Tasuta

Pies Baskerville'ów

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

V. Trzy nici urwane

Sherlock miał niezwykły dar zwracania dowolnie swoich myśli w jakim bądź kierunku. Przez półtory godziny zapomniał o tej dziwnej sprawie; pochłonęły go obrazy nowoczesnych mistrzów belgijskich, mówił tylko o sztuce, na którą miał poglądy bardzo oryginalne.

O naznaczonej godzinie stanęliśmy przed Northumberland Hotel.

– Sir Henryk Baskerville czeka panów na pierwszym piętrze – rzekł portier.

– Czy mogę zajrzeć do listy waszych gości? – spytał Holmes.

– I owszem.

Księga wykazywała, że dwie osoby stanęły w hotelu, po zatrzymaniu się tam sir Henryka: niejaki Teofil Johnson z rodziną, przybyły z Newcastle i pani Oldmore ze służącą, z High Lodge, Alton.

– Zdaje mi się, że znam tego Johnsona – rzekł Holmes do portiera. – Wszak to adwokat: siwy, utyka.

– Przeciwnie: ten pan Johnson jest właścicielem kopalni węgla, bardzo ruchliwy, w wieku pana.

– Jesteś w błędzie co do jego fachu.

– Bynajmniej. Znamy go od lat kilkunastu; zawsze do nas zajeżdża.

– Ha! w takim razie, ja się pomyliłem. Pani Oldmore?… I to nazwisko jest mi znane. Daruj mi ciekawość, ale chciałbym wiedzieć, czy to moja znajoma.

– Jest to osoba niemłoda, bezwładna. Jej mąż był niegdyś merem w Gloucester. Ona zawsze do nas zajeżdża.

– Dziękuję za informacje. Widzę, że to kto inny. Nie znam tej pani…

Gdyśmy szli na górę, mój przyjaciel szepnął:

– Wiemy już, że osoba, która interesuje się losem sir Henryka, nie stanęła w tym hotelu. Choć go śledzi, jednak boi się być śledzona. Jest to fakt bardzo znamienny. Ale… cóż to się stało?…

Gdyśmy weszli na pierwsze piętro, naprzeciw nam wybiegł sir Henryk, widocznie wzburzony. W ręku trzymał stary but.

– Drwią sobie ze mnie w tym hotelu! – wołał – ale nauczę ich rozumu! Jeżeli but się nie znajdzie, popamiętają mnie tutaj!

– Szuka pan wciąż buta?

– Tak, ale nie puszczę tego płazem!

– Wszak pan mówił, że but był żółty?

– Tak; wzięli mi naprzód żółty, a teraz czarny. Miałem tylko trzy pary: nowe żółte, stare czarne i te oto lakierki. Wczoraj zniknął jeden od żółtej pary, a dziś jeden od czarnej. No, i cóż? Znalazłeś go? Mów.

Przed nami stał wystraszony posługacz, Niemiec.

– Nie znalazłem – odparł głosem drżącym. – Szukałem wszędzie, ale zginął bez śladu…

– Słuchaj: jeżeli ten but nie znajdzie się przed wieczorem, powiem zarządzającemu i wyprowadzę się z hotelu.

– Znajdzie się! Obiecuję, że znajdzie się.

– Pamiętaj! Przepraszam cię, panie Holmes, za tę scenę. Chociaż to rzecz drobna, ale straciłem już cierpliwość.

– To nie jest wcale drobiazg…

– Widzę, że pan przejął się tą stratą. Jak ją pan sobie tłumaczy?

– Nic jeszcze nie rozumiem; bądź co bądź, to dziwne, jak wszystko, co się panu przytrafia od chwili powrotu do kraju. Ale mamy już kilka nici w ręku i spodziewam się, że nie ta, to druga doprowadzi nas do wykrycia prawdy. Możemy stracić trochę czasu na kroczeniu po fałszywym tropie, ale wcześniej czy później, wejdziemy na właściwy.

Śniadanie przeszło bardzo wesoło. Nie mówiliśmy o tej sprawie, dopiero gdyśmy wrócili do apartamentu sir Henryka, oznajmił nam swoją decyzję.

– Jadę do Baskerville-Hall – oświadczył.

– Kiedy?

– W końcu tygodnia.

– Ha! może pan dobrze robi. Ja bym tak samo postąpił. Przekonywam się coraz bardziej, że jesteś szpiegowany tutaj, a wśród milionów ludzi, nagromadzonych w stolicy, trudno jest wykryć tych pańskich prześladowców, czy opiekunów. Jeżeli mają złe względem pana zamiary, mogą je wykonać, zanim zdołamy temu zapobiec. Nie wiesz zapewne, doktorze Mortimer, że śledzono panów dzisiaj, gdyście wyszli z domu?

Doktor Mortimer zdziwił się.

– Któż nas szpiegował?

– Na nieszczęście, nie potrafię tego powiedzieć. Czy wśród znajomych i sąsiadów pańskich w Dartmoor jest jaki mężczyzna z bardzo czarną i dużą brodą?

– Nie… Ach, prawda… Barrymore, kamerdyner sir Karola, ma dużą, gęstą i czarną brodę.

– Tak? Gdzież jest teraz Barrymore?

– Pilnuje pałacu.

– Trzeba by się przekonać, czy nie bawi w Londynie.

– W jaki sposób?

– Daj mi pan blankiet telegraficzny. Napiszę: „Czy wszystko gotowe na przyjęcie sir Henryka Baskerville?” Zaadresuję: „P. Barrymore, Baskerville-Hall”. Jaka jest najbliższa stacja telegraficzna?

– Grimpen.

– U spodu zamieszczam adnotację: „Telegram ma być oddany do rąk p. Barrymore. Jeżeli jest nieobecny, proszę odesłać depeszę sir Henrykowi Baskerville, Northumberland Hotel”. Przed wieczorem będziemy wiedzieli, czy Barrymore jest na swojem stanowisku w Devonshire.

– Wybornie! – rzekł sir Henryk. – Ale powiedzże mi, doktorze Mortimer, co to za jeden ów Barrymore?

– Jest synem zmarłego klucznika. Od czterech pokoleń służyli rodowi Baskerville'ów i strzegli pałacu. O ile wiem, współczesny Barrymore i jego żona są bardzo porządnymi ludźmi.

– Mają zresztą spokojny kawałek chleba, mało roboty i cały pałac do rozporządzenia, skoro właściciele rzadko w nim przebywają.

– To prawda.

– Czy Barrymore został wymieniony w testamencie sir Karola? – pytał Holmes.

– Oboje z żoną otrzymali po pięćset funtów.

– Taak?… Czy wiedzieli, że je otrzymają?

– Tak. Sir Karol lubił mówić o rozporządzeniach, zawartych w swoim testamencie.

– To bardzo ciekawy szczegół.

– Mam nadzieję, że nie będziesz pan patrzył podejrzliwie na wszystkich, którzy otrzymali legaty od sir Karola, bo i mnie zapisał tysiąc funtów – rzekł doktor Mortimer.

– Doprawdy? Komuż jeszcze?

– Jest kilka legatów na drobne sumki i duży zapis na cele dobroczynne. Reszta kapitałów przeszła na sir Henryka.

– Ile wynoszą?

– 740,000 funtów szterlingów.

Holmes podniósł brwi ze zdziwienia.

– Anim przypuszczał, że suma jest tak wysoka – szepnął.

– Sir Karol uchodził za bogacza, ale i my nie mieliśmy pojęcia, że jest tak dalece bogaty. Cały majątek z nieruchomościami wynosi przeszło milion funtów.

– Doprawdy? Takie pieniądze mogą wywołać pożądliwość i doprowadzić do zbrodni. Jeszcze jedno pytanie, doktorze Mortimer. Przypuściwszy, że jakie nieszczęście spotka naszego przyjaciela – daruj mi pan tę smutną hipotezę – kto wówczas odziedziczy majątek?

– Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola, zmarł bezżennie i bezpotomnie, zatem majątek przeszedłby na dalekich krewnych, Desmondów. Jakub Desmond jest niemłodym człowiekiem, pełni obowiązki pastora w Westmorland.

– Dziękuję panu. Te szczegóły są dla mnie bardzo ważne. Czy pan znasz Jakuba Desmonda?

– Znam. Przyjeżdżał kiedyś w odwiedziny do sir Karola. Jest to mąż bogobojny, wielkich zasług i wielkiej bezinteresowności. Pamiętam, że nie chciał przyjąć żadnego zasiłku od sir Karola, pomimo iż ten błagał go o to.

– Więc ten człowiek, tak skromnych wymagań, zostałby spadkobiercą olbrzymiej fortuny?

– Tak, o ile obecny właściciel nie rozporządzi kapitałami inaczej.

– Wszak zrobiłeś już pan testament, sir Henryku?

– Nie, panie Holmes. Nie miałem czasu. Dopiero wczoraj dowiedziałem się, jak stoją rzeczy. Ale, bądź co bądź, uważam, że pieniądze powinny iść razem z majątkiem ziemskim. Taka była wola stryja. Właściciel Baskerville-Hall nie mógłby utrzymać rezydencji w stanie dawnej świetności, gdyby nie miał gotówki. Pałac, ziemia i pieniądze muszą być w jednym ręku.

– Masz pan słuszność. Dzielę też najzupełniej pańskie zdanie i pod innym względem, znajdując, że pan powinieneś wyruszyć natychmiast do Devonshire. Ale nie możesz pan jechać sam.

– Doktor Mortimer wraca ze mną.

– Doktor Mortimer będzie zajęty praktyką, zresztą mieszka o parę mil od dworu. Pomimo najlepszych chęci nie mógłby służyć panu pomocą w razie potrzeby. Nie, sir Henryku, musisz wziąć ze sobą człowieka zaufania, który by pana nie opuszczał na krok.

– Czyżbyś pan chciał ze mną jechać, panie Holmes?

– W razie konieczności, stawię się natychmiast, ale teraz mam ważną sprawę i nie mogę opuścić Londynu. Przedstawiciel pierwszorzędnego rodu jest trapiony przez łotra i wyzyskiwacza. Muszę zapobiec skandalowi.

– Może mi pan kogo poleci na swoje miejsce?

Holmes położył mi rękę na ramieniu.

– Jeżeli mój przyjaciel zechce panu towarzyszyć – rzekł – to nikomu nie mógłbyś pan tak zaufać, jak jemu.

Propozycja zaskoczyła mnie zupełnie znienacka. Zanim jednak zdążyłem odpowiedzieć, Baskerville wyciągnął do mnie rękę.

– Mam nadzieję, że mi pan tego nie odmówisz – rzekł. – Gdybyś pan chciał wyświadczyć mi tę łaskę, będę panu wdzięczny do końca życia.

Nęciły mnie zawsze niezwykłe przygody, a w dodatku pochlebiała mi skwapliwość, z jaką sir Henryk przyjął tę propozycję.

– Pojadę z przyjemnością – odparłem.

– I będziesz mi donosił o wszystkim – rzekł Holmes. – Gdy przyjdzie kryzys, co jest nieuniknione, wskażę ci, jak masz postąpić. Sądzę, że za dni kilka będziesz gotów do drogi.

– Mogę jechać w sobotę – oświadczyłem.

– A więc spotkamy się o godzinie 10-ej minut 30 na dworcu Waterloo – rzekł sir Henryk.

Nagle wydał okrzyk zdziwienia. Podbiegł do łóżka, schylił się i z pod nocnej szafki wydobył but żółty.

– Mam moją zgubę! – zawołał.

– Oby wszystkie przykrości zostały równie szybko usunięte – życzył mu Sherlock Holmes.

– To jednak dziwne! – zauważył doktor Mortimer. – Przeszukałem starannie cały pokój przed śniadaniem…

– I ja także – wtrącił sir Baskerville.

– Wtedy nie było buta.

– Zapewne posługacz podrzucił go w czasie naszej nieobecności.

Posłaliśmy po Niemca, ale twierdził, że o niczym nie wie i nie umiał wyjaśnić tego dziwnego zdarzenia.

Więc znowu jedna zagadka powiększyła szereg drobnych tajemnic, następujących tak szybko po sobie. Nie licząc już śmierci sir Karola, w ciągu dwóch dni wpadaliśmy z jednego zdziwienia w drugie, łamiąc sobie głowę: to nad drukowanym listem, to nad zjawieniem się szpiegów, nad zniknięciem żółtego, to czarnego buta. Odnalezienie żółtego było nowym sękiem.

 

Holmes nie odzywał się, jadąc ze mną na Baker Street; po jego ściągniętych brwiach domyślałem się, że waży w myśli te wszystkie okoliczności i wysnuwa z nich wnioski. Przez całe popołudnie, aż do wieczora, siedział w obłokach dymu.

Przed samym obiadem wręczono mu dwie depesze: Pierwsza brzmiała w te słowa:

„Doniesiono mi, że Barrymore jest na miejscu.

Baskerville”.

Treść drugiej depeszy była następująca:

„Zwiedziłem dwadzieścia trzy hotele wskazane, ale nie mogłem znaleźć owego „Timesa”.

Carterright”.

– A więc obie moje nici zerwane – rzekł Holmes. – Nic mnie tak nie podnieca, jak niepowodzenie. Musimy szukać innej drogi.

– Pozostaje jeszcze dorożkarz, który woził nieznajomego.

– Telefonowałem do biura policji, aby dowiedziano się o jego nazwisku. Ktoś dzwoni. To może odpowiedź?

Było to coś więcej. Do pokoju wszedł dorożkarz we własnej osobie.

– Doniesiono mi z policji, że ktoś, mieszkający pod tym adresem, wypytuje o Nr 2704 – rzekł ów człowiek o twarzy dobrodusznej. – Jeżdżę już siedem lat i nikt na mnie nigdy skargi nie wnosił, więc bardzo mnie to zadziwiło i przyjechałem, żeby się dowiedzieć, co pan ma przeciwko mnie.

– Nie mam przeciwko wam nic zgoła, mój przyjacielu – odparł Holmes – a właściwie mam dla was pół suwerena, jeżeli potraficie odpowiedzieć jasno i dokładnie na moje pytania.

– Dzisiaj widocznie dobry dzień – szepnął dorożkarz. – Czym panu mogę służyć.

– Przede wszystkim podaj mi swój adres, na wszelki wypadek.

– John Clayton, Turpey Street Nr 3. Stoję z dorożką na Shipley-Yard, w pobliżu dworca Waterloo.

Sherlock Holmes zapisał to sobie.

– A teraz, Clayton, powiedz mi wszystko, co wiesz o panu, który stał pod tym domem o dziesiątej rano, a potem kazał ci jechać za dwoma gentlemanami przez Regent-Street.

Dorożkarz spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Cóż ja panu mam mówić, kiedy pan sam wie wszystko – odparł. – Ten pan powiedział mi, że należy do policji, że jest detektywem, i kazał milczeć.

– Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo ważna i możesz się znaleźć w trudnym położeniu, jeśli zachowasz to, co wiesz, dla siebie – rzekł Holmes. – A więc ten pan ci mówił, że jest detektywem?

– Tak, proszę pana.

– A kiedy ci to powiedział?

– Wysiadając z dorożki.

– Czy wymienił swoje nazwisko?

– Tak.

Holmes rzucił mi triumfujące spojrzenie.

– To było bardzo nieostrożnie – rzekł. – Jak się nazywa?

– Sherlock Holmes.

Nigdy jeszcze nie widziałem mojego przyjaciela tak zdumionym. Spuścił głowę i milczał. Wreszcie wybuchnął śmiechem.

– A to szczwany lis! Zadrwił sobie ze mnie. Lubię takich! Powiedział, że się nazywa Sherlock Holmes?

– Tak.

– Dobrze. Powiedz mi teraz, w którym miejscu wsiadł do dorożki i co było potem?

– Zawołał na mnie o wpół do dziesiątej na Trafalgar-Square. Powiedział od razu, że jest detektywem i ofiarował mi dwie gwinee, jeżeli przez cały dzień będę spełniał jego rozkazy i o nic pytał nie będę. Zgodziłem się chętnie. Naprzód pojechaliśmy pod hotel Northumberland i czekaliśmy tam, aż dwóch gentlemanów wyszło. Wsiedli do dorożki. Jechaliśmy za nimi; wysiedli gdzieś tutaj w pobliżu.

– Weszli do tego domu?

– Nie pamiętam dokładnie, ale mój gość widział i zapamiętał. Stanęliśmy opodal i czekaliśmy półtorej godziny. Potem ci gentlemanowie przeszli mimo nas, mój pan kazał mi jechać powoli przez Baker-Street a potem przez Regent Street, do połowy. Wtedy gentleman spuścił okienko i krzyknął, żebym jechał prosto na dworzec Waterloo, co koń wyskoczy. Zaciąłem szkapę i dojechaliśmy w dziesięć minut. Wysiadając, odwrócił się do mnie i rzekł: – „Może ciekaw będziesz dowiedzieć się, kogo wiozłeś? Jestem Sherlock Holmes”.

– A nie widziałeś go już potem?

– Nie.

– Jakże ten pan Sherlock Holmes wyglądał?

Dorożkarz podrapał się w głowę.

– Nie tak łatwo go opisać. Miał może lat czterdzieści, był średniego wzrostu, ze dwa cale niższy od pana, ubrany był porządnie, miał dużą, czarną brodę przyciętą spiczasto, i był bardzo blady.

– Jakie miał oczy?

– Nie wiem.

– Nie zapamiętałeś nic więcej?

– Nic.

– Masz swoje pół suwerena; dostaniesz drugie pół, jak mi doniesiesz coś więcej. Dobranoc.

– Dobranoc panu i dziękuję.

John Clayton wyszedł, uradowany.

– Urwała się trzecia nić! – zawołał Holmes. – To sprytny hultaj! Wiedział, gdzie mieszkam, w jakim interesie sir Henryk przybył do mnie; poznał mnie na Regent-Street; domyślił się, że spostrzegłem numer dorożkarza, że go sprowadzę, i dlatego wymienił moje nazwisko. Powiadam ci, Watson, mamy przeciwnika nie lada. Zaszachowano mnie w Londynie. Życzę ci lepszego powodzenia w Devonshire. Mam wyrzuty sumienia, że cię tam posyłam. Sprawa nieczysta. Możemy się śmiać, ale ci powiem, że chciałbym cię już widzieć tutaj z powrotem.

VI. Baskerville-Hall

Sir Henryk Baskerville i doktor Mortimer byli gotowi do drogi i w dniu oznaczonym wyruszyliśmy do Devonshire. Sherlock Holmes odwiózł mnie na dworzec i udzielił ostatnich rad i wskazówek.

– Nie będę bałamucił twego własnego sądu, poddając ci moje podejrzenia – mówił. – Pragnę tylko, abyś mi donosił o faktach z największymi szczegółami. Pozostaw mi wysnuwanie z nich wniosków.

– O jakich faktach chcesz wiedzieć? – spytałem.

– Chcę wiedzieć o wszystkim, co się zdarzy, choćby to na pozór nie miało żadnego związku z naszą sprawą; pragnę zwłaszcza poznać stosunki młodego Baskerville'a z sąsiedztwem, oraz wszelkie szczegóły, odnośne do śmierci sir Karola. Jedno wydaje mi się pewne, a mianowicie, że pan Jakub Desmond, najbliższy spadkobierca, jest człowiekiem bezinteresownym i że nie on był sprawcą morderstwa. Możemy go zupełnie pominąć. Szukajmy wśród najbliższego otoczenia sir Henryka.

– Czy nie należałoby przede wszystkim pozbyć się małżonków Barrymore?

– Byłoby to wielką nieostrożnością. Jeżeli są niewinni, stałaby się im krzywda; jeśli są winni, ułatwiłoby im to zatarcie śladów. Nie! trzeba ich zatrzymać, ale nie spuszczać z nich oka. Jest tam jeszcze groom4. Jest dwóch dzierżawców w pobliżu łąki. Jest doktor Mortimer, ale ten wydaje mi się zupełnie uczciwy; jest jego żona, o której nic nie wiemy. Dalej jest pan Frankland z Lafter-Hall i jeszcze paru sąsiadów. Tym wszystkim sąsiadom musisz przyglądać się bacznie, aby poznać dokładnie ich charakter, ich cele, upodobania itd.

– Uczynię, co tylko w mej mocy.

– Wszak masz broń przy sobie?

– Tak, na wszelki przypadek wziąłem rewolwer.

– Niech cię nie opuszcza we dnie i w nocy; bądź w zbrojnym pogotowiu.

Nasi przyjaciele znaleźli już przedział pierwszej klasy i czekali na platformie.

– Nie mamy żadnych wieści – odparł doktor Mortimer w odpowiedzi na pytanie Holmesa. – Jednego tylko jestem pewien, a to, że nas już nie śledzono przez te dwa dni ostatnie. Wychodziliśmy zawsze pod opieką tajnego policjanta, który nic podejrzanego nie dostrzegł.

– Mam nadzieję, że trzymaliście się panowie razem?

– Prawie ciągle; wczoraj wyjątkowo spędziłem popołudnie bez sir Henryka w muzeum chirurgicznym – odparł doktor Mortimer.

– Było to wielką nieostrożnością – rzekł Holmes z zadumą. – Proszę cię, sir Henryku, nie wychodź nigdy sam, bo może cię spotkać wielkie nieszczęście. Czy znalazł się drugi but?

– Przepadł z kretesem.

– Do widzenia – mówił Holmes, gdy pociąg ruszył – a pamiętaj, sir Henryku, jedno zdanie z owej legendy: po zachodzie słońca unikaj łąki i przyległego trzęsawiska.

*

Podróż była przyjemna; czas zeszedł mi na zawiązywaniu bliższej znajomości z moimi towarzyszami i na bawieniu się z pieskiem doktora Mortimera.

Po paru godzinach zazieleniały pola, przez okno wagonu widać było pasące się trzody. Młody Baskerville przyglądał się krajobrazowi z widoczną przyjemnością, zwłaszcza gdyśmy wjechali w jego rodzinne Devonshire.

– Od chwili, gdym je opuścił, objechałem świat dokoła – mówił – a nie widziałem nigdzie nic podobnego.

– Wszyscy obywatele Devonshire dzielą pańskie zdanie – wtrąciłem. – Żadna okolica nie wzbudza tak wielkiego przywiązania w swoich mieszkańcach, jak ta właśnie.

– To zależy od rasy – tłumaczył doktor Mortimer. – Dość spojrzeć na okrągłą czaszkę sir Henryka, aby poznać, że jest celtyckiego pochodzenia, a Celtowie mają wrodzony zapał i zdolność przywiązywania się do ludzi i kraju. Głowa biednego sir Karola była na wpół galijska, na wpół celtycka. Wszak pan, sir Henryku, opuściłeś Baskerville-Hall w bardzo młodym wieku?

– Miałem zaledwie lat dziesięć, gdy mój ojciec umarł. Zresztą nie znam pałacu, mieszkaliśmy w ustronnym dworku na południowym wybrzeżu. Stamtąd pojechałem wprost do Ameryki. Cały ten kraj jest dla mnie tak obcy i nowy, jak dla doktora Watson, a chciałbym już jak najprędzej zobaczyć łąkę i przyległe trzęsawisko.

– Pańskie życzenie już się spełniło.

Doktor Mortimer wskazywał nam przez szybę rozległą pustą przestrzeń.

Był to widok smutny, ponury. Baskerville przyglądał mu się ze wzruszeniem, jako pobojowisku, na którym rozgrywały się tragiczne losy jego rodziny.

W jego brwiach ściągniętych, w zarysie ust znać było niezłomną wolę i energię.

Pociąg zatrzymał się przy małej stacyjce. Wysiedliśmy z wagonu. Po drugiej stronie dworca czekał nas amerykan5, zaprzężony w dwa rosłe konie.

Nasz przyjazd był widocznie wypadkiem dnia, gdyż obstąpili nas tragarze, a naczelnik stacji ze swoim sztabem przyglądali nam się ciekawie. Zastanowił mnie widok dwóch rosłych chłopów w mundurach żołnierskich; stali, oparci na karabinach i nie spuszczali z nas oka.

Stangret, o twarzy surowej, powitał sir Henryka ukłonem. Zajęliśmy miejsca w wehikule, konie pomknęły szybko; mijaliśmy schludne farmy, otoczone ogródkami, ale w oddali szarzały wciąż oparzeliska.

Amerykan wjechał na boczną drogę; mknęliśmy wśród łąk żyznych i pól uprawnych. Przy każdym zakręcie, ujawniającym nowe horyzonty, Baskerville wydawał ciche okrzyki zachwytu. Minęliśmy lasek dębowy; zeschłe liście uściełały drogę nowemu dziedzicowi. Można to było poczytywać za złą wróżbę…

– Hola! cóż to znaczy? – zawołał doktor Mortimer, gdyśmy wyjechali na pole.

Jak wryty w ziemię, stał żołnierz na koniu, z bagnetem przez ramię.

– Co to znaczy, Perkins? – spytał znowu doktor Mortimer.

Stangret odwrócił się ku nam i rzekł:

– Trzy dni temu jakiś więzień uciekł z więzienia w Princetown; wszystkie drogi kołowe i wszystkie dworce w pobliżu strzeżone są przez wojsko. Nie podoba się to naszym farmerom.

– Powinni być radzi. Policja płaci dobrze za wiadomości o zbiegach. Można zarobić kilka funtów.

– Ale można też stracić głowę, bo taki nie daruje i gardło poderżnie każdemu, kto policję na jego trop wsadzi.

– Cóż to za jeden?

– Nazywa się Seldon. Wpakowano go do więzienia za morderstwo w Notting-Hill.

Pamiętałem dobrze tę sprawę, bo Holmes interesował się nią z powodu niezwykłego okrucieństwa mordercy. Złagodzono mu karę śmierci na dożywotnie więzienie: został uznany za niepoczytalnego; sędziowie nie mogli uwierzyć, aby dopuścił się tak potwornej zbrodni, będąc przy zdrowych zmysłach.

Nasz amerykan toczył się teraz brzegiem trzęsawiska, najeżonego wysokimi kamieniami. Widok był groźny. Nawet sir Henryk przestał się zachwycać krajobrazem.

Żyzna okolica pozostała za nami; mieliśmy przed sobą ziemię szarą, jałową, z rzadka ukazywała się ludzka siedziba, opasana murem z kamieni. Wreszcie wjechaliśmy w jar głęboki; roztoczyła się znowu zieleń drzew, a w oddali ukazały się dwie strzeliste wieże. Stangret wskazał biczem.

– To Baskerville-Hall – oznajmił.

Pan tej rezydencji z roziskrzonymi oczyma przyglądał się swojej siedzibie.

 

W parę minut potem wjeżdżaliśmy już w pałacową bramę, staroświecką, sklepioną; po chwili ukazał nam się gmach, przebudowany za południowo-afrykańskie złoto sir Karola.

Turkot kół zamierał na zwiędłych liściach, stare drzewa tworzyły tunel nad naszymi głowami. Baskerville drgnął, widząc tę aleję.

– Czy to było tutaj?… – spytał półgłosem.

– Nie; Aleja Wiązów jest po drugiej stronie – objaśnił go doktor Mortimer.

– Nie dziw, że stryj miewał złe przeczucia. Ten liściasty tunel może najodważniejszego człowieka przejąć strachem. Oświecę go lampami elektrycznymi. Za pół roku ten dziedziniec będzie nie do poznania.

Minęliśmy ciemną aleję i szerokim, wzniesionym podjazdem zajechaliśmy przed pałac.

Środkowy korpus ozdobiony był wspaniałym portykiem; po bokach wznosiły się wieże, średniowieczne, zębate, ze strzelnicami.

– Witaj nam, sir Henryku! Witaj w domu swych przodków w Baskerville-Hall.

Z tymi słowami pod portyk wyszedł mężczyzna wysoki, blady, i otworzył drzwiczki amerykana. Poza nim stała kobieta; pomagała mu wyjmować kuferki.

– Pozwoli pan, że nie zsiadając, odjadę do domu – rzekł doktor Mortimer. – Czeka na mnie żona.

– Jak to? Nie chce pan zostać na obiad?

– Chętnie bym został i oprowadził pana po tej rezydencji, ale Barrymore spełni to lepiej ode mnie. Muszę wracać. Do widzenia! A proszę pamiętać, że jestem na pańskie usługi o każdej porze dnia i nocy.

Amerykan potoczył się znowu ciemną aleją. Sir Henryk przestąpił próg, ja za nim.

Znaleźliśmy się w ogromnej, sklepionej sieni, z wiązaniami z belek dębowych. W staroświeckim kominku płonął ogień. Obaj wyciągnęliśmy ręce zziębnięte, a rozgrzawszy się, wodziliśmy oczyma po ścianach, zawieszonych zbrojami, strzelbami i myśliwskimi trofeami.

– Tak sobie właśnie wyobrażałem tę siedzibę – mówił sir Henryk. – Typowa rezydencja angielskiego szlachcica. Gdy pomyślę, że moi przodkowie żyli tu przez pięć wieków, ogarnia mnie dziwne wzruszenie.

Barrymore, zaniósłszy kuferki do naszych pokojów, wrócił i stał przy drzwiach, jako wytrawny służbista nie chcąc przerywać naszej rozmowy.

Był to mężczyzna lat średnich, niezwykłej urody, o twarzy bladej, z dużą czarną brodą i regularnymi rysami.

– Czy jaśnie pan każe podać obiad? – zapytał.

– Już gotów?

– Gotów. Jaśnie pan znajdzie wodę ciepłą w swojej ubieralni. Moja żona i ja będziemy starali się dogadzać jaśnie panu, dopóki nie znajdzie nowej służby.

– Więc chcecie mnie opuścić?

– Warunki zmieniły się. My dwoje wystarczaliśmy sir Karolowi, ale jaśnie pan zechce zapewne żyć dworniej, przyjmować gości i będzie potrzebował więcej służby.

– Więc chcecie mnie opuścić? – powtórzył sir Henryk. – Wszak twoja rodzina służyła mojej przez kilka pokoleń. Przykro by mi było rozpoczynać nowe życie od zrywania tak dawnego stosunku.

Zdało mi się, że dostrzegam wzruszenie na chłodnej twarzy kamerdynera.

– I nam będzie przykro – odparł – ale byliśmy oboje bardzo przywiązani do sir Karola; jego śmierć wstrząsnęła nami do głębi. Ten dom budzi w nas tak smutne wspomnienia, że wolelibyśmy go opuścić.

– Cóż zamierzacie uczynić?

– Chcielibyśmy rozpocząć jakiś interes. Hojność sir Karola dostarczyła nam środków po temu. Może jaśnie pan zechce obejrzeć swoją rezydencję.

Nad sienią była oszklona galeria. Prowadziły do niej podwójne schody. Z tej galerii wychodziły dwa korytarze, wiodące do pokojów sypialnych. Mój przylegał do sypialni sir Henryka. Ta część domu była widocznie przebudowana; pokoje jasne, urządzone nowocześnie, zaopatrzone we wszelkie wygody.

Za chwilę zeszliśmy do jadalni. Była to komnata wysoka, staroświecka, przedzielona na dwie części: w jednej, do której wchodziło się po trzech schodkach, za dawnych czasów jadali suzerenowie, zaś w niższej – wasale. Sklepione sufity nadawały jeszcze powagi tej komnacie, która przy świetle pochodni, wśród gwaru uczty, bywała nieraz jasną i wesołą, ale teraz, w blasku lampy, przyświecającej dwom gentlemanom we frakach, wydawała się anachronizmem.

Wszystkie cztery ściany były ozdobione wizerunkami przodków, poczynając od rycerzy z czasów Elżbiety, a kończąc na przedostatnim właścicielu Baskerville-Hall.

Mówiliśmy mało i przyznam, że byłem rad, gdy obiad skończył się i mogliśmy wyjść do bilardowego pokoju na cygaro.

– Niezbyt wesoła rezydencja… – rzekł sir Henryk. – Przypuszczam, że można się do niej przyzwyczaić, ale na razie czuję się nieswój. Nic dziwnego, że mój stryj stał się dziwakiem. Połóżmy się wcześniej. Może jutro, przy blasku słonecznym, te komnaty przedstawią nam się weselej.

Przed udaniem się na spoczynek, podniosłem roletę i wyjrzałem przez okno. Widok był na trawnik przed portykiem. Pośrodku stały dwa dęby, miotane wiatrem. Księżyc, w ostatniej kwadrze, przeświecał blado przez chmury. Z dala widniały nagie skały, a poza nimi trzęsawisko.

Spuściłem roletę, nie chcąc patrzeć dłużej na ten ponury krajobraz.

Byłem zmęczony, a jednak usnąć nie mogłem; obracałem się z boku na bok. Na dole zegar wybijał kwadranse, poza tym panowała cisza grobowa.

Nagle przerwał ją płacz niewieści. Usiadłem na łóżku i począłem nasłuchiwać. Przez pół godziny czekałem w natężeniu, ale oprócz płaczu nie usłyszałem nic zgoła.

3groom (ang.) – stajenny, parobek. [przypis edytorski]
4amerykan (daw.) – resorowany czterokołowy pojazd konny z odkrytym nadwoziem. [przypis edytorski]