Tasuta

Hrabia Monte Christo

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

109. Akt oskarżenia

Sędziowie zajęli miejsca wśród głębokiej ciszy. Zasiedli przysięgli.

Pan de Villefort – będący przedmiotem ogólnego zainteresowania, a można nawet powiedzieć, że ogólnego podziwu – usiadł w birecie w swoim fotelu, rozglądając się wokół spokojnie. Wszyscy patrzyli ze zdziwieniem na tę twarz poważną i surową: dramat, który przeżywał jako ojciec, nie pozostawił na jego niewzruszonym obliczu żadnych śladów. Widok tego człowieka, obcego jakimkolwiek ludzkim uczuciom, budził grozę.

– Żandarmi – rzekł przewodniczący – wprowadzić oskarżonego.

Na te słowa wszyscy natężyli uwagę i utkwili wzrok w drzwiach, przez które miał wejść Benedetto.

Wkrótce drzwi się otwarły i pojawił się oskarżony. Wywarł na wszystkich jednakowe wrażenie, nikt nie pomylił się co do wyrazu jego fizjonomii.

Na jego twarzy nie było śladu owego głębokiego wzruszenia, które sprawia, że krew spływa do serca, a twarz powleka się bladością. Nie drżały bynajmniej jego ręce; w jednej trzymał z gracją cylinder, drugą założył wdzięcznie za białą pikową kamizelką. Oczy spoglądały spokojnie, a nawet żywo. Gdy tylko znalazł się w sali, przebiegł szybko wzrokiem szeregi sędziów i przysięgłych, zatrzymując dłużej spojrzenie na przewodniczącym i zwłaszcza na prokuratorze. Przy Andrei usiadł jego adwokat – adwokat z urzędu, Andrea bowiem nie chciał się zajmować takimi szczegółami, nie przywiązując do nich, jak się zdawało, żadnego znaczenia. Był to człowiek młody, o jasnych, szarawych włosach; czerwienił się, okazując dużo wyraźniejsze objawy emocji niż oskarżony.

Przewodniczący nakazał odczytać akt oskarżenia, zredagowany, jak wiemy, zręcznym i nieubłaganym piórem pana de Villefort. Publiczność nie spuszczała Andrei z oczu podczas tego długiego czytania, które przytłoczyłoby każdego innego oskarżonego – Andrea jednak zniósł je z iście spartańską pogodą ducha.

Nigdy jeszcze Villefort nie był tak zwięzły i tak elokwentny zarazem. Przedstawił zbrodnię w najżywszych barwach; opisał przeszłość oskarżonego, kolejne jego wcielenia i cały logiczny łańcuch postępków Andrei od najmłodszych jego lat; a uczynił to z talentem, wspartym o znajomość życia i serca ludzkiego; o tak, prokurator królewski posiadał umysł niepospolity.

Sama ta wstępna przemowa pogrążyła Benedetta na zawsze w oczach opinii publicznej – nim jeszcze sąd zdążył zadekretować bardziej materialną karę. Andrea nie zwracał najmniejszej uwagi na coraz to nowe oskarżenia, które na niego spadały.

Pan de Villefort spoglądał na niego często – zapewne i na nim prowadził swoje studia psychologiczne, którym poddawał wszystkich oskarżonych – ale Andrea ani razu nie spuścił oczu w zetknięciu z jego przenikliwym, bacznym spojrzeniem.

Ukończono lekturę aktu oskarżenia.

– Nazwisko i imię oskarżonego? – rzekł przewodniczący.

Andrea wstał.

– Pan przewodniczący wybaczy – rzekł głosem dźwięcznym i czystym – ale widzę, że porządek pytań jest taki, że nie mogę się na niego zgodzić. Pragnę oznajmić, że sam później uzasadnię, dlaczego stanowię wyjątek wśród zwykłych oskarżonych. Proszę, aby raczył pan pozwolić mi odpowiadać na pytania w innym porządku; i tak odpowiem na wszystkie.

Przewodniczący spojrzał ze zdumieniem na przysięgłych, a oni spojrzeli na prokuratora. Publiczność objawiła nie mniejsze zdumienie. Andrea jednak nie zdawał się tym bynajmniej wzruszony.

– Ile oskarżony ma lat? – spytał przewodniczący. – Na to pytanie oskarżony odpowie?

– Odpowiem, panie przewodniczący, podobnie jak i na inne, ale każde w swoim czasie.

– Ile oskarżony ma lat? – powtórzył przewodniczący.

– Dwadzieścia jeden, a raczej skończę dwadzieścia jeden lat za kilka dni, bo urodziłem się w nocy z 27 na 28 września 1817 roku.

Pan de Villefort, który właśnie robił notatki, nagle podniósł głowę.

– Gdzie oskarżony się urodził? – zapytał przewodniczący.

– W Auteuil, pod Paryżem – oznajmił Benedetto.

Pan de Villefort po raz drugi podniósł głowę, spojrzał na Benedetta, tak jakby ujrzał głowę Meduzy, i pobladł śmiertelnie. Benedetto zaś podniósł z wdziękiem do ust róg haftowanej batystowej chusteczki.

– Zawód oskarżonego? – zapytał przewodniczący.

– Najpierw byłem fałszerzem – rzekł Andrea najspokojniej w świecie – potem trudniłem się kradzieżą, a ostatnio mordem.

Na sali rozbrzmiał szmer, a raczej pełna oburzenia wrzawa. Sędziowie spoglądali po sobie w osłupieniu, przysięgli głośno manifestowali swoją odrazę wobec takiego cynizmu, którego nikt nie spodziewał się po tym elegancie.

Pan de Villefort wbił sobie palce w czoło; twarz mu poczerwieniała; nagle zerwał się i rozejrzał się błędnie wokół. Nie mógł złapać tchu.

– Czy pan prokurator szuka czegoś? – zapytał ze swoim najuprzejmiejszym uśmiechem Benedetto.

Pan de Villefort nic nie odrzekł; z powrotem usiadł albo raczej osunął się na fotel.

– Czy teraz oskarżony zechce podać swoje nazwisko? – spytał przewodniczący. – Bezczelna dobitność, z jaką oskarżony wymienił swoje zbrodnie, które nazywa zawodem ów rodzaj dumy, z jaką oskarżony o nich mówi, to obraza moralności. Sąd winien za to surowo oskarżonego upomnieć. Może to dlatego oskarżony zwleka z wymienieniem swojego nazwiska? Chce oskarżony, by jego nazwisko zabrzmiało z całą mocą po tych wszystkich godnościach?

– To nie do wiary – rzekł Benedetto głosem jak najuprzejmiejszym i kłaniając się z wdziękiem – nie do wiary, jak znakomicie pan przewodniczący czyta w mojej duszy. Istotnie, to właśnie dlatego prosiłem pana, abyś zmienił porządek pytań.

Osłupienie sięgnęło szczytu. W słowach oskarżonego nie było już ani fanfaronady ani cynizmu. Poruszone audytorium przeczuwało, że w tych czarnych chmurach czai się grom.

– A zatem, jak się oskarżony nazywa? – spytał przewodniczący.

– Nie mogę wyjawić panu mojego nazwiska, ponieważ sam go nie znam. Ale znam nazwisko mojego ojca i mogę je panu powiedzieć.

Nagły ból ścisnął Villefortowi skronie, zaćmiło mu się w oczach; krople potu spływały mu z twarzy na akta, w które wpijał drżącą konwulsyjnie rękę.

– Niech więc oskarżony powie, kim jest jego ojciec – odezwał się przewodniczący.

Najmniejszy szelest, najlżejszy oddech nie przerywał ciszy na sali: wszyscy zamarli w oczekiwaniu.

– Mój ojciec jest prokuratorem królewskim – odparł spokojnie Andrea.

– Prokuratorem królewskim! – zdumiał się przewodniczący, nie spostrzegając, jak zmieniła się twarz Villefortowi. – Prokuratorem królewskim!

– Tak, a skoro pan przewodniczący chce znać jego nazwisko, oto i ono: mój ojciec nazywa się de Villefort.

Publiczność wybuchła. Krzyczeli wszyscy, nie zważając już na szacunek wobec sprawiedliwości, jaki należy objawiać na posiedzeniach sądu; i nawet sędziowie nie próbowali uciszyć tego zgiełku. Przekleństwa, obelgi, obraźliwe gesty pod adresem Benedetta, miotanie się żandarmów i szyderstwa motłochu, owej części tłumu, która zawsze wypływa na wierzch podczas zamieszania lub skandalu – wszystko to trwało całe pięć minut, nim sędziowie i woźni zdołali przywrócić ciszę.

Wśród hałasu przebijał się głos przewodniczącego:

– Oskarżony naigrawa się ze sprawiedliwości! Oskarżony ośmiela się dać współobywatelom pokaz takiego zepsucia, że nie zdarzyło się coś takiego w naszych czasach! Choć przecież i tak pozostawiają one dużo do życzenia!

Wokół prokuratora, który garbił się zdruzgotany w fotelu, kłębiło się kilkanaście osób i pocieszało go, podtrzymywało na duchu, zapewniało o swojej przyjaźni i sympatii.

Na sali zapanował wreszcie spokój, z wyjątkiem jednego miejsca – tam ciągle jeszcze krzątano się i szeptano. Podobno zemdlała tam jakaś kobieta; podano jej sole trzeźwiące i zaraz odzyskała przytomność.

Andrea patrzył z uśmiechem na kotłującą się salę; a potem, opierając się ręką o dębową balustradę, przybrał jedną ze swoich najwdzięczniejszych póz i rzekł:

– Drodzy państwo, Bóg mi świadkiem, że nie zamierzałem znieważać sądu i doprowadzać do niepotrzebnego skandalu w obecności tak szanownej publiczności. Zapytano mnie, ile mam lat – odpowiedziałem. Zapytano gdziem się urodził, odpowiedziałem; zapytano, jak się nazywam – nie mogłem odpowiedzieć, ponieważ rodzice mnie porzucili. Ale nie podając mojego nazwiska, bo go nie znam, mogę wymienić nazwisko mojego ojca. Powtarzam więc jeszcze raz: mój ojciec to pan de Villefort i jestem gotów tego dowieść.

W głosie młodzieńca brzmiała taka pewność i energia, że gwar uciszył się już ostatecznie. Wszystkie spojrzenia przeniosły się na prokuratora – siedział bez ruchu, jakby śmiertelnie rażony gromem.

– Moi państwo – ciągnął Andrea – winienem złożyć dowody i wyjaśnienie.

– Ależ – zawołał rozgniewany przewodniczący – powiedziałeś pan podczas przesłuchania, że nazywasz się Benedetto, żeś sierota i że wychowałeś się na Korsyce!

– Podczas przesłuchania powiedziałem to, co uznawałem dla siebie za wygodne, nie chciałem bowiem, aby osłabiło to wydźwięk mojego wyznania lub aby mi je udaremniono – pragnę bowiem nadać temu, co powiem, duży rozgłos.

Powtarzam więc: urodziłem się w Auteuil, w nocy z 27 na 28 września 1817 roku i jestem synem pana de Villefort, prokuratora królewskiego. Chcecie państwo szczegółów? Proszę bardzo. Urodziłem się na pierwszym piętrze w domu pod nr 28 przy ulicy de la Fontaine, w pokoju obitym czerwonym adamaszkiem. Ojciec wziął mnie na ręce, oświadczył matce, że nie żyję, owinął w pieluszkę oznaczoną inicjałami H. N., zaniósł do ogrodu i tam żywego zakopał.

Publiczność poruszyła się niespokojnie, widząc, jak wzrasta pewność w głosie oskarżonego i jak rośnie przerażenie pana de Villefort.

– Skądże pan zna te wszystkie szczegóły? – zapytał przewodniczący.

– Już mówię, panie przewodniczący. Do ogrodu, w którym miał zakopać mnie ojciec, zakradł się tej samej nocy człowiek, który żywił do niego śmiertelną nienawiść. Czatował na niego od dawna, aby dokonać na nim korsykańskiej zemsty. Ukrył się w kępie drzew. Widział, jak mój ojciec zakopuje w ziemi kuferek – i ugodził go nożem. Sądząc, że w kuferku jest jakiś skarb, rozkopał mogiłę i znalazł mnie – jeszcze żyłem. Oddał mnie do domu podrzutków; zapisano mnie tam pod numerem trzydzieści siedem. Trzy miesiące później jego siostra przyjechała po mnie z Rogliano do Paryża. Oświadczyła, że jestem jej synem i zabrała ze sobą. Oto dlaczego, chociaż urodziłem się w Auteuil, wychowałem się na Korsyce.

 

Nastała cisza, cisza tak głęboka, że sala mogłaby wydawać się pusta – gdyby nie słychać było oddechów, które przyspieszał niepokój.

– Mów pan dalej – rzekł przewodniczący.

– Mogłem na pewno żyć szczęśliwie u tych zacnych ludzi, bo mnie kochali nadzwyczaj. Ale moja przewrotna natura zawsze brała górę nad cnotami, jakie chciała mi przekazać moja przybrana matka. Wyrosłem zły i dotarłem aż do zbrodni. Pewnego dnia, gdy złorzeczyłem Bogu, że mnie uczynił tak złym i wyznaczył mi tak ohydny los, przyszedł do mnie mój adopcyjny ojciec i rzekł: „Nie bluźnij, nieszczęsny! Bóg nie stworzył cię złym. To ojciec uczynił cię złym, to on popełnił zbrodnię: skazywał cię na piekło, gdybyś wtedy umarł – a na nędzę, gdybyś jakimś cudem ocalał!”.

Od tej chwili przestałem złorzeczyć Bogu, a zacząłem przeklinać ojca. Stąd wzięło się to, co powiedziałem, a za co zganił mnie pan przewodniczący. Oto dlaczego wywołałem wzburzenie publiczności. Jeżeli to jedna moja zbrodnia więcej, ukarzcie mnie; ale jeżelim was przekonał, że od chwili mych narodzin mój los był nieszczęsny, gorzki, godzien pożałowania, ulitujcie się nade mną!

– A pańska matka?… – zapytał przewodniczący.

– Matka myślała, że urodziłem się martwy, nie ma w tym żadnej jej winy. Nie chciałem znać nazwiska matki; nie znam jej.

W tejże chwili ktoś krzyknął przeraźliwie, a krzyk ten zakończył się w szlochu.

Kobieta, która wcześniej zemdlała, dostała silnego ataku nerwowego, upadła i wyniesiono ją z sali. Gdy ją wynoszono, zsunął się gęsty woal zasłaniający jej twarz i rozpoznano panią Danglars. Villefortowi huczało w uszach; był oszołomiony, bliski utraty zmysłów – poznał ją jednak natychmiast i zerwał się.

– Ale dowody? Dowody? – pytał przewodniczący. – Niech oskarżony pamięta, że ten splot okropności musi zostać poparty oczywistymi dowodami.

– Dowody? – roześmiał się Benedetto. – Dowodów pan chce? No to niech pan spojrzy na pana de Villefort, a potem dopiero żądaj ode mnie dowodów.

Wszyscy zwrócili wzrok na prokuratora – a on, pod ciężarem tych spojrzeń chwiejnie zbliżył się do balustrady. Włosy miał w nieładzie, twarz szpeciły mu czerwone ślady po paznokciach.

Przez salę przebiegł szmer zdziwienia.

– Ojcze, żądają ode mnie dowodów – rzekł Benedetto. – Mam je przedstawić?

– Nie, nie! – wykrztusił pan de Villefort. – Nie trzeba.

– Jak to, nie trzeba? – zawołał przewodniczący. – Ale co to ma znaczyć?

– To znaczy – zawołał prokurator – że na próżno miotałbym się w śmiertelnym uścisku, który mnie miażdży. Jestem w ręku Boga zemsty. Nie trzeba dowodów. To, co oświadczył ten młodzieniec, jest prawdą.

Nastała głucha, ponura cisza, cisza, jaka poprzedza katastrofę; ludziom na sali ze zgrozy zjeżyły się włosy.

– Panie prokuratorze! – zawołał przewodniczący. – Czy pan nie ma aby halucynacji? Chyba odchodzi pan od zmysłów? To zrozumiałe, że tak dziwaczne, niespodziane, straszne oskarżenie mogło panu pomieszać w głowie. No, niechże pan się pozbiera!

Prokurator potrząsnął głową. Szczękał zębami, jakby trawiła go gorączka, ale jego twarz była śmiertelnie blada.

– Panie przewodniczący, jestem przy zdrowych zmysłach – rzekł. – Cierpię tylko, co można łatwo pojąć. Przyznaję się do winy: wszystko, co ten młody człowiek przed chwilą powiedział, jest prawdą. Udaję się do siebie i stawiam się do dyspozycji prokuratora królewskiego, mojego następcy.

Wyrzekłszy te słowa głosem głuchym i zdławionym, pan de Villefort chwiejnym krokiem skierował się ku drzwiom, które woźny machinalnie przed nim otworzył.

Cała sala zamarła w osłupieniu: owo podwójne wyznanie stanowiło straszliwe zakończenie wypadków, które od dwóch tygodni nie przestawały budzić komentarzy wśród paryskiej śmietanki towarzyskiej.

– No cóż – rzekł Beauchamp – niech no mi teraz kto powie, że najstraszniejsze dramaty nie zdarzają się w życiu?

– Do diabła – odezwał się Château-Renaud – wolałbym już skończyć tak, jak pan de Morcerf; strzał z pistoletu wydaje się zupełnie milutki wobec takiej katastrofy.

– Zwłaszcza że zabija – dodał Beauchamp.

– I ja miałem przez chwilę chętkę, aby ożenić się z jego córką! – wzdrygnął się Debray. – Boże, dobrze biedaczka zrobiła, że umarła.

– Posiedzenie skończone – oznajmił przewodniczący. – Sprawa odroczona zostaje do następnej sesji. Śledztwo będzie wznowione i powierzone innemu prokuratorowi.

Andrea, okazując wciąż taki sam spokój, a budząc teraz jeszcze większe zaciekawienie publiczności, opuścił salę, eskortowany przez żandarmów, którzy mimo woli okazywali mu teraz pewne względy.

110. Pokuta

Tłum, choć zwarty, rozstępował się szybko przed panem de Villefort.

Wielkie cierpienie budzi tyle szacunku, że nawet w najsmutniejszych czasach pierwszym odruchem tłumu wobec tych, których spotyka nieszczęście, jest zawsze współczucie. Podczas rozruchów ginie wielu ludzi znienawidzonych, ale nawet gdyby rzeczywiście byli zbrodniarzami, tłum rzadko znieważa tych nieszczęsnych ludzi.

Villefort przebił się przez szeregi widzów, straży i woźnych i oddalił się, bo choć sam przyznał się do winy, chroniło go nieszczęście.

Są sytuacje, które człowiek uchwytuje instynktem, nie mogąc ich ogarnąć rozumem; wówczas największym poetą staje się ten, którego krzyk będzie najnaturalniejszy i najgwałtowniejszy. Tłum czyta w tym głosie całą opowieść – i ma rację, że się tym zadowala, a jeszcze bardziej ma rację, gdy uważa go za wzniosły, kiedy jest szczery.

A zresztą, trudno byłoby oddać osłupienie, w jakim Villefort opuszczał Pałac Sprawiedliwości, lub też odmalować cierpienie, jakie przeszywało nieznośnie całe jego ciało.

Powlókł się korytarzami, nie patrząc na drogę; prowadziło go tylko przyzwyczajenie. Zrzucił togę, nie dlatego, że mu tak wypadało – dlatego, że ciążyła mu tylko zbytecznie na ramionach, i parzyła niczym koszula Dejaniry.

Chwiejnym krokiem dotarł na dziedziniec Dauphine, gdzie stał jego powóz. Otwierając drzwiczki, obudził stangreta, rzucił się na poduszki, wskazując ręką kierunek: Przedmieście Saint-Honoré.

Powóz ruszył.

Znów przygniótł go ciężar katastrofy, jaka go spotkała; ten ciężar przytłaczał mu myśli, nie był zdolny nawet zastanowić się nad konsekwencjami tej katastrofy. Przeczuwał je tylko, ale nie odwoływał się do kodeksu, który tak dobrze znał, nie obliczał, jak wyrachowany zbrodniarz, jaka spotka go kara.

W sercu miał Boga.

– Bóg! – szeptał, sam nie wiedząc, co mówi. – Bóg! Bóg!

Zdawało mu się, że za tą katastrofą stał jedynie Bóg.

Powóz pędził szybko. Villefort, podskakując na poduszkach, poczuł, że coś go uwiera. Sięgnął po ów przedmiot: był to wachlarz, którego pani de Villefort zapomniała w powozie; wsunął się między poduszki a oparcie. Wachlarz ten obudził w nim wspomnienie, a wspomnienie to zabłysło jak płomień w czarną noc.

Villefort pomyślał o żonie…

– Ooo! – wykrzyknął, jakby rozpalone żelazo przeszyło mu serce.

Od godziny widział tylko jedną stronę swojego nieszczęścia, a teraz ukazała mu się druga – nie mniej straszliwa. Zachował się przed tą kobietą jak nieubłagany sędzia, skazał ją na śmierć. A ona teraz, w przerażeniu, nękana wyrzutami sumienia, przygnieciona wstydem, który u niej wywołał, podkreślając swoją nieskazitelność, ona, biedna, słaba kobieta, bezbronna wobec jego absolutnej, bezwzględnej władzy, szykuje się może teraz na śmierć!

Od wyroku skazującego upłynęła już godzina.

Przed oczyma stają jej teraz wszystkie zbrodnie, błaga Boga o miłosierdzie, pisze list, aby wyprosić w pokorze przebaczenie swojego cnotliwego małżonka, przebaczenie, za które zapłaci śmiercią.

Villefort jęknął z bólu i wściekłości.

– Ach! – zawołał, miotając się po atłasowych poduszkach powozu – ta kobieta stała się zbrodniarką tylko dlatego, że zetknęła się ze mną. Ja ociekam zbrodnią! A ona zaraziła się nią, jak zarażamy się tyfusem, cholerą, czy dżumą – i ja ją karzę! Ja ośmieliłem się jej powiedzieć: „Bij się w piersi i umieraj”… O nie, nie! Ona będzie żyła… wyjedzie ze mną… uciekniemy stąd, opuścimy Francję, pójdziemy w świat, gdzie nas oczy poniosą. Ja jej mówiłem o szafocie!… Wielki Boże! Jak mi to przeszło przez usta?… Toć i mnie czeka szafot!… Uciekniemy… Tak, wyznam jej wszystko; tak, co dzień będę mówić jej z pokorą: ja też popełniłem zbrodnię… O, to małżeństwo tygrysa z wężem! Godna żona takiego męża, jak ja! Ona musi żyć, moja hańba przyćmi jej własną!

Villefort opuścił gwałtownie przednią szybę powozu.

– Prędzej! Prędzej! – wrzasnął takim głosem, że stangret aż podskoczył na koźle.

Spłoszone konie puściły się galopem.

– Tak! – powtarzał sobie Villefort, w miarę jak zbliżali się do domu – tak, ona musi żyć, będzie pokutowała i wychowywała syna; biedne dziecko! Tylko ono i ten niezniszczalny starzec przetrwali tę klęskę naszej rodziny. Kochała je, to dla niego popełniła tyle zbrodni. Nigdy nie można raz na zawsze położyć kreski na matce, która kocha swoje dziecko. Będzie pokutować, nikt się nie dowie, że jest winowajczynią. Ludzie mówią już o tych zbrodniach u nas, ale z czasem zapomną… A jeżeli przypomną sobie o nich moi wrogowie, wezmę je na siebie. Jedna więcej, jedna mniej – nie ma znaczenia. Żona ucieknie, zabierze złoto, a przede wszystkim Edwardka – daleko od przepaści, w którą runę, a zdaje mi się, że wraz ze mną i cały świat. Będzie żyła, będzie jeszcze szczęśliwa, bo cała jej miłość koncentruje się w tym dziecku, a ono jej nie opuści. To będzie mój dobry uczynek. Od razu mi lżej.

I prokurator odetchnął po raz pierwszy swobodnie.

Powóz stanął na dziedzińcu, Villefort jednym susem znalazł się na ganku. Służący zdumieli się, że wrócił tak szybko. Nic więcej nie wyczytał z ich twarzy. Nikt nie wyrzekł doń ani słowa, przepuścili go tylko jak zwykle z uszanowaniem – i to wszystko.

Przechodząc koło pokoju Noirtiera, spostrzegł przez niedomknięte drzwi dwa cienie, ale nie zaciekawiło go to – niepokój gnał go dalej.

– No – rzekł do siebie, wchodząc po schodkach prowadzących do apartamentów żony i pustego pokoju Valentine – nic się nie zmieniło.

I przede wszystkim zamknął drzwi dzielące schody od piętra.

– Nikt nam nie może przeszkodzić – rzekł. – Muszę z nią pomówić swobodnie, oskarżyć się przed nią i wszystko wyznać…

Podszedł do drzwi, przekręcił kryształową kulę służącą za klamkę – drzwi ustąpiły.

– Niezamknięte! Ha, to dobrze, to bardzo dobrze! – mruknął.

Wszedł do saloniku, w którym co wieczór ustawiano dla Edwardka łóżko; chociaż uczył się na pensji, wracał na noc do domu, matka bowiem nie chciała się z nim rozstawać.

Jednym spojrzeniem objął cały salon.

– Nikogo tu nie ma – stwierdził. – Jest pewnie w sypialni.

Rzucił się do drzwi. Drzwi były zamknięte na zasuwkę.

Zadrżał.

– Heloizo! – zawołał.

Wydało mu się, że poruszył się jakiś sprzęt.

– Heloizo! – powtórzył.

– Kto tam? – zapytała pani de Villefort.

Wydało mu się, że jej głos brzmiał słabiej niż zwykle.

– Otwórz, otwórz! – zawołał. – To ja!

Ale choć w głosie jego dźwięczał rozkaz, drzwi się nie otworzyły.

Wyważył je jednym kopnięciem. U wejścia do buduaru stała pani de Villefort. Była blada, miała ściągniętą twarz; spoglądała na niego nieruchomym wzrokiem.

– Heloizo! Heloizo! Co ci jest? Powiedz.

Kobieta wyciągnęła ku niemu zesztywniałą, posiniałą rękę.

– Stało się, mężu – rzekła, a rzężenie zdawało się rozrywać jej krtań. – Czego jeszcze ode mnie chcesz?

I osunęła się na podłogę.

Villefort podbiegł do niej i chwycił ją za dłoń. Dłoń ściskała konwulsyjnie flakonik ze złotym koreczkiem. Pani de Villefort już nie żyła.

Villefort, zmartwiały ze zgrozy, cofnął się aż na próg, wlepiając wzrok w trupa.

– Mój syn! – krzyknął nagle. – Gdzie mój syn? Edwardku! Edwardku!

I wybiegł z pokoju, krzycząc:

– Edwardku! Edwardku!

Krzyczał tak przeraźliwie, że nadbiegła służba.

– Mój syn! Gdzie mój syn? – pytał Villefort. – Zabierzcie go z domu, żeby nie zobaczył…

– Panicza nie ma na dole – odparł lokaj.

– Na pewno bawi się w ogrodzie. Idźcie po niego, idźcie!

– Nie, proszę jaśnie pana. Jaśnie pani zawołała go do siebie będzie pół godziny temu. Panicz poszedł do jaśnie pani i już nie schodził na dół.

 

Zimny pot zrosił Villefortowi czoło, zachwiały się pod nim nogi. Myśli wirowały mu w głowie niczym trybiki zepsutego zegarka.

– Do jaśnie pani!… Do jaśnie pani!… – szeptał.

I zawrócił powoli, jedną ręką ocierając pot, drugą opierając się o ścianę.

W pokoju znowu zobaczy trupa swojej nieszczęsnej żony. Wołając Edwarda, obudzi w tym pokoju echo; jego głos sprofanuje ciszę pokoju, który jest jej grobem.

Miał tak ściśnięte gardło, że nie mógł wydobyć z siebie ni słowa.

– Edwardku! Edwardku! – wykrztusił.

Chłopczyk nie odpowiadał.

Gdzież więc było to dziecko, które, jak mówili służący, poszło do matki i już stamtąd nie wychodziło?

Villefort postąpił krok naprzód.

Ciało żony leżało w poprzek drzwi do buduaru, gdzie musiał być Edwardek. Zmarła wydawała się jakby czuwać na progu; jej otwarte oczy były obrócone w słup, na ustach zastygła straszliwa, tajemnicza ironia.

Uniesiona portiera odsłaniała część buduaru; widać było fortepian i róg kanapy obitej błękitnym jedwabiem. Villefort postąpił parę kroków: na kanapie leżał Edwardek.

Oczywiście spał.

Nieszczęśnika ogarnęła nieopisana radość – jakby promień światła zstąpił w to piekło, w którym się szamotał. Trzeba już tylko było przejść ponad zmarłą, wejść do buduaru, pochwycić dziecko w ramiona i uciec z nim daleko, daleko, Villefort nie był już zepsutym, ale wytwornym człowiekiem; obudził się w nim śmiertelnie zraniony tygrys, który w ostatnim odruchu potrafi jeszcze ukąsić.

Nie lękał się już przesądów – jedynie upiorów. Przeskoczył przez zmarłą, jakby to był żrący ogień. Chwycił dziecko w ramiona, przytulając je do siebie, potrząsając nim, wołając; dziecko nie odpowiadało.

Przycisnął usta do jego policzka – policzki były sine i lodowate. Obmacał zesztywniałe ręce i nogi. Przyłożył dłoń do serca – serce przestało już bić.

Edwardek nie żył.

Z piersi Edwardka zsunęła się jakaś kartka złożona w czworo, Villefort, jak rażony gromem, upadł na kolana. Dziecko wypadło mu z rąk i potoczyło się ku zwłokom matki.

Villefort podniósł papier, poznał pismo żony i chciwie przebiegł list wzrokiem.

Oto, co zawierał:

Wiesz, że byłam dobrą matką, skoro dla syna dopuściłam się zbrodni.

Dobra matka nigdy nie rozstaje się ze swoim synem.

Villefort nie wierzył własnym oczom, Villefort sądził, że traci zmysły. Powlókł się ku zwłokom Edwardka i zbadał je jeszcze raz, tak pilnie, jak lwica patrzy na swoje martwe lwiątko. I z piersi wyrwał mu się rozdzierający krzyk:

– Bóg! Ciągle Bóg!…

Te dwie ofiary przerażały go, nie mógł dłużej wytrzymać w tym pustym pokoju, przy tych trupach.

Villefort pochylił głowę, przygnieciony boleścią. Podniósł się na kolana i wstrząsnął głową, aby odrzucić włosy wilgotne od potu. I on, który nigdy nie miał dla nikogo litości, poszedł do ojca, aby móc w porywie słabości opowiedzieć komuś o swoim nieszczęściu i mieć przed kim zapłakać.

Zszedł po znanych nam schodach.

Gdy wszedł, Noirtier słuchał uważnie i – zdało się – serdecznie słów księdza Busoniego, jak zawsze spokojnego i zimnego.

Spostrzegłszy księdza, Villefort uniósł rękę do czoła. Przeszłość stanęła mu przed oczyma, napływając jak fala spieniona gniewem. Przypomniał sobie swoją wizytę u księdza, na drugi dzień po obiedzie w Auteuil – i wizytę, jaką złożył w ich domu ksiądz po śmierci Valentine.

– Ksiądz tutaj! – rzekł. – Czy ksiądz zawsze przychodzi razem ze śmiercią?

Busoni wstał. Widząc zmienione rysy prokuratora, dziko błyszczące oczy, domyślił się, że zapewne scena w sądzie już się odbyła. Ale nic więcej nie wiedział.

– Przyszedłem tu wtedy pomodlić się za pańską córkę – odpowiedział.

– A dziś?

– Przychodzę powiedzieć panu, że zapłaciłeś mi już swój dług i że od tej chwili zacznę prosić Boga, aby jak i ja poprzestał na tym.

– Boże! – zawołał Villefort, cofając się nagle z trwogą. – Ten głos, to nie jest głos księdza Busoniego!

– A nie.

Ksiądz zdarł perukę z tonsurą i potrząsnął głową: na ramiona opadły mu długie, czarne włosy i okoliły męską twarz.

– To twarz pana de Monte Christo – zawołał Villefort, spoglądając nieprzytomnymi oczyma.

– Nie, jeszcze nie to, panie prokuratorze, proszę sięgnąć pamięcią wstecz.

– Ten głos! Ten głos! Gdzież ja go słyszałem po raz pierwszy?…

– W Marsyli, przed dwudziestu trzema laty, w dzień pańskich zaręczyn z panną de Saint-Méran. Niech pan poszuka w aktach.

– Nie jesteś pan księdzem? Nie jesteś pan hrabią Monte Christo?… Boże! Jesteś tym ukrytym, nieubłaganym, śmiertelnym wrogiem! Musiałem ci wyrządzić w Marsylii jakąś krzywdę! Biada mi!

– Tak, masz pan rację, to jest to – rzekł hrabia. – Szukaj, szukaj!

– I cóżem ci zrobił? – zawołał Villefort, któremu mieszało się w głowie; był już na tej wąskiej granicy między rozumem i obłąkaniem. – Co? Powiedz!

– Skazałeś mnie na śmierć powolną i straszliwą, zabiłeś mi ojca, pozbawiłeś mnie wolności, miłości i szczęścia!

– Kim jesteś? Kim? Boże!

– Jestem widmem nieszczęśnika, któregoś pogrzebał w lochach zamku If. Bóg wywiódł go z grobu, włożył mu maskę hrabiego de Monte Christo i obsypał złotem i diamentami, abyś rozpoznał go dopiero dziś.

– Ach, poznaję cię… Poznaję… Jesteś…

– Jestem Edmund Dantès!

– Edmund Dantès! – krzyknął Villefort i chwycił hrabiego za rękę. – A więc chodź!

I pociągnął go na schody. Monte Christo, zdumiony, szedł za nim, przeczuwając jakąś nową okropność.

– Patrz, Edmundzie! – zawołał prokurator, wskazując hrabiemu trupy. – Patrz! Wystarczająco jesteś pomszczony?

Monte Christo zbladł. Zrozumiał, że przekroczył prawa zemsty. Zrozumiał, że teraz nie mógłby powiedzieć: Bóg jest za mną i ze mną.

Wstrząśnięty, przypadł do ciała dziecka, uniósł mu powieki, zbadał puls i chwyciwszy na ramiona, pobiegł do pokoju Valentine, gdzie zamknął się na dwa spusty.

– Moje dziecko! – zawołał Villefort. – Zabrał ciało mojego dziecka! Bądź przeklęty! Niech cię piekło pochłonie!

Chciał pobiec za Monte Christo, lecz niczym we śnie poczuł, że nogi wrastają mu w podłogę, źrenice gwałtownie rozszerzają się, palce wczepione w skórę na piersi zaciskają się coraz mocniej, aż krew barwić zaczyna paznokcie; żyły w skroni wezbrały mu od wrzących myśli, które rwały się dalej, pod zbyt ciasne sklepienie czaszki, by tam ogarnąć jego umysł palącym ogniem.

Stał jak porażony kilka minut, póki straszliwy wstrząs w jego umyśle nie stał się faktem. A wówczas krzyknął przeraźliwie, zaśmiał się dziko – i rzucił się na schody.

Kwadrans później drzwi pokoju Valentine otwarły się i wyszedł z nich hrabia de Monte Christo. Jego twarz była blada, wyraz oczu posępny, oddech ciężki – wszystko zdradzało niewymowną boleść. Trzymał w ramionach dziecko, któremu nie był już w stanie przywrócić życia. Przyklęknął i uroczyście położył dziecko obok matki, opierając jego główkę na jej piersi.

Następnie podniósł się i wyszedł. Spotkawszy na schodach służącego, zapytał:

– Gdzie jest pan de Villefort?

Ów wyciągnął rękę i bez słowa wskazał mu ogród.

Monte Christo zszedł na dół, ruszył we wskazanym kierunku. Villefort, otoczony służbą, wściekle kopał łopatą ziemię.

– Nie, to nie tu – mówił sam do siebie. – Tutaj też nie!

I zaczynał kopać obok.

Monte Christo zbliżył się do niego i cichym, niemal błagalnym tonem rzekł do niego:

– Straciłeś pan syna, ale…

Villefort nie dał mu skończyć. W ogóle nie chciał słuchać.

– Znajdę go…. Mówcie sobie, co chcecie, wiem, że on tu jest… I znajdę go, choćbym miał szukać do sądnego dnia!

Monte Christo cofnął się wstrząśnięty.

– Oszalał!

I jakby obawiając się, że mury tego przeklętego domu zawalą się na niego, wypadł na ulicę, zwątpiwszy po raz pierwszy, czy miał prawo zrobić, to co zrobił.

– Dosyć! Dosyć już tego. Ocalmy przynajmniej ostatniego.

Wracając do siebie, Monte Christo natrafił na Morrela. Milczący jak cień, który czeka tylko znaku Boga, by powrócić do grobu, krążył bez celu wokół pałacu przy polach Elizejskich.

– Maksymilianie, przygotuj się – rzekł hrabia. – Jutro wyjeżdżamy z Paryża.

– Więc nie masz pan już tutaj nic więcej do zrobienia? – spytał Morrel.

– Nie – odpowiedział Monte Christo. – I daj Boże, bom i tak zrobił już za wiele.

Teised selle autori raamatud