Tasuta

Emancypantki

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Wszystko to widział i – jeszcze domyślał się, że pan Krukowski dlatego robi tak wyrafinowanie skromną minkę, ażeby zbagatelizować jego, pana Miętlewicza, który przecież wszystko sobie samemu zawdzięczał!

Gdyby uczucia pana Miętlewicza dały się w owej chwili zamienić na dynamit, kościół w Iksinowie, okalające go budynki, a może część rynku należałyby dziś do wspomnień. Nie mogąc jednak zetrzeć na atomy pana Krukowskiego, Miętlewicz zdecydował się wbić mu w serce nóż – moralny. Więc zaczął znowu przeciskać się przez tłum w stronę kaplicy, zbliżył się do ławki podsędków i – odwróciwszy się tyłem do Krukowskiego zaczął żywą rozmowę z panną Eufemią.

Krukowski obok Madzi zachowywał się tak, jak gdyby go nic nie obchodził ani Miętlewicz, ani jego śmiały atak na pannę Eufemię. Natomiast postępowanie Miętlewicza zaniepokoiło młodego blondyna z grzywką, w pocztowym uniformie. Przetarł oczy, rozsunął grzywkę nad czołem, jakby nie dowierzając nie tylko swoim zmysłom, lecz i wnioskującym zdolnościom. Ale gdy spostrzegł, że Miętlewicz coraz poufalej rozmawia i coraz czulej spogląda na pannę Eufemię, i gdy jeszcze zauważył na jej cudnym obliczu odcień zadowolenia, roześmiał się gorzko i z gwałtownymi ruchami opuścił świątynię.

Wszystkich tych z szybkością błyskawicy następujących po sobie wypadków Madzia nie dostrzegła, pogrążona w wizji, wobec której zniknął dla niej świat rzeczywisty. Nie słyszała, że na chórze skutkiem niepojętej omyłki głosy męskie zaczęły inną pieśń, a głosy żeńskie inną, co wywołało taki zamęt, że organista schwycił się za głowę, pobożni zaczęli spoglądać na chór i nawet obejrzał się zgorszony proboszcz. Nie widziała, że major nagle wyskoczył z ławki, że dziadek w czerwonej pelerynce obudził podsędka i że przy wielkim ołtarzu ukazał się baldachim w formie parasola, który niósł rejent, staruszek mający długi nos, wiecznie zdziwione usta i nadzwyczajnie wysokie kołnierzyki, podwiązane kolosalnym białym halsztukiem. Dzięki temu halsztukowi, dymom kadzidła i oświetleniu, które z okna padało mu na twarz, rejent chwilami wyglądał jak cherubin mający bardzo podeszłe lata i bardzo małe skrzydła. Przynajmniej takie wrażenie robił na pani rejentowej, która zawsze wpadała w ekstazę, ile razy jej mąż dźwigał nad celebrantem baldachim ukazując zdziwioną twarz to z jednej, to z drugiej strony pozłoconego drążka.

Proboszcz zdjął z ołtarza monstrancję i otoczony niebieskimi obłokami kadzidła zaintonował:

 
U drzwi Twoich stoję, Panie…
U drzwi Twoich stoję, Panie…
 

powtórzył ogromny głos ludu. Fala tłumu zakołysała się między wielkim ołtarzem i chórem i zaczęła bić we drzwi cofając się i posuwając naprzód. Na chwilę zrobiło się pusto przed ołtarzem i znowu napłynęła powódź ludzka; znowu pusto i – fala uderzywszy w ściany boczne zalała stopnie ołtarza. Znowu pusto na środku kościoła, gdzie ukazał się proboszcz podtrzymywany przez majora i podsędka i – znowu tłum zalał wolne miejsca gromadząc się poza celebrantem i towarzyszącymi mu starcami.

Niekiedy zdawało się, że rozkołysana ciżba jest rzeczywistą falą, która kurczy się i cofa wobec złotej monstrancji, jak przed wiekami pod Chrystusową stopą uciszało się burzliwe jezioro.

Madzia z matką przyłączyły się do procesji. Posunęły się kilka kroków naprzód i – tłum odrzucił je parę kroków w tył, wciąż posuwając się i cofając w takt pieśni i bijących dzwonów.

W tej chwili Madzia usłyszała obok głos dziecięcy:

– Śmigaj, Antek!…

– Rrru!… – odpowiedział drugi i z głową pochyloną jak do bodzenia rzucił się w najgęstszy tłum, a za nim jego kolega rozpychając ludzi rękoma jak żaba, która daje nurka.

– Rrru!… – odezwał się nieco dalej trzeci głos i znowu ludzie zaczęli się odrzucać od siebie, jakby ich kto tęgo potrącał.

– A, łajdaki, Boże odpuść, antychrysty potępione!… – odezwała się półgłosem jakaś babina. – Żeby też nikt nad bestyjstwem nie miał dozoru…

Madzi nagle stanęła w pamięci nieprzeliczona gromada dzieciaków. Był między nimi ten zapłakany, który rzucał kamyki do ich ogrodu, i ci, którzy biegli za wózkiem siostry pana Krukowskiego, i ci, co podziwiali cylinder pana Miętlewicza. I jeszcze owi, których co dzień można było widywać na gałęziach drzew lub na szczytach parkanów, i tacy, którzy tarzali się w ulicznym piasku, brodzili po wodzie z zawiniętymi do kolan majtkami albo w czasie ulewnego deszczu wystawali pod rynną bijąc się o lepsze miejsce.

Wszystko to były dzieciaki zaniedbane i Madzi błysnęła myśl:

„Założę tu szkołę elementarną!…”.

Gorąco oblało ją z radości.

„Mogę zebrać co najmniej setkę dzieci… – mówiła do siebie. – Gdyby każde płaciło choć po rublu na miesiąc, miałabym sto rubli miesięcznie… Całe utrzymanie!… I jeszcze mogłabym pomagać mamie, a Zosię wysłać do Warszawy… O, dziękuję Ci, Matko Boska, boś Ty mnie natchnęła…”.

– Co tobie, Madziu? – szepnęła patrząc na nią matka.

– Mnie?

– Jesteś taka rozpromieniona…

– Modliłam się.

Matka chciała ją pochwalić, lecz w tej chwili spostrzegła eks-paralityczkę, którą prowadził z jednej strony doktór, z drugiej pan Krukowski.

„Ach – pomyślała doktorowa – widocznie podobał jej się pan Ludwik i nie umie biedactwo ukryć tego… Starszy wprawdzie od niej – westchnęła – ale dobrze wychowany i majętny… Niech się dzieje wola boska!… nie będę ani przymuszać, ani bronić…”.

Teraz przyszła Madzi uwaga, że jednakże ona sama stu dzieci uczyć nie może. W takim razie musi poprzestać tylko na pięćdziesięciu rublach miesięcznie. Ale co robić z pozostałą resztą dzieciaków, które niezawodnie będą tłoczyć się do takiej szkoły?

„Wiem!… – rzekła w duchu – przyjmę Femcię do spółki, boć ona, biedaczka, nieraz narzekała, że nie ma pola do pracy i jest ciężarem dla rodziców… O, dzięki Tobie, Panno Przenajświętsza, Ty mi zsyłasz takie pomysły…”.

38. Serca zaczynają fermentować

Madzia ocknęła się. Stały z matką na cmentarzyku obok wielkich drzwi. Procesja wróciła do kościoła, ludzie zaczęli się rozchodzić. Pan prowizor, dwaj sekretarze, dependent rejenta i inna mniej znaczna młodzież opierając się na laskach i parasolach przypatrywała się pannom i szeptem robiła uwagi. Opodal stał posępny blondyn w pocztowym uniformie, czekając na kogoś.

Madzia już nie bała się tych panów, nawet nie raziły jej natrętne spojrzenia. Co ją to mogło obchodzić! Ona przecież zakłada szkółkę elementarną, chce zapewnić byt sobie i rodzicom, a tamci panowie niech patrzą, niech się naigrawają z niej.

„Jestem przecie kobietą samodzielną” – pomyślała, z wdzięcznością przypominając sobie pannę Howard, która tyle pracy wkładała w to, ażeby zrobić kobiety istotami samodzielnymi.

Nadszedł ojciec, który wciąż z panem Krukowskim prowadził eks-paralityczkę.

– Luciu… doktorze… zmiłujcie się!… Czuję, że nie zrobię już ani kroku… Zupełnie straciłam władzę.

– Nie, kochana pani, musisz dojść o własnych siłach do domu – odpowiedział doktór. Z miny pana Krukowskiego było widać, że chętnie posadziłby siostrę na wózku i oddał pod opiekę służącej.

W wielkich drzwiach ukazała się rodzina podsędków, a za nimi pan Miętlewicz. Już włożył swój lśniący cylinder na głowę, lecz zobaczywszy państwa doktorów zdjął go znowu i z gracją zaczął się do nich zbliżać.

– Panie, hej!… panie, hej!… – nagle zawołał do niego posępny młody człowiek w pocztowym uniformie.

– Nie mam czasu!… – odparł Miętlewicz, niezadowolony ze zbyt kordialnego powitania przy tylu osobach.

– Ale ja mam czas i interes do pana – odpowiedział blondyn chwytając Miętlewicza za rękę.

Żaden wschód, żaden zachód słońca nie był tak purpurowym jak w tej chwili oblicze pięknej Eufemii. Panna podsędkówna przybiegła do Madzi i schwyciwszy ją pod rękę szepnęła:

– Moja droga, idźmy naprzód… Boję się awantury… Ten Cynadrowski…

I wyszły za bramę przeprowadzone melancholijnymi spojrzeniami pana Krukowskiego, który z doktorem musiał odprowadzać siostrę.

– Co się stało, Femciu?… – zapytała Madzia.

– Nic… nic… Proszę cię, mów co do mnie… – odpowiedziała podsędkówna.

– O, nawet ważną rzecz chcę ci powiedzieć – rzekła Madzia.

– I ja tobie, ale kiedy indziej… Oświadczył ci się Miętlewicz?…

– Mnie?… – zapytała zdumiona Madzia zatrzymując się na rynku. – A on po co miałby mi się oświadczyć?…

– Po to, ażebyś za niego wyszła.

– Przeżegnaj się, Femciu!… Ależ ja ani myślę iść za mąż…

– Jak to, nie wyszłabyś nawet za Krukowskiego? – rzekła panna Eufemia.

– Za nikogo – odparła Madzia tonem tak szczerym, że panna Eufemia nie mogła powstrzymać się od ucałowania jej na środku miasta.

– Więc co masz mi powiedzieć?… – Czy zostawiłaś kogo w Warszawie?… – spytała panna Eufemia.

Madzi wystąpił na twarz delikatny rumieniec.

– Moja Femciu – odparła – daję ci słowo, że o nikim nie myślę… o nikim w świecie… – dodała. – Chcę ci tylko coś zaproponować. Ale że teraz nie mamy czasu, więc przyjdź do nas po obiedzie.

W tej chwili minął obie panny w odległości kilku kroków pan Miętlewicz, któremu towarzyszył młody człowiek w pocztowym uniformie. Zdawali się być wzburzeni i rozmawiali tak głośno, że Madzia usłyszała kilka wyrazów:

– Więc mówisz, że nie?… – pytał młody człowiek.

– Ależ, jak Pana Boga kocham, tak nie! – odpowiedział Miętlewicz.

Panna Eufemia zamyśliła się. Potem roześmiała się nienaturalnym głosem i prędko rzekła do Madzi:

– Odpowiedz: tak czy nie?…

– O czym mówisz? – zdziwiła się Madzia.

– Tak czy nie?… – nalegała panna Eufemia, niecierpliwie tupiąc drobną nóżką.

– Więc: nie – odparła Madzia.

– Tak i ja sądzę – rzekła panna Eufemia. – Podli są mężczyźni!… z wyjątkiem ludzi zajmujących bardzo skromne stanowiska – dodała z lekkim westchnieniem.

– No, ale bądź zdrowa!…

Madzia nie mogła wyjść z podziwu. Lecz że w tej chwili jej myśl była zajęta projektem szkoły elementarnej, więc zapomniała o dziwnym zachowywaniu się panny Eufemii, nawet o niej samej.

 

Około godziny trzeciej, na ulicy, przy której stał dom doktora, z dwu przeciwległych końców spostrzegli się nawzajem dwaj panowie: Krukowski w kostiumie granatowym i Miętlewicz w jasnym. Pan Krukowski trzymał w palcach mały przedmiot zabezpieczony papierem; pan Miętlewicz niósł duży przedmiot, zawinięty w papier, pod pachą.

Obaj byli równo oddaleni od furtki doktora i obaj jednocześnie zatrzymali się na stanowiskach.

Pan Krukowski myślał:

„Zaczekam, aż wejdzie ten gbur, ażebym nie potrzebował ustępować mu miejsca w furtce…”.

Zaś pan Miętlewicz mówił do siebie:

„Czego on tam stoi, ten dubelt na cienkich nogach?… Już widzę, że coś traguje, pewnie dla panny Magdaleny… Niechże odda pierwej swój prezent, a potem zobaczymy, kto z nas lepszy?”.

Zaczął czytać szyld nad sklepem z bułkami, później przypatrywać się felczerskim talerzom, a nareszcie odwrócił się i zniknął na zakręcie niebrukowanej ulicy.

„Boi się mnie… to dobrze!” – pomyślał pan Krukowski i z miną triumfatora wszedł przez furtkę.

Państwo Brzescy byli po obiedzie. Doktorowa odpoczywała na fotelu w saloniku, doktór w ogrodzie palił tanie cygaro, major z podsędkiem grali w altanie w szachy, a Madzia spacerowała po wszystkich pokojach, niecierpliwie oczekując na Femcię. Gdy przez otwarte drzwi wyjrzała do ogrodu, nagle stanął przed nią Krukowski i z pełnym elegancji ukłonem podał niewielki bukiecik róż. Było kilka białych, dwie herbaciane, jedna żółta i jedna amarantowa.

– Siostra moja – rzekł robiąc wdzięczne ruchy nogami i krzyżem – ośmiela się złożyć pani te kwiaty.

Złotawa twarz Madzi pokryła się rumieńcem. Dziewczyna była tak uszczęśliwiona bukiecikiem i tak zmieszana pokorą ofiarodawcy, że omal nie zapomniała wyszeptać:

– Dziękuję…

A w duszy rzekła:

„Jaki on nieśmiały… jaki delikatny…”.

I serce jej poczęło szybciej bić dla pana Krukowskiego.

Doktorowa przyniosła szklankę wody i pomogła Madzi ustawić bukiecik na honorowym miejscu w saloniku. Gdy zaś matka odeszła, a pan Krukowski został sam z Madzią, rzekł, czule patrząc jej w oczy:

– Jaka pani była dziś smutna w kościele!

– Ja?… – odparła, znowu rumieniąc się. – Pan mnie widział?…

– Miałem to szczęście, a nawet… nierównie większe: zdawało mi się, że podzielam smutek pani.

– O, nie… owszem… ja byłam dosyć wesoła – tłomaczyła się Madzia z obawy, ażeby pan Krukowski nie odgadł jej trosk o rodzinę.

– Więc może to było rozmarzenie, do którego usposabia nasz kościołek? Dusze piękne wszędzie umieją marzyć…

„Jaki on grzeczny!” – pomyślała Madzia czując wdzięczność dla największego eleganta w Iksinowie.

W tej chwili energicznym krokiem wpadł do ogrodu spotniały pan Miętlewicz. Ujrzawszy Madzię wydobył spod pachy duży przedmiot owinięty w papier i podając go rzekł:

– Prawdziwy piernik toruński… Raczy pani przyjąć… to bardzo zdrowy smakołyk…

Madzia zmieszała się, ale jeszcze więcej… sam pan Miętlewicz. Dostrzegł bowiem, że wąskie usta Krukowskiego ułożyły się do uśmiechu, a z tego domyślił się, że palnął bąka.

Trzymał w ręku nieszczęsny piernik, nie wiedząc, co z nim począć. Usta mu drżały, oko stanęło słupem, na czoło wystąpił jeszcze obfitszy pot.

„Jaki on, biedak, zakłopotany!” – pomyślała Madzia i biorąc od Miętlewicza piernik rzekła:

– Bardzo dziękuję… wielką zrobił mi pan niespodziankę, bo ja bardzo… to lubię…

W oku Miętlewicza błysnął triumf, a bystry dostrzegacz, pan Krukowski, pomyślał:

„Anioł nie kobieta… Ona – lub żadna!…”.

Pan Miętlewicz zbyt prędko odzyskał werwę, ażeby nie zasypać się po raz drugi.

– Piękny mamy dzień – rzekł usiłując nie dopuścić do rozmowy Krukowskiego. – Bardzo ładny dzień, prawda, pani?

– Rzeczywiście…

– Może byśmy się tak… przeszli po ogródku… Bardzo ładnie wygląda ogródek… – służę pani – wypowiedział jednym tchem Miętlewicz ostentacyjnie podając rękę Madzi.

Tym razem Madzia otworzyła zdumione oczy, a subtelny pan Krukowski przygryzł usta.

– Oj!… – mimowolnie jęknął pan Miętlewicz odgadując, że musiał zrobić coś bardzo nie w porę. Więc stanął z wygiętym ramieniem nie wiedząc, czy je podać, czy cofnąć, a na czoło wystąpiły mu nadzwyczajnie wielkie krople potu.

– Bardzo dobrze, przejdźmy się – odpowiedziała Madzia, szybko podając mu rękę.

A w duchu rzekła:

„Biedak, nieobyty w towarzystwie… Jakie on musi męki przechodzić!…”.

I pełne litości serce uderzyło szybciej, tym razem dla pana Miętlewicza.

Wtem na ścieżce ogródka zaszeleściła damska suknia. To biegła panna Eufemia nieco rozgorączkowana widokiem dwu mężczyzn, z których jeden był niedawno, a drugi powinien być jej wielbicielem.

– A, niedobra Madziu, zdradziecka!… – zawołała panna Eufemia. – Obiecałaś czekać na mnie, ja mam tyle do powiedzenia, a ty spacerujesz z panem Miętlewiczem?…

Panny padły sobie w objęcia, z czego korzystając Miętlewicz usunął się od Madzi tak daleko, że już nie mogłaby mu podać ręki.

„Teraz moda chodzić pod rękę tylko w kościele, nie w ogrodzie” – myślał nieszczęśliwy życząc Krukowskiemu, ażeby na jego głowę padły wszelakie klęski.

Panny wzięły się pod ręce i zaczęły szybko chodzić, co zmusiło pana Krukowskiego do przypatrywania się szachistom, a pana Miętlewicza do naśladowania go.

39. Wspólniczka

Na końcu ogrodu pod kasztanem była ławeczka; tam panna Eufemia zaciągnęła Madzię mówiąc:

– No, a teraz powiedz: jaki miałaś do mnie interes? Łatwo pozbyłyśmy się tych panów – dodała tonem, który nie oznaczał zadowolenia.

– Może obrażą się?… – lękliwie zapytała Madzia.

– Dajże spokój!… – odparła panna Eufemia wyciągając zgrabnie obute nóżki i wachlując się liściem kasztana. – Pan Krukowski udaje dla mnie obojętnego, więc musi nas unikać, a pan Miętlewicz obawia się asystować mi w obecności tamtego.

– Oni obaj kochają się w tobie? – zapytała Madzia.

– I oni, i… inni… Ten sekretarz pocztowy, co… wiesz, tak się nieładnie nazywa… szaleje z zazdrości… Nawet mówiono, że… wikary… Ale mniejsza… powiedz, o czym chciałaś… – dokończyła panna Eufemia.

– Tylko, Femciu… sekret!…

– Bądź spokojna. Komuż go wreszcie powiem?…

– Twojej mamie…

– Och!… – westchnęła panna Eufemia w sposób, który oznaczał, że ze swoją matką nie dzieli się tajemnicami.

Madzia zamyśliła się.

– Wiesz – rzekła po chwili – otworzę tu szkółkę elementarną.

Pannie Eufemii wypadł z rąk liść kasztanu. Otworzyła oczy cudne jak niebo i – jeszcze dalej wysunęła drobne nóżki.

– Ty… Madziu?…

– Ja. Cóż w tym złego?

– Zlituj się… – mówiła panna Eufemia zniżając głos. – Przecie u nas jest nauczyciel elementarny i wiesz, że jego żona… sama piele w ogrodzie i… pierze bieliznę!…

– Więc cóż z tego?

– Więc… pracuje jak sługa i nikt z towarzystwa nie żyje z nią.

Madzi błysnęły oczy, a na twarz wystąpił rumieniec oburzenia.

– Wiesz, Femciu, że tego nie spodziewałam się usłyszeć… Czy myślisz, że moja mama nie piele w ogrodzie, a nawet nie pierze?… Sama wyprała mi szlafroczek…

– Twoja mama co innego… Ją wszyscy szanują…

– Trzeba szanować każdą kobietę, która pracuje, i jeszcze tak ciężko – mówiła Madzia z zapałem. – Przecież dzisiaj jest to dążenie wszystkich kobiet, ażeby pracować… pracować jak najciężej i nie oglądać się na pomoc rodziców czy zarobki męża…

– Więc ty chcesz iść za mąż – wtrąciła chmurnie panna Eufemia.

– Ależ nie!… przysięgam ci. Ja chcę tylko nie być ciężarem dla moich rodziców, chcę pomóc Zosi, ażeby skończyła pensję w Warszawie… Zresztą, ja nie potrafiłabym siedzieć w domu nic nie robiąc… Udławiłabym się chlebem rodziców, spaliłabym się ze wstydu… Ach, a czy mogłabym spojrzeć w oczy moim koleżankom, z których każda pracuje na siebie?…

Zarumieniona panna Eufemia zaczęła całować Madzię.

– Emancypantka z ciebie! – rzekła. – O, ja dużo słyszałam o pensji pani Latter i rozumiem cię. Ja także chciałabym być kobietą samodzielną, tylko… czy można nią być na takim partykularzu?

– Przekonam cię, że można.

– O, nie myśl, że ja tu zaśniedziałam – mówiła panna Eufemia. – Ja także chciałam pracować na siebie, nawet nauczyłam się haftu. Ale cóż z tego?… Kiedy powiedziałam, że będę sprzedawać moje hafty, mama dostała spazmów!

Panna Eufemia ciężko odetchnęła.

– Chciałam – ciągnęła – dawać lekcje fortepianu córeczce naczelnika powiatu… Ale mama znowu zrobiła mi scenę i od tej pory zerwaliśmy stosunki z naczelnikostwem. Spróbuj tu być emancypantką, a zobaczysz…

– Będę – odparła Madzia stanowczo.

– Czy myślisz, że i ja nie jestem nią?… – mówiła panna Eufemia coraz ciszej, ale coraz goręcej. – Ja, na przykład, kiedy kłania mi się ten… sekretarz z poczty, odpowiadam mu z lekka, czego mama nawet nie domyśla się… I jeszcze ci coś powiem, ale… Madziu, to wielka tajemnica…

– Masz przecie moją.

– Wiem i wierzę ci – odparła panna Eufemia. – Więc słuchaj… Ja nie tylko jestem emancypantka, ale – radykalistka… Wiesz, co ja robię?… Ja do kościoła nie chodzę z książką do nabożeństwa, tylko… czytam Pascala Pensées sur la religion… Kazałam je oprawić w czarną skórkę z krzyżem i złoconymi brzegami i z tym chodzę do kościoła… Rozumiesz?…

Madzi zrobiło się zimno. Wszakże ona dziś, przed kilkoma godzinami, doznała opieki Matki Boskiej… Ale ponieważ między kobietami samodzielnymi spotykała już wolnomyślne (pierwsza panna Howard), więc milczała.

– Może ci się to nie podoba?… – zapytała panna Eufemia patrząc jej w oczy.

– Szanuję twoje przekonania – odparła Madzia. – Zresztą – nie mówmy o tym… Zrobię ci propozycję: załóżmy obie do spółki szkołę elementarną… sama nie wydołam…

Panna Eufemia zawahała się.

– Moja droga… moja Madziu – odparła – ale… co świat o tym powie?…

Nagle twarz jej zajaśniała energią i zapałem.

– Owszem!… – rzekła podając Madzi rękę. – Należę do spółki… Niech się to raz skończy… Nie chcę wiecznej kontroli nad sobą… nie chcę targować się z mamą o każdy grosz wzięty na drobiazgi… o każdy ukłon oddany komuś na ulicy… Założymy pensję… Przełożone pensyj bywają w towarzystwach.

– Nie szkółkę elementarną? – spytała Madzia.

– Lepiej pensyjkę dla panienek z lepszych domów… Zbierze ich się sporo… I nawet powiem ci: od jutra zacznijmy szukać lokalu… Będziemy mieszkały przy pensji, bo ja nie wytrzymam w domu.

– Tak… lokal najpierwsza rzecz… Weźmiemy dwa obszerne pokoje…

– I dwa malutkie dla nas – dodała panna Eufemia.

– Trzeba kupić ławki takie, jak były u nas, ażeby dziewczątka nie pochylały się i nie psuły oczu…

– I elegancko wytapetować całe mieszkanie – wtrąciła panna Eufemia. – Miętlewicz dostarczy…

– Dwie tablice… dwie katedry… Aha, najważniejsza rzecz: rysunki i okazy do metody poglądowej…

– Mebelki do mego pokoju mam bardzo ładne – mówiła panna Eufemia.

– A i jeszcze zapomniałam najważniejszej rzeczy: muszę wziąć pozwolenie od dyrekcji.

– Doskonale!… Awantura będzie z mamą okropna, ale raz się to wszystko złamie. Przy tym jestem pewna, że ojciec mnie poprze – zakończyła panna Eufemia, ściskając Madzię. – Niech żyje emancypacja, prawda?… – szepnęła jej do ucha.

W tej chwili panny usłyszały szelest za parkanem, jakby ktoś przedzierał się przez krzaki. Zalękniona Madzia obejrzała się i przez szczelinę między deskami zobaczyła błyszczące oko.

– Tam ktoś jest… – szepnęła panna Eufemia wieszając się u ramienia Madzi.

– Pewnie chłopcy, co kamieniami rzucają…

– Nie, proszę pani – odezwał się stłumiony głos zza parkanu. – Są dwa listy do panny Magdaleny i… i jeden do panny Eufemii – dodał głos, w którym czuć było drżenie.

Przez szczelinę parkanu wysunęły się dwa listy.

– Cynadrowski!… – szepnęła panna Eufemia do ucha Madzi blednąc i rumieniąc się.

– Ten… oddam tylko pannie Eufemii – mówił głos zza parkanu.

Panna Eufemia gorączkowo schwyciła trzeci list.

– Co za szaleństwo – rzekła – pan mnie zgubisz!…

– Niech mi pani przebaczy, ale – jestem bardzo nieszczęśliwy… – odparł głos. – Już odchodzę…

Obie panny, blade, drżały jak w febrze.

– Czy kto nie widział z altanki?… – odezwała się panna Eufemia.

– Klomb zasłania… – odparła Madzia. – Ale cóż to za dziwny człowiek!…

– Skąd ten list do mnie? – mówiła panna Eufemia. – Marka jest… pieczątka… Boże! jak ja muszę być zmieniona… Gdyby teraz przyszła mama, wszystko by się wydało.

– Idźmy stąd – rzekła Madzia.

Podała rękę pannie Eufemii i chyłkiem wzdłuż parkanów, okrążywszy dom, wprowadziła ją do swego pokoiku. Ponieważ w altanie major strasznie krzyczał domagając się poprawki i twierdząc, że nie miał zamiaru brać wieży, Madzia była pewna, iż nowy rodzaj komunikacji pocztowej nie był przez nikogo dostrzeżony.

 

To bardziej uspokoiło pannę Eufemię aniżeli woda sodowa. Stanęła przed lustrem, wyjęła z kieszeni miniaturowe pudełeczko pudru i złagodziła zbyt żywe rumieńce.

– Ale co za list?… – mówiła rozdzierając kopertę – Podpisu nie ma…

– Jestem pewna, że on sam pisał – rzekła Madzia patrząc na list przez ramię panny Eufemii, która zaczęła cicho czytać i robić półgłosem uwagi.

„Bóstwo moje nadziemskie…”. Cóż to znowu?… „Błąd czepia mi się głowy, nie jem, nie śpię, zaniedbuję moje obowiązki, a w nocy przewracam się po łóżku jak Tantal!…”. Także mitologia!… „Bo mówi mi jakiś głos wewnętrzny, że nie jestem Ci, pani, obojętny, czego miałem niejednokrotnie dowody…”. Ależ to głupiec!… Dowody miał?… „Zerwałaś, niebiańska Istoto…”. Co za poufałość!… „z Krukowskim, a spotkawszy mnie w rynku, słodkie spojrzenie Twe było dla mnie obrazem Twoich namiętnych uczuć…”.

– A, tego już za wiele!… – wybuchnęła panna Eufemia mnąc list.

– Ależ czytaj dalej, kiedyś zaczęła.

„Jeżeli więc teraz odwraca się ode mnie Twe oblicze, które jest dla mnie Niebem, ziemią, powietrzem i Wiecznością, muszę Twoje postępowanie…”. Ależ on mi ciągle mówi: ty, ten pisarczyk… „rozumieć w taki sposób, że ktoś mnie podle oczernił. Gdyby tu zjechał rewizor, sam uprawlajuszczy, nawet komisja śledcza, nie tłomaczyłbym się, bo jestem szlachcic z dziada pradziada i mam duszę dumną, nieugiętą w karku. Ale przed Tobą, Aniele…”.

– Osioł!… – syknęła panna Eufemia drugi raz mnąc list. Lecz po chwili znowu zaczęła go czytać.

„Niech w ziemię wrosnę, niech mnie nagła śmierć spotka, jeżeli kiedykolwiek w życiu odlepiłem markę od listu, czyby ona była za kopiejkę czy za dziesięć kopiejek. Może nieustannie tracąc przytomność z miłości upadł mi jaki list na ziemię, a Josek albo który pocztylion wymiótł ze śmieciami. Ale ja nigdy nie pokalałem w żaden sposób mego honoru, bo wiem, com winien memu nazwisku i Tobie, Bóstwo empiryjskie…”.

– Biedny chłopak!… – wtrąciła Madzia.

– Błazen, powiedz… Jak on śmie przemawiać do mnie w podobny sposób?…

– Ale jak on cię kocha…

– Kochać wolno – odparła gniewnie panna Eufemia. – To mój los, że wszyscy szaleją… Ale pisać do mnie tak poufałym tonem… Więc on naprawdę myśli, że – ja zwróciłam na niego uwagę?…

– Sama mówiłaś, że odpowiadasz mu na ukłony.

– Ach, tak!… Raz nawet rzuciłam mu zeschły listek… Ależ to jałmużna – i on tak powinien ją przyjmować…

Madzi zrobiło się trochę przykro za biedaka, który lepiej umiał kochać aniżeli oświadczać się. Nie odpowiedziała, tylko zaczęła otwierać swoje listy.

– A, od panny Malinowskiej!… – mówiła przebiegając list oczyma. – Ach, od Ady Solskiej… Jest w Zurychu… Moja złota Adziula!…

– Czy to ta milionerka? – zapytała żywo zainteresowana panna Eufemia.

Zapukano do drzwi.