Tasuta

Emancypantki

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Ojciec mało zarabia, tak mało, że ledwie wystarcza na dom… Prawda, że Zdzisław już nic od nas nie potrzebuje, ale Zosia jest jeszcze na pensji. Mniejsza o nią… Kobiety emancypowane mogą nie troszczyć się o młodsze rodzeństwo, bo co tam rodzina!… Ale siostrze Krukowskiego jesteśmy winni kilkaset rubli, które natychmiast trzeba zwrócić…

– Mamo, przecież ja mam trzy tysiące rubli po babci… Weźcie z tej sumy, ile wam potrzeba na długi i na Zosię… Weźcie wszystko!…

– Nie wiem, czy z tej sumy oddadzą nam zaraz trzysta rubli, ale… niedużo z niej zostało. Przypuszczając, że kochasz swoje rodzeństwo, czerpałam stamtąd na edukację Zdzisława… Wydaliśmy przeszło dwa tysiące rubli, czego dziś żałuję…

– A niechże mama tak nie mówi!… Dobrze mama zrobiła, pomagając Zdzisławowi, bardzo dobrze… Z pozostałej reszty spłaci mama ten dług, a Zosię ja wezmę do Warszawy… ja się nią zajmę…

– Ty?… – rzekła doktorowa. – A niech Bóg broni!… Dość już mieć jedną córkę emancypantką. Gdybym w podobny sposób straciła drugą, cóż by nam zostało na starość?…

– Nie mówże tak, mamo!… – jęknęła Madzia.

Upadła matce do nóg i zaniosła się tak żałosnym płaczem, że doktorowa złagodniała. Podniosła Madzię z ziemi, zaczęła ją uspakajać, nawet złożyła chłodny pocałunek na jej czole.

– Tyś temu nie winna, biedne dziecko!… – rzekła. – To przeklęta emancypacja robi z was dziwolągi…

– Które nie chcą sprzedawać się zdeboszowanym eks-birbantom!… Czy tak?… – odezwał się nagle ojciec, który od kilku chwil przez okno od ogrodu patrzył na tę scenę.

Wszedł do saloniku szklanymi drzwiami, wziął Madzię w objęcia i z wymówką patrząc na matkę rzekł:

– Czy ci nie wstyd, mateczko, dziewczyny, która ma więcej taktu aniżeli my, starzy?… Pomyśl, jakie byłoby nasze życie, gdybyśmy musieli patrzeć na jej męki między mężem niedołęgą i jego siostrą, na półobłąkaną kobietą… Przecie tym ludziom nie oddałabyś psa, który by ci kilka lat służył…

– Taki majątek, Feliksie…

– Ale dusza ludzka ma być więcej warta aniżeli wasze majątki – odparł doktór. – O tym zapominacie, choć po dwa razy na dzień modlicie się o jej zbawienie.

48. Echa oświadczyn

Pan Krukowski po niepomyślnej konferencji z Madzią wyszedł na ulicę jak męczennik na stos. Czuł się wyższym nad cały świat, którym głęboko pogardzał; tylko serce ciężyło mu, jak gdyby w piersiach dźwigał centnar wybuchowych materiałów.

Był, w swoim przekonaniu, znieważony, zdeptany, słowem – bardzo nieszczęśliwy; lecz mimo to burzyło się w nim coś na kształt lekkomyślnej radości. Gdyby przed paroma godzinami dano mu do wyboru: śmierć albo odrzucenie go przez Madzię, wybrałby śmierć. Ale gdy go już odrzucono, w panu Ludwiku ocknęła się drzemiąca energia i – drwił. „Trzy Marie – myślał – dwie Stanisławy, jedna Katarzyna, jedna Leokadia, a teraz… Magdalena… Oczywiście, nie mam powodzenia u kobiet…”.

Potem przypomniał sobie, że od kilkunastu lat jest na łasce siostry, że jest niczym, że ludzie pod grzecznymi formami lekceważą go, więc zacisnął pięść i mruknął:

– Musi się to raz skończyć!…

Kiedy wchodził na ganek domu i do sieni, z przyjemnością wsłuchiwał się w odgłos własnych kroków: takie były dzielne. Bez wahania ujął za klamkę, pchnął drzwi i – oko w oko znalazł się wobec siostry.

Chora dama podniosła binokle i spojrzała. Brat wydał jej się w tej chwili jakby zamienionym. Jego popielate spodnie, kapelusz panama w prawej, zdjęta rękawiczka w lewej ręce, jego czarny tużurek, kwiatek w dziurce, a nade wszystko – twarz, w której jaśniała energia, wszystko to zaimponowało eks-paralityczce. Z zadowoleniem obejrzała go od stóp do głów, pomyślała: „przyjęty!…” i tylko dla formy spytała:

– No?…

To – „no?…” w takiej chwili wydało się panu Krukowskiemu bezdnią szyderstwa. Jak błyskawica przeleciały mu przez głowę wszystkie kaprysy siostry, wszystkie upokorzenia, jakich od niej doznał, całe jego śmieszne nicestwo, które już nie budziło nawet litości. Więc – strzepnął rękoma, upadł na kanapę i wybuchnął płaczem tak głośnym, że do pokoju wbiegł chłopiec, a za nim kucharka.

Chora zerwała się na równe nogi. Przyszło jej na myśl, że brat grał w karty i przegrał.

– Precz stąd! – krzyknęła na służbę, a zbliżywszy się do brata rzekła groźnym głosem:

– Ludwik, co to znaczy?…

– Nieprzyjęty!… – wyszlochał bardzo pełnoletni mężczyzna.

– Więc oświadczyłeś się?…

– Tak…

– A tyś to po co zrobił?… Nie mogłeś zaczekać, aż ja załatwię sprawę?… Koniecznie chciało ci się pokazać, że nie dbasz o mnie?…

Przerwała, ponieważ pan Ludwik przestał płakać, a natomiast począł zachowywać się jak człowiek zemdlony. Ręce mu zwisły, głowa opadła na poręcz kanapy.

– No… no… no… – zawołała siostra, lecz widząc, że to nie pomaga, wezwała służbę.

Karafka wody zwyczajnej, pół flakona kolońskiej przywróciły panu Ludwikowi świadomość. Chora dama, odzyskawszy zadziwiającą sprężystość we wszystkich członkach, z zaciętymi ustami pomagała przenieść brata na łóżko i posłała po doktora Brzozowskiego.

Pan Ludwik i przy doktorze zemdlał tak głęboko, że lekarz zaniepokoił się. Obstawił pacjenta synapizmami i flaszkami i cały tydzień nie pozwolił mu podnosić się z łóżka. Eks-paralityczka dniem i nocą czuwała przy bracie, a pomagający jej w pielęgnowaniu chorego chłopak miał spuchnięte oba policzki.

Ósmego dnia pan Ludwik ubrał się w szlafrok i przeszedł się po ogrodzie. Potem spod haftowanej kołderki wydobył skrzypce i cicho jak szelest motylich skrzydeł popłynęła spod jego palców – barkarola, ta sama, którą niegdyś grywał przy akompaniamencie panny Eufemii, ta sama, za którą na koncercie otrzymał burzę oklasków.

Tegoż dnia eks-paralityczka zaprowadziła doktora do najodleglejszego pokoju i zapytała: co właściwie jest bratu?

Brzozowski podniósł brwi i począł wykładać; a ponieważ siedzieli obok siebie, więc za każdym punktem uderzał damę w kolano:

– Proszę pani, brat jej – po pierwsze – jest wyczerpany, musi odpocząć i odżywić się…

– On przecież ciągle to robi.

– Doskonale!… Proszę pani, brat jej – po wtóre – jest mocno zdenerwowany, na co może nie tyle wpływają jego kłopoty, ile zdenerwowanie samej pani. Ciągłe przebywanie z osobą tak rozstrojoną jak pani musiało i jego rozstroić…

– Ależ, mój doktorze…

– Ależ, proszę pani – przerwał Brzozowski, znowu uderzając ją w kolano – pani zrobi, co zechce, a ja powiem, czego uczy medycyna… Brat pani, jeżeli ma przyjść do siebie, musi zmienić otoczenie i tryb życia, koniecznie… Dlatego najlepiej będzie wysłać go w podróż…

– Nigdy! – przerwała chora dama.

– Jak się pani podoba – odparł doktór i znowu uderzył ją w kolano.

– A gdyby go ożenić? – spytała dama.

Doktorowi błysnęły oczy.

– Można. Tylko… żona pana Ludwika musi być osobą wyrozumiałą, spokojną, taktowną… No i niezbyt młodziutką, bo te bardzo – młode – nie dla nas.

– Znajdziemy taką – odparła dama.

– Szukajmy, byle prędzej. Ale nade wszystko – niech pani da trochę swobody bratu…

– Cóż to, przypuszcza pan?…

– Ja nic nie przypuszczam, ja jestem pewny, że pani rządzisz nim despotycznie… Otóż tyrania męska wyciska łzy kobietom, ale tyrania kobieca przyprawia mężczyzn o choroby, ogłupia ich, obezwładnia, demoralizuje…

– Jesteś pan impertynent!… Dziękuję za takie porady…

– Ja pani nie prosiłem, ażebyś mnie wzywała… Ja nie lubię odbierać Brzeskiemu jego nielicznych pacjentów… Ale kiedy jestem wezwany do chorego, mówię, co widzę, bo to mój obowiązek… Gdyby pan Krukowski umiał tak okulbaczyć panią jak pani jego, bylibyście oboje zdrowi…

Po tej prelekcji chora dama rozpłakała się, zwymyślała Brzozowskiego, ale dała mu trzy ruble. Doktór wziął trzy ruble, zwymyślał ją jeszcze lepiej i – rozstali się zadowoleni z siebie.

Gdy Brzozowski wyszedł potrącając sprzęty i nakładając czapkę w pokoju, chora dama pomyślała z westchnieniem:

„Tak, gdyby Ludwik był podobny do niego!…”.

Przez osiem dni choroby pana Krukowskiego w najwyższych słojach towarzyskich Iksinowa kipiały plotki. Żadna elektryczność nie obiega tak szybko drutu obwodowego, jak wieść o nowym koszu pana Ludwika obiegła miasto.

Naturalnie zaraz utworzyły się dwa stronnictwa. Proboszcz mówił, że Madzia jest bezinteresowną; major nazywał ją szlachetną dziewczyną; pan Miętlewicz uważał ją za bóstwo, u którego nóg powinien cały świat leżeć. Ale pani rejentowa, pani podsędkowa i ich towarzyszki miały o Madzi cokolwiek odmienne zdanie, które pan aptekarz ważąc proszki lub korkując flaszeczki formułował w ten sposób.

– A co, nie mówiłem, że pannie Brzeskiej na złe wyjdzie przyjaźń z wędrownymi aktorami?… Dopóki chodziło o mizdrzenie się, strojenie, urządzanie koncertów, panna Magdalena brylowała w Iksinowie. Ale kiedy przyszło do sakramentu… prr!… nie mogę… To, panie, tak z naszymi emancypantkami: zaczyna się od teorii, a potem… prr!…

Przy jednym z takich opowiadań pani rejentowa skromnie spuszczając oczy odezwała się:

– Ależ złośliwy z pana!… Któż bo słyszał mówić takie rzeczy o… panienkach?

Aptekarz zdziwił się, gdyż jakkolwiek chciał uchodzić za piekielnie złośliwego i pesymistę, niemniej – swoje opinie o postępowaniu Madzi opierał na sądach pani rejentowej.

Drobny ten wypadek ochłodził przyjazne stosunki między czcigodnymi domami państwa rejentów i aptekarzów. Aptekarz nagle przestał interesować się Madzią, ale za to począł rozwodzić się nad małomiasteczkowymi intrygami.

– Ho, ho! – mówił do żony. – Chciały baby zrobić ze mnie miech do rozdmuchiwania plotek… Ale musi rano wstać, kto myśli, że wyprowadzi mnie w pole… Nie z takimi ja grałem!…

Przez te ciężkie dnie Madzia prawie nie ukazywała się na ulicy: od rana do późnej nocy przeglądała elementarne książki i swoje kajety z niższych klas sposobiąc się na kierowniczkę pensji w Iksinowie. Doktór Brzeski z niezamąconym spokojem odwiedzał albo przyjmował chorych, a doktorowa trochę pożółkła i może płakiwała po nocach, ale Madzi nie robiła wymówek. Obie z córką ledwie po kilka zdań wymieniały w ciągu doby. Nie było między nimi gniewu, owszem życzliwość; tylko jedna i druga czuły, że jest im obco ze sobą.

 

Gdyby której z nich groziło niebezpieczeństwo, matka za córkę, a córka za matkę poświęciłaby życie. Ale mieszkać razem było im coraz trudniej: między nimi stał cień babki, długie oddalenie, pensja pani Latter, różnica wieku, a nade wszystko – różnica pojęć. Nikt nie wytłomaczyłby doktorowej, że Madzia nie jest jej okiem, jej sercem, jej mózgiem, słowem – ważną a nieoddzielną częścią jej istoty i że ona z córką powinny mieć jedną duszę. A tymczasem Madzia czuła z każdym dniem wyraźniej, że jest czymś odrębnym od matki, że ma swoją własną duszę, której za nic się nie wyrzeknie.

Od chwili odrzucenia pana Krukowskiego Madzi zdawało się, że jest obcą w domu rodziców. Czuła się osobą, która wyzyskuje ludzi uczciwych a niezasobnych. Przy obiedzie prawie lękała się jeść, gdyż w jej przekonaniu każdy kąsek był kradziony. Czasem machinalnie mówiła „dziękuję…”, gdy jej podsunięto potrawę, a raz, gdy z brzękiem upadła jej łyżka na stół, dostała drżenia serca. Przy pracy, w swoim pokoju, choć nikt na nią nie patrzył, starała się jak najmniej zabierać miejsca na stoliku, siedziała na rożku krzesła, nieledwie wstrzymywała oddech, ażeby nie zabierać powietrza ukochanym rodzicom, których tak skrzywdziła.

Mogła jednym wyrazem usunąć im wszystkie prace i kłopoty, a zapewnić bezpieczną starość i – nie zrobiła tego!… Ona, tak odczuwająca cudzą niedolę, taka skora do poświęceń. Ach, i dziś jeszcze, i w każdej chwili chętnie ofiarowałaby im życie; dlaczegóż więc nie żądano od niej życia, tylko oddania się człowiekowi, który jako mąż był dla niej wstrętny?

W ogóle zamążpójście wydało się Madzi czymś kompromitującym kobietę. Każdy mężczyzna budził w niej uczucie głębokiego wstydu, który był tak silny, że przemóc go mogłaby tylko dla jednego – dla pana Kazimierza Norskiego. Ale kiedy pierwszy raz przyszło jej to na myśl, rozpłakała się, a potem uklękła i drżąca zmówiła pacierz; zdawało się jej, że jest wyuzdaną rozpustnicą, którą ludzie powinni gardzić, a Bóg potępić.

W sercach dziewiczych trafiają się podobne obłąkania.

A tymczasem po mieście opowiadały sobie najczcigodniejsze damy, że Madzia daleko, o! bardzo daleko musiała zajść w emancypacji, skoro odrzuciła tak świetną partię jak pan Ludwik Krukowski. Wprawdzie pan Ludwik i u innych panien nie miewał powodzenia, ale tamto bywały panny bogate, szlachcianki. Żadna córka doktora, a choćby podsędka, rejenta czy aptekarza nie byłaby tak nierozsądną bez powodów pierwszorzędnej doniosłości…

Choroba pana Krukowskiego budziła żywe współczucie głównie wśród starszych iksinowianek. Opowiadano sobie, że z domu pana Brzeskiego (w owej fatalnej godzinie) wracał pan Krukowski jak posąg, że wpadł na wóz z owsem i nie odkłonił się panu rejentowi. – Czysty automat!… Opisywano jego wybuch płaczu, który miał trwać około pięciu godzin, a rozlegał się aż pod starą oberżą. Mówiono, że nieszczęśliwy pan Ludwik co dzień mdleje i gdyby nie nadludzki ratunek Brzozowskiego, już by umarł.

– A tak – objaśniała pani rejentowa pani pomocnikowej – to tylko albo zwariuje, albo dostanie rozmiękczenia mózgu, albo choroby szpiku. W każdym razie jego siostra sprzeda dom, ogród, odbierze kapitały z hipotek i wywiezie męczennika gdzieś za granicę. W taki dziki kąt, w taką odciętą od świata miejscowość, gdzie by nawet nie wiedziano o Iksinowie.

Słuchając tego z powagą właściwą swemu stanowisku rejent zrobił minę, która oznaczała, że jednak trudno będzie znaleźć okolicę, dokąd nie dosięgłyby odgłosy z Iksinowa.

– A co to za nieszczęście dla Femci… – mówiła pani rejentowa. – Bo gdyby nie przyjazd tej… panny Magdaleny, Krukowski niezawodnie ożeniłby się podsędkówną. Byli tak dobrze… a dziś!…

– No, ale Cynadrowski był tam niepotrzebny – wtrącił rejent.

– Mój kochany, co znaczy twoje: tam?… – podniosła głos rejentowa. – Że do niej wzdychał?… Każdy z was wzdycha do każdej pięknej kobiety…

– Cynadrowski kręci się wieczorami koło domu podsędków – rzekł rejent.

– Więc cóż z tego?… Wolno mu kręcić się nawet około kościoła… Proszę cię, nie powtarzaj plotek, bo mnie gniewasz.

Rejent umilkł, ale zrobił minę, która mogła oznaczać, że dziwi się wstrętowi swej małżonki do plotek. Przynajmniej tak oceniła to pani rejentowa i wpadła w zły humor.

49. Przechadzki cmentarne

W piątym dniu choroby pana Krukowskiego, na krótko przed zachodem słońca, Madzia spacerowała po ogródku. Nagle nad parkanem od strony ulicy mignęła czapka z gwiazdką, a po chwili obok krzaka malin upadł list.

– Od panny Eufemii!… – odezwał się stłumiony głos spoza parkanu.

Madzia trochę zlękła się, trochę rozgniewała się na dziwnego posłańca, lecz podniosła i przeczytała kartkę.

Były znowu na niej dwa całujące się gołąbki, tym razem nie przekreślone.

„Najdroższa, święta, jedyna przyjaciółko moja! Dziś po zachodzie słońca przyjdź na cmentarz, gdzie czekać cię będę z nieopisaną tęsknotą. Błagam cię, nie odmów, chodzi bowiem o ważne rzeczy.”

Dalej następowało wykreślone zdanie: „może o życie dwojga istot” – podpis: „Twoja na wieki Eufemia.”

W pół godziny Madzia, której już nikt nie zapytywał, dokąd wychodzi, znalazła się na wskazanym miejscu.

Cmentarz był niewielki, opasany murem; wchodziło się do niego przez furtkę, która puszczona z ręki, sama się zamykała wahając się w prawo i lewo i – kłapiąc. Na białych pomnikach jeszcze było znać różowe blaski zorzy wieczornej. Madzi, gdy biegła główną ulicą, wydawało się, że mogiłki są jakby wyższe, że szare czarne krzyże spoglądają na nią i że wśród wielkiej ciszy między drzewami snują się cienie i słychać szepty.

Mijając kamień grobowy swej babki Madzia uklękła i odmówiła pacierz. W rzeczy samej na cmentarzu było słychać szelest, a potem odgłos, jakby kto przelazł mur i skoczył na drugą stronę.

„Boże, po co ja tu przyszłam?…” – pomyślała wylękniona Madzia. W tej chwili usłyszała szybkie kroki i głos panny Eufemii…

– To ty, Madziu?…

Madzia powstała z klęczek; panna Eufemia rzuciła się jej na szyję i zaczęła całować ją z płaczem.

– Czy przebaczysz mi kiedy?…

Zamiast odpowiedzi Madzia uściskała ją. Potem obie wziąwszy się pod ręce pobiegły między najgęstsze drzewa i usiadły na ławeczce naprzeciw niskiego krzyżyka, który pochylił się na bok, jakby chciał słyszeć ich szepty.

– Odrzuciłaś Krukowskiego?… – mówiła panna Eufemia tuląc się do ramienia Madzi. – Ach, jakaś ty szlachetna… jakaś ty odważna!… Nie wiesz nawet, ile cię błogosławię, bo dopiero ty otworzyłaś mi oczy na prawdę… Dla mojej matki majątek jest wszystkim i gdyby pół roku temu, ach, gdyby nawet po koncercie oświadczył mi się Krukowski, przyjęłabym go i zdeptałabym najszlachetniejsze serce…

Zadyszana odpoczęła.

– Widzisz, Madziu, my, kobiety na partykularzu, jesteśmy bardzo nikczemne: sprzedajemy się, pozwalamy się sprzedawać, wyrzekamy się własnej woli, a nawet uczuć dla majątku… A tymczasem jakiż majątek zastąpi prawdziwą miłość?…

Spojrzyj na te groby, Madziu, w których wszystko się kończy, dokąd nie można zabrać majątku, i powiedz: czy dla podłej mamony godzi się odtrącać serce… kochające… ubóstwiające nas serce? Ja dopiero dziś czuję kobiecą godność, dopiero dziś jestem dumna, kiedy wiem – jak on mnie kocha… Dać komu tyle szczęścia, ile ja mogę dać temu człowiekowi… ach… czy jest coś ważniejszego na świecie?…

– O kim mówisz? – spytała Madzia.

– O Cynadrowskim. Nie chcę nic taić przed tobą: zaręczyliśmy się z nim i czuję, że zaczynam go kochać… Kobieta potrzebuje być kochaną, ubóstwianą… to jej wynagradza ofiary, jakie ponosi w życiu…

– A rodzice?…

Panna Eufemia otrząsnęła się.

– Rodzice?… Alboż ty odrzucając Krukowskiego pytałaś rodziców?… Jestem także kobietą, człowiekiem, i mam prawo rozporządzać przynajmniej moim ciałem… Przecież to – moje – ciało, jedyna moja własność, które mogę oddać ukochanemu, ale sprzedawać – nigdy!

Madzi boleśnie ścisnęło się serce i długo, długo całowała pannę Eufemię.

– W zimie – mówiła podsędkówna – ojciec mego narzeczonego ma kupić mu poczthalterię w Kieleckiem. Będzie to dla nas podstawa bytu, a resztę dopełnię pracą… Bo i któż mi broni, nawet gdy zostanę poczthalterową, uczyć dzieci?

Otarła chustką oczy.

– Dlatego proszę cię, Madziu, przyjmij mnie na wspólniczkę do twej szkoły. Będę pracowała od rana do wieczora… Nie chcę już własnego pokoju, firanek, tapetów… Pobielone ściany to dosyć… Przy tobie nawyknę do uczenia, a wieczorami będę haftowała; może zresztą znajdę lekcje muzyki i tym sposobem zbiorę pieniądze na wyprawkę, bardzo skromną… Bo mama, jestem pewna, nic mi nie da przed ślubem.

Powstały z ławki i opuściły cmentarz.

Madzia była wzruszona: w tej pokornej, gotowej do poświęceń narzeczonej nie mogła poznać dawnej panny Eufemii, pysznej egoistki.

Od tej pory Madzia co wieczór przychodziła na cmentarz i rozmawiała z panną Eufemią o jej planach na przyszłość albo o pensyjce, którą miały założyć. Podsędkównie zawsze towarzyszył sekretarz pocztowy, lecz na widok Madzi krył się za mur.

Kiedy pan Krukowski na dobre dźwignął się z niemocy i zrzucił szlafrok, a dla kompensaty coraz częściej grywał na skrzypcach, jego siostra zaprosiła do siebie panią rejentowę i odbyła długą konferencję przy zamkniętych drzwiach. Po skończeniu jej pani rejentowa promieniejąca zadowoleniem udała się do pani podsędkowej i odbyła z nią drugą konferencję. Po skończeniu jej pani rejentowa wyszła, a z kolei pani podsędkowa zaczęła promieniować wielkim zadowoleniem.

Następnie pani podsędkowa wezwała pana podsędka i zaczęła z nim konferencję. Po wysłuchaniu zdań początkowych pan podsędek zawołał:

– Ja to przeczuwałem od dawna!…

Ale w dalszym ciągu rozmowy zerwał się z krzesła, zaczął tupać nogami i krzyczeć:

– Ja do tego mieszać się nie będę!… Daj mi syna, to zrobię z nim, co mi się podoba; ale córka należy do ciebie…

– Masz niedobrze w gełowie czy co?… – odpowiedziała uroczyście pani podsędkowa. – Skądże ja ci syna wezmę?…

I uwagę swoją poparła ruchami pełnymi godności; może zbyt wielkiej na tak małą odpowiedź. A że zbliżał się zachód słońca, więc z naciskiem poprosiła podsędka, ażeby nie wydalał się z domu.

Podsędek był zrozpaczony; całe szczęście, że niedługo czekał. Wnet bowiem usłyszał szanowną małżonkę, która mówiła do panny Eufemii:

– Dokądże to panienka?…

– Na spacer.

Musiało to być hasłem, gdyż podsędek ze swego pokoju przeszedł do saloniku i usiadł na krześle pod piecem w sposób charakteryzujący człowieka, który cierpi na żołądek.

Również do saloniku wsunęła się majestatycznie pani podsędkowa, a za nią panna Eufemia w kapeluszu na głowie. Nawet już zapinała drugą rękawiczkę.

Podsędkowa z powagą usadowiła się na fotelu i rzekła do córki:

– Więc panienka na sepacer?

– Tak.

– Czy nie na cementarz?

– Na cmentarz.

– I nie boisz się sama sepacerować o tej porze między grobami?…

– Ach, więc tak?… – rzekła spokojnie panna Eufemia siadając obok stołu, naprzeciw podsędkowej. – Ktoś, widzę, wyszpiegował mnie, więc nie mam co taić. Tak, mamo, chodzę po cmentarzu albo z Madzią, albo z panem… Cynadrowskim.

Podsędek z wielką uwagą obserwował szparę podłogi: podsędkowa rzuciła się na fotelu, ale nie zmieniła tonu.

– Pan Cenaderowski – rzekła – bardzo niestosowne towarzystwo dla panienki twego setanowiska!

Panna Eufemia schyliła głowę i zaczęła mrugać oczyma.

– Ja go kocham, mamo… – szepnęła.

Podsędek rozkrzyżował ręce.

– Nierozsądena jesteś, moja Femciu – odpowiedziała podsędkowa – z twoim kochaniem i z twoją pensją. Wszystko to są skutki przestawania z panną Magdaleną…

– O, nie… Z nią zakładam pensję, ale jego kocham sama… Długo walczyłam z jego błaganiami i rodzącym się we mnie uczuciem… Ale skoro raz przysięgłam, że będę należeć do niego…

Podsędek schwycił się za brzuch i kiwał głową. Podsędkowa przerwała córce:

– Nigdy nie sądziłabym, Eufemio, że możesz zapomnieć o swoim stanowisku…

– No, nie jest tak znowu świetne stanowisko starej panny, którą zostałabym za rok lub dwa… Dotychczas ślepo słuchałam mamy i co z tego?… Skończyłam dwadzieścia pięć lat…

– O, i dobrze!… – mruknął podsędek.

– A przyzna mama, że lepiej umrzeć aniżeli zostać starą panną… Czyliż ich tu nie znamy dosyć w rozmaitym wieku?… Im która starsza, tym bardziej nieszczęśliwa i wyśmiewana… Dziękuję za takie stanowisko, wolę być panią poczthalterową… – mówiła panna bawiąc się albumem.

 

– Pi!… jak ta dziewczyna gada… jak ona gada!… – wtrącił podsędek.

– A ja sądzę – rzekła powoli podsędkowa – że lepiej być panią Krukowską z bełogosławieństwem rodziców aniżeli wydziedziczoną i wyklętą panią Cenaderowską…

Pannie Eufemii wysunął się z rąk album i z łoskotem upadł na ziemię.

– Cóż to znaczy?… – spytała drżącym głosem.

– To, że pan Kerukowski i jego siostra w tych dniach oświadczą się o twoją rękę, jeżeli będą pewni, że nie odmówisz…

Panna Eufemia wybuchnęła płaczem.

– Boże, cóż się to dzieje!… Ależ Cynadrowski…

– Przelotna sełabostka – odparła matka.

– Ja mu przysię… ja mu przyrzekłam…

– Zapewne w chwili szlachetnego uniesienia, oszołomiona jego bełaganiami i rozpaczą…

– Zamieniliśmy pierścionki… zresztą – on ma moje listy…

– Aj, do diabła!… – mruknął podsędek.

– Moja Eufemio – mówiła podsędkowa. – Pan Kerukowski jest szlachetnie urodzony, pięknie wychowany, a mimo to – nieszczęśliwy i osamotniony. Takiemu człowiekowi podać rękę, welać mu otuchę, przywrócić wiarę w siebie – to, moim zedaniem, cel godny kobiety wyższej… Ale pan Cenaderowski, któremu wystarczyć by mogła tewoja pokojówka…

Podsędkowa wyniośle wzruszyła ramionami; panna Eufemia płakała.

Rozpoczęta w tej kwestii konferencja ciągnęła się do późnej nocy, przeplatana łzami i uściskami matki i córki tudzież wykrzyknikami podsędka, które w bardzo niewielkim stopniu przyczyniały się do wyjaśnienia sytuacji.

Panna Eufemia nie była tego wieczora na cmentarzu.