym do czynienia, byłby w większych kłopotach niż ja.

– To by znaczyło – podjął, wahając się, Villefort – że natura człowieka jest słaba i że według pana każdy popełnił… jakiś błąd.

– Błąd… albo zbrodnię – odpowiedział niedbale Monte Christo.

– I że tylko pan jeden pomiędzy ludźmi, których nie uznajesz za braci – dokończył Villefort lekko zmienionym głosem – jesteś doskonały.

– Nie, nie doskonały. Po prostu nieprzenikniony. Ale dajmy temu spokój, jeżeli ta rozmowa nie podoba się panu; ani mnie nie grożą pańskie sądy, ani panu mój podwójny wzrok.

– Ależ nie, nie, mój panie – zawołał żywo Villefort, lękając się zapewne, by go nie posądzono, że ustępuje z pola. – Poprzez swoje błyskotliwe i wysublimowane rozważania wyniósł mnie pan na poziom wyższy od zwyczajnych; my przecież już nie rozmawiamy, ale dysputujemy. Wie pan, ile okrutnych prawd mówią sobie teologowie wykładający na Sorbonie albo filozofowie w swoich dysputach; a więc przypuśćmy, że rozmawiamy właśnie o teologii społecznej i filozofii teologicznej, a powiem panu taką oto przykrą prawdę: bracie mój, duma cię zaślepia, wznosisz się nad wszystkich, ale nad tobą jest jeszcze Bóg.

– Tak, nad wszystkimi, mój panie – powtórzył Monte Christo z taką mocą, że Villefort mimo woli zadrżał. – Dumny jestem wobec ludzi, bo to są węże gotowe rzucić się na tego, kto je przerasta, a jednocześnie nie depcze. Ale dumę moją składam przed Bogiem, co mnie wyciągnął z nicości, abym się stał tym, czym jestem.

– A więc podziwiam pana, hrabio – rzekł Villefort, używając po raz pierwszy w tej dziwnej rozmowie tytułu arystokratycznego, który dotąd stale pomijał, zwracając się do cudzoziemca per pan. – O tak, jeśli jest pan istotnie silny, wybitny, święty lub nieprzenikniony, masz pan prawo być pysznym – to przywilej władzy. Ale przecież musi mieć pan poza tym jakieś ambicje?

– Mam jedną.

– Jaką?

– I mnie także, jak to się zdarza każdemu człowiekowi raz w życiu, szatan wyniósł na najwyższą górę ziemi i stamtąd pokazał mi cały świat; a jak niegdyś mówił do Chrystusa, tak rzekł i do mnie: „Synu człowieczy, czego chcesz za oddanie mi pokłonu?”. Długo się namyślałem, bo rzeczywiście od dawna straszliwa ambicja zżerała mi serce i wreszcie powiedziałem: „Słuchaj, mówiono mi zawsze o Opatrzności, ale nigdy Jej nie widziałem, ani niczego, co by Ją przypominało – wywnioskowałem z tego, że Jej nie ma. A więc chcę zostać Opatrznością, bo według mnie nic nie ma piękniejszego i wznioślejszego w świecie, jak nagradzać i karać”. Ale szatan pochylił głowę i westchnął. „Mylisz się – rzekł. – Opatrzność istnieje, tylko jej nie widzisz, bo to córka boża i tak jak Ojciec jest niewidzialna. Nie widziałeś nic, co byłoby do Niej podobne, bo działa, wprawiając w ruch tajemne trybiki i porusza się po nieznanych ścieżkach. Jedno tylko mogę dla ciebie zrobić – możesz zostać jednym z wysłanników Opatrzności”. Dobiliśmy targu, być może zgubię przez to duszę, ale nieważne – dodał Monte Christo – gdybym mógł jeszcze raz dobić takiego targu, zrobiłbym to.

Villefort spojrzał na Monte Christo z najwyższym zdziwieniem.

– Panie hrabio, czy ma pan rodziców?

– Nie, jestem sam na świecie.

– Tym gorzej.

– Czemu?

– Bo mógłby pan w ten sposób być świadkiem widowiska, które złamałoby pańską dumę. Mówił pan, że lękasz się tylko śmierci?

– Nie mówiłem, że się lękam; mówiłem, że tylko śmierć mogłaby mnie zatrzymać.

– A starość?

– Moja misja zakończy się, nim się zestarzeję.

– A szaleństwo?

– O mało kiedyś nie straciłem zmysłów, ale zna pan maksymę: ne bis in idem; to maksyma z prawa karnego, a więc należy do pańskiego resortu.

– Mój panie, oprócz śmierci – podjął Villefort – oprócz starości lub szaleństwa są jeszcze rzeczy, których należy się obawiać: na przykład apopleksji. Spada jak grom, uderza i nie zabija – a przecież potem kończy się wszystko. To ciągle pan, a jednak nie pan; pan, który miałeś w sobie jak Ariel coś z anioła, zamieniasz się w bezwładną masę, podobną jak Kaliban – zwierzęciu. Otóż ten stan, jak panu mówiłem, w mowie ludzkiej nazywa się po prostu apopleksją. Proszę, niech pan przyjdzie, jeśli pan tylko zechce, do mego domu i na dalszy ciąg tej rozmowy, gdy weźmie pana ochota spotkać przeciwnika, który cię pojmie, choć chętnie będzie panu zaprzeczał – a przedstawię panu mojego ojca, pana Noirtier de Villefort. To był jeden z najbardziej zapalonych jakobinów podczas rewolucji francuskiej, czyli inaczej mówiąc, najświetniejsza odwaga, jaka poświęciła się służbie najpotężniejszej organizacji. Może nie widział, jak pan, wszystkich królestw na ziemi, ale przyczynił się do obalenia jednego z najpotężniejszych. To wreszcie człowiek, który jak pan uważał się za wysłannika nie Boga, ale Istoty Najwyższej, nie Opatrzności, ale nieubłaganego losu. No i co? pękła mu w mózgu żyłka – i unicestwiła to wszystko nie w jeden dzień, nie w godzinę, ale w sekundę. Jeszcze wczoraj – pan Noirtier, dawny jakobin, były senator i karbonariusz, co szydził z gilotyny, kul i sztyletu, pan Noirtier traktujący rewolucje jak rozrywkę, a Francję jak szachownicę, na której ginęły pionki, wieże, laufry i królowa, byle tylko król dostał mata; ów niebezpieczny pan Noirtier na drugi dzień stał się „tym biednym Noirtier”, sparaliżowanym starcem, zależnym od najsłabszej istoty w domu – wnuczki Valentine; jest teraz niemym, zlodowaciałym trupem, co wegetuje, zresztą bez cierpień, po to tylko, aby dać czas swojemu ciału, aby uległo stopniowo, bez nagłych wstrząsów, do ostatecznego rozkładu.

– Niestety – rzekł Monte Christo – takie widowisko nie jest obce ani mym oczom, ani myśli; jestem po trosze lekarzem i jak i moi koledzy szukałem nieraz duszy w materii żyjącej lub martwej, ale dusza pozostała jak Opatrzność niewidzialna dla mego oka, chociaż ją czułem sercem. Od Sokratesa, Seneki, świętego Augustyna i Galla ze stu autorów dokonało wierszem lub prozą takiego porównania, jak pan przed chwilą. Pojmuję jednak, że cierpienia ojca mogą znacząco wpłynąć na duszę syna. A zatem przyjdę do pana, skoro raczy mnie pan do tego zachęcać, aby ujrzeć ten straszliwy widok, na pewno wywrze korzystny wpływ na moją pokorę. Niewątpliwie zasmuca to pańską rodzinę.

– Zasmucałoby, gdyby Bóg nie udzielił mi za to sowitej rekompensaty. Obok starca, co zstępuje, powłócząc nogami, do grobu, dwoje dzieci wstępuje w życie: Valentine, moja córka z pierwszego małżeństwa z panną Renatą de Saint-Méran, i Edward, któremu ocaliłeś pan życie.

– Jaki wyciąga pan wniosek z tej rekompensaty?

– Taki, że ojciec oszołomiony namiętnościami popełnił kilka takich grzechów, które uchodzą sprawiedliwości ludzkiej, ale podlegają sprawiedliwości Boga… i że Bóg, chcąc karać tylko grzesznika, uderza tylko w niego.

Monte Christo, z uśmiechem na ustach, w duszy wydał taki krzyk straszliwy, że Villefort umknąłby, gdyby tylko mógł go usłyszeć.

 

– Żegnam pana – rzekł prokurator, który już dawno się podniósł. – Odchodzę i unoszę ze sobą wobec pana głębokie uczucie szacunku, które – mam nadzieję – będzie dla pana przyjemnym, gdy poznasz mnie pan bliżej, nie zaliczam się raczej do ludzi banalnych. Ponadto zdobył pan dozgonną przyjaźń mojej żony.

Hrabia ukłonił się, ale odprowadził prokuratora tylko do drzwi gabinetu. Prokurator zszedł do powozu poprzedzany przez dwóch lokajów, którzy na znak pana skwapliwie otwarli drzwiczki.

Wkrótce Monte Christo stracił powóz z oczu.

– Dosyć, dosyć tego jadu – rzekł i odetchnął z trudem, bo czuł w piersi ogromny ciężar – mam go pełne serce, poszukajmy antidotum.

I uderzył raz w dzwonek.

– Idę do pani – rzekł do Alego. – Za pół godziny ma być gotowy powóz.

Teised selle autori raamatud