Tasuta

Emancypantki

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

56. Co kosztuje powodzenie

Następny tydzień był dla Madzi najszczęśliwszą epoką w Iksinowie. Rozmowy z interesantami przekonały ją, że może mieć i piętnaście do dwudziestu dziewczynek, które zapiszą się do klasy wstępnej, a będą uczyły się przedmiotów szkolnych w miarę potrzeby i rozwinięcia. Rodzice ich godzili się na taką kombinację pojmując, że w początkach inaczej być nie może. Mieli zaś płacić w tym stosunku, iż dochód pensji wynosiłby od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu rubli miesięcznie.

Niektórzy chcieli dać pieniądze z góry za kwartał, nawet za rok, albo wystawiać zobowiązania piśmienne. Temu jednak oparł się doktór Brzeski mówiąc, że nie ma jeszcze nic pewnego i że sprawa zdecyduje się ostatecznie w początkach sierpnia.

Każdy dzień przynosił jakąś dobrą wiadomość. To zgłosiła się nowa uczennica, to wpadł Miętlewicz donosząc, że już przyszła orzechowa farba na ławki, to znowu Zosia (bawiąca na wakacjach u jednej z koleżanek) zawiadomiła rodziców, że na ostatni tydzień przyjedzie do domu, ażeby pokazać, iż utyła i nabiera mocnych rumieńców.

Nawet Zdzisław, który nie lubił pisać, napisał list do Madzi pod jej własnym adresem. Donosił, że ma wyborną posadę w fabryce perkalów, i tak zakończył:

„O twoim projekcie założenia pensyjki chyba to powiem, że mi cię żal, gdyż o ile panny dorosłe, wzięte pojedynczo, są dosyć przyjemne, o tyle gromada podlotków musi być nudna. Żądasz ode mnie wskazówek – jakież ci dać mogę? W instytucie mówiono mi od rana do wieczora, że człowiek powinien wszystko poświęcić dla społeczeństwa; w fabryce od rana do wieczora słyszę, że człowiek powinien wszystko poświęcić dla majątku. Mam więc w tej chwili dwa poglądy na życie. A że »miłość ludzkości« – »praca dla społecznego organizmu« itd. już wylazły mi podeszwami i łokciami, kto wie zatem, czy nie wezmę się z kolei do robienia pieniędzy? W każdym razie jestem jak osioł czy jak Herkules między dwoma wiązkami siana, więc pojmujesz, że w takiej duchowej rozterce nie mogę udzielać ci rad…”.

Doktór Brzeski słuchając listu wysoko podnosił brwi i bębnił palcami po stole, ale Madzia śmiała się jak trzecioklasistka. Śmiałaby się z czegokolwiek, ponieważ było jej bardzo wesoło. Mieć jeszcze przed sobą pensyjkę, o której marzyła, a już za sobą wszystkie kłopoty. Czy może być większe szczęście!…

Jednego dnia gospodarz, który obsiewał grunta jej rodziców, przyszedł zameldować doktorowej, że – będzie chyba po osiem korcy żyta z morgi, i przy okazji przyniósł Madzi osobliwego ptaszka. Był to młody ptaszek, bury, z malutkim dziobem, lecz nadzwyczajnie szerokim gardłem, które ciągle otwierał. Madzia była zachwycona nade wszystko tym, że ptaszek nie uciekał, lecz siedział nadęty jak sowa, co chwilę otwierając gardziel. Ale gdy po paru godzinach okazało się, że nadzwyczajny ptaszek nie chce ani jeść, ani pić, ani spać, nawet na łóżku, Madzia włożyła go w koszyk i odniosła na powrót do krzaków, gdzie go znalazł gospodarz.

Wracała do domu rozmyślając, w jaki sposób ptaszek da sobie radę, czy znajdą się jego rodzice, czy może oboje nie żyją – a on, biedak, czy może nie chciał jeść ze zmartwienia po nich? I mówiła sobie, że trzeba być niedobrym człowiekiem, ażeby zabierać pisklęta ich rodzicom i siać smutek zarówno w sercu sieroty, jak i osieroconych przez niego.

– Czy to można… czy można robić coś podobnego?… – powtarzała Madzia czując żal nad bezbronnym pisklęciem, które nie tylko nie umiało się skarżyć, ale nawet nie oceniało wyrządzonej mu krzywdy.

Wtem na ulicy, niedaleko swego domu, zobaczyła gromadę dzieci. Otaczały one śmiejąc się i krzycząc niziutką staruszkę, ubraną w wypłowiały kaptur atłasowy i duży szal zużyty. Staruszka miała martwą twarz, pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami, otwarte usta i błędne oczy.

– A to niegrzeczne dzieci, śmieją się ze staruszki!… – zawołała nadbiegając Madzia.

I zbliżywszy się spytała:

– Gdzie pani chce iść?… Czego pani potrzeba?…

Kobieta zwróciła na nią okrągłe oczy i powoli, z wysiłkiem odparła:

– Ja pytam się ich, gdzie jest ta… ta… jakże jej tam?… Ta, co zakłada pensję…

– Czy Magdalena Brzeska? – rzekła zdziwiona Madzia.

– Ta… moja panienko… co tu u nas zakłada pensję…

– To ja jestem… ja tu zakładam pensję… – odpowiedziała Madzia biorąc ją za wyschłą rękę.

– Ty?… Ej, nie żartuj!…

– Ja, z pewnością…

Staruszce błysnęły blade oczy. Nagle wydobyła spod chustki drewnianą linię i zaczęła bić Madzię po rękach mrucząc:

– A paskudna!… a paskudna!… a co ci Kazio złego zrobił!… a paskudna…

Uderzenia były niezgrabne i słabe, lecz Madzi sprawiały taki ból, jak gdyby bito ją rozpalonym żelazem.

– Co pani robi?… za co to?… – pytała, z trudnością powstrzymując się od łez.

– A paskudna!… co tobie Kazio… – powtarzała staruszka machając ręką, z której linia wysunęła się na ziemię.

Madzia podniosła linię i oddała ją staruszce. Wiekowa kobieta popatrzyła na nią: w martwych oczach zamajaczyło coś, jakby dziwiła się czy chciała skupić myśli… Wreszcie – schowała linię pod chustkę i stała na ulicy bez ruchu, nie wiedząc dokąd iść, czy może myśląc, że nigdzie iść nie warto.

– Kto jest ta pani? – spytała Madzia jednego z chłopców, który zanosił się od śmiechu.

– To babka naszego profesora!… – wykrztusił chłopiec. – Ona taka zabawna…

I pobiegł w stronę szkoły.

Madzia wzięła starowinę pod rękę i ostrożnie zaczęła ją prowadzić za chłopcem. Już dochodziły do szkoły, kiedy naprzeciw nim wybiegła z podwórka kobieta bez czepka i bez kaftana, z zawiniętymi rękawami koszuli.

– Co babcia wyrabia?… – zawołała kobieta. – Jakże ja panią przepraszam!… – dodała zwracając się do Madzi. – Ale to tak: człowiek zajmie się dziećmi czy kuchnią, a babcia wychodzi na miasto i zawsze narobi wstydu albo zgryzoty…

– Nic się nie stało, proszę pani… – mówiła Madzia wprowadzając staruszkę na dziedziniec i sadowiąc ją na ławce pod domem.

Pani profesorowa, uboga, zawstydzona swoim ubóstwem i zakłopotana czynem babci, rozpływała się w przeprosinach. Madzia starała się obrócić w żart zajście, a gdy się jej to udało, spytała, za co babcia może mieć do niej pretensję?…

– Ach, już powiem pani wszystko, bo pani wygląda na taką dobrą… – mówiła żona nauczyciela. – Widzi pani, mój mąż stracił kilka uczennic: Witkowską, Siarczyńską, Narolską…

„One do mnie mają pójść od wakacyj!…” – pomyślała Madzia.

– Niewiele one tam płaciły: sześć, siedem rubli, ale nie trzeba pani mówić, że zawsze to ubytek dwadzieścia rubli na miesiąc… więcej niż pensja nauczycielska… Tak tedy mówi mąż do mnie: póki długów nie spłacę (bo mamy długu osiemdziesiąt rubli i procenta!…), jedź ty z trojgiem dzieci na wieś do brata, a ja z dwojgiem starszych zostanę… Brat mój jest gorzelnikiem, proszę pani, nie opływa w dostatki, ale lubi mnie i na jaki rok nie pożałuje kąta ani chleba…

Obtarła oczy fartuchem i ciągnęła dalej:

– Nie będę ukrywać, że zwyczajnie jak ludzie, trochę narzekaliśmy przed sobą na tę pensję pani… A babcia – drzemała i słuchała, słuchała i drzemała i… oto, co zrobiła… Śmierci by się pierwej człowiek spodziewał aniżeli takiej kompromitacji…

Madzia słuchając przypatrywała się domowi nauczyciela i jego mieszkańcom. Przez okno zasłonięte prostymi kwiatkami w doniczkach i perkalową firanką widać było czysty pokój, ale sprzęty ubogie i stare. W kuchni na kominie stał wielki garnczek kartofli i mała ryneczka słoniny. Około domu kręciło się czworo jasnowłosych dzieci ubranych w barchan i drelich. Były to dzieci umyte, ciche, obłatane i obcerowane. Między nimi może dwunastoletnia dziewczynka w krótkiej sukience patrzyła na Madzię z trwogą i żalem; przynajmniej tak się Madzi zdawało.

„To zapewne ona i jeszcze któreś zostanie bez matki, a tych troje bez ojca…” – myślała Madzia.

Uściskała żonę profesora, ukłoniła się staruszce i ucałowała dzieci. Młodsze spoglądały na nią zdziwione, starsza dziewczynka cofnęła się.

Na ganku spotkała matkę targującą się z dwoma Żydówkami o kaczki i masło. Doktorowa spojrzawszy na Madzię spytała:

– Czegoś ty taka mizerna?…

– Musiałam iść za prędko…

– Blada… spocona… Czyś ty nie chora, moje dziecko?… – rzekła matka. I zwracając się do Żydówek dodała:

– Cztery złote za masło i po czterdzieści groszy za kaczkę.

– Żebym tak nieszczęścia doczekała, nie mogę – mówiła jedna z Żydówek całując doktorowę w rękaw. – Niech delikatna pani sama powie, czy nie warte po półtora złotego?… Kaczki, z przeproszeniem, jak barany… trzeba chłopa do noszenia ich…

W swoim pokoiku Madzia powoli zaczęła rozbierać się, nieruchomo patrząc przed siebie. Widziała twarz staruszki, niby rzeźbę bukszpanową oprawną w obręcz atłasu. Zdawało jej się, że gładsze punkta żółtej twarzy połyskują na słońcu jak polerowane drzewo. A te bruzdy rozchodzące się promienisto: z kątów ust, z kątów oczu, od osady nosa… Zupełnie jak gdyby rzeźbiarz samouczek powycinał je w drzewie tępym nożem.

„Ile ona może mieć lat? – myślała Madzia. – No, ani mi przez głowę przeszło, że tu, w Iksinowie, jest staruszka, w której od kilku tygodni wzbiera nienawiść do mnie… Siadywała zapewne pod ścianą, może na tej samej ławce, i przez całe dnie bezczynne, przez całe noce bezsenne nienawidziła mnie… rozmyślała, jakby się zemścić!…

Albo dzieci… co one czuły, gdy im powiedziano: musicie się rozdzielić, już nie będziecie bawiły się razem; dwoje starszych przez cały rok nie zobaczą matki, a troje młodszych ojca… Jak im się musi wydawać dziwne, gdy zrozumieją, że to ja ich rozpędzam!… Ja – rozpędzam dzieci… No – ja!… o, ta sama, którą tu widzę w lustrze…”.

Po południu przyszedł do Madzi nauczyciel. Był to człowiek łysy, siwiejący, który zadawał sobie wiele pracy, aby głowę trzymać prosto na pochylonym tułowiu. Miał długi surdut, a skutkiem zgarbienia zdawało się, że ma zbyt długie ręce. Usilnie przepraszał Madzię za postępek swojej babki, błagał, ażeby mu nie zaszkodziła w dyrekcji, i wyszedł – głęboko przekonany, że gdyby Madzia wstawiła się za nim do władz, miałby dwieście pięćdziesiąt rubli pensji rocznej zamiast stu pięćdziesięciu!

 

– No, ale rozumiem, że o to prosić pani nie mogę – dodał na pożegnanie.

Po jego odejściu ukazała się doktorowa.

– Czego on chciał od ciebie?

– Nic, mamo. Dziękował, że odprowadziłam do domu jego babkę staruszkę…

– Zdziecinniała staruszka, ma przeszło dziewięćdziesiąt lat… Ale czegoś ty taka wzruszona?…

– Bo, widzi matuchna – odpowiedziała Madzia siląc się na uśmiech – on myśli, że ja mogę mu szkodzić albo protegować go w dyrekcji… Biedny człowiek…

– Niechaj myśli, nie będzie z tobą wojował…

Niebawem ukazał się pan Miętlewicz. Był zirytowany i opowiadając o bardzo suchym, o nadzwyczajnie suchym drzewie, z którego będą porobione ławki szkolne, bacznie przypatrywał się Madzi.

Po Miętlewiczu przyszedł major także wzburzony, gdyż nie spostrzegł, że zgasła mu fajka.

– Cóż to znowu? … – rzekł do Madzi. – Cóż to, stara wariatka napadła cię na ulicy?…

Madzia wybuchnęła śmiechem.

– Czy mówi pan o babce nauczyciela?… – spytała. – Kogoż ona może napadać, biedactwo?…

– Tę samą uwagę zrobiłem podsędkowi, który jednak twierdzi, iż słyszał na mieście, że stara rzuciła się na ciebie…

Jeszcze major nie dokończył frazesu, gdy wszedł proboszcz.

– Kyrie elejson! – zawołał od proga. – A oni czego chcą od ciebie?

– Kto?… – spytała Madzia.

– A nauczyciel i jego żona. Bo rejentowa mówiła mi jeszcze i o babce, ale babka ledwie się rusza…

Już nie było możności utrzymywać dłużej sekretu, więc Madzia wszystko opowiedziała swoim przyjaciołom.

– No, w takim razie chodźmy, mój jegomość, na szachy – rzekł major. A ująwszy Madzię wpół pocałował ją w czoło i dodał:

– Szkoda ciebie na Iksinów… Za dobra jesteś… Przypominam jegomości, że dziś ja gram pierwszą partię białymi…

Ojciec tego wieczora wcale nie mówił z Madzią o pogłoskach krążących po mieście. Jednak oboje rodzice musieli o nich słyszeć, gdyż matka była rozdrażniona i zachorowała na głowę.

Madzi całą noc śnił się ptaszek. Niosła go w krzaki, wynalazła mu między gęstym jałowcem dołeczek, nagarnęła suchych liści i posadziła tam sierotę, zupełnie jak na jawie. Nawet wracała do niego trzy razy jak na jawie, nachuchała na niego, ucałowała go, a gdy już stanowczo odchodząc jeszcze raz odwróciła głowę, ptaszek siedział w dołku, z rozpostartymi skrzydłami, i otworzył wielkie gardełko wydając przy tym głos syczący. Żegnał ją, jak umiał.

„Czy on aby żyje?… – myślała Madzia. – Może go już odnalazły starsze ptaki, a może go co zjadło…”.

Zbudziwszy się pobiegła przed śniadaniem w pole do krzaków. Z bijącym sercem weszła między jałowiec mówiąc sobie, że jeżeli ptaszka co złapało, to będzie dla niej zła wróżba. Spojrzała… dołek był pusty, ale ani śladu walki… Madzia odetchnęła. Była pewną, że sierota znalazła opiekunów.

Wracając zmówiła pacierz. Wstyd jej było ofiarować go za ptaka, o którym nawet nie wiedziała, że nazywa się: lelek. Ale ciągle miała go na myśli, resztę zostawiając Bogu, którego niesenne oko czuwa nad ogromnymi światami i nad małym pisklątkiem.

W mieście Madzia spotkała starszą córeczkę nauczyciela niosącą pakiecik cukru, może z pół funta. Dziewczynka, chociaż nie zaczepiona, grzecznie dygnęła, a potem – pocałowała Madzię w rękę. Gdy rozeszły się, Madzia mimo woli odwróciwszy głowę spostrzegła, że dziewczynka także ogląda się za nią.

„I ona myśli – rzekła do siebie Madzia – że ja wypędzam z domu jej matkę!…”.

Doktór Brzeski wypiwszy śniadanie spacerował z fajką po ogrodzie. Madzia zaprowadziła go do altanki, posadziła na ławce i obejmując rękoma szepnęła mu do ucha:

– Tatku… ja tu już nie otworzę pensji… Niech panna Cecylia weźmie połowę uczennic, a te, które miał nauczyciel, niech zostaną przy nim… Tatuś gniewa się?…

– Nie, kochanko.

– A tatuś wie, dlaczego ja tak muszę zrobić?…

– Wiem, że – ty – musisz tak zrobić.

– A może tatko myśli, że to źle?…

– Nie.

– Ach, tatku, tatku… jakiś ty dobry… jakiś ty święty!… – szepnęła Madzia kładąc głowę na ramieniu ojca.

– Ty jesteś święta – odparł – i dlatego wszystko ci się takim wydaje.

Ale matka dowiedziawszy się o postanowieniu Madzi zaczęła desperować:

– Mącisz tylko głowę ojcu, mnie i sobie – mówiła. – Raz zakładasz pensję, potem wahasz się, znowu masz ochotę, znowu nie masz ochoty, słowem, co godzinę – nowy projekt. Tak być nie może: zobowiązałaś się wobec ludzi…

– Przepraszam cię, mateczko – wtrącił ojciec. – Wyraźnie zastrzegała sobie ostateczną decyzję do sierpnia…

– Więc chcesz ją wysłać do Warszawy, Feliksie?… – zawołała doktorowa powstrzymując się od płaczu.

Doktór milczał, natomiast odezwała się Madzia:

– Czyliż matuchna pozwoliłaby na to, ażeby z mojej winy zginął nasz nauczyciel?…

– Co za chorobliwe skrupuły! – odparła doktorowa. – Brzozowski sprowadzając się tutaj wiedział, że zaszkodzi naszemu ojcu… A jednak sprowadził się i… nie mamy do niego pretensji…

– No, różnie bywało… – wtrącił doktór.

– Tak – mówiła matka – ale nie okazywaliśmy mu żadnej niechęci, a on znowu nie pytał, czy nam robi przykrość…

– Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło… – rzekł ojciec.

– Mój kochany – przerwała rozżalona doktorowa – jesteś stworzony na anachoretę… umiesz wznieść się nawet nad przywiązanie do dzieci… Ale ja jestem tylko matka… i nie pozwolę, ażeby ginęło moje dziecko, chociaż kapryśne i nie dbające o mnie…

– Ach, mamo!… – szepnęła Madzia.

– Zwołam ludzi – mówiła doktorowa z uniesieniem. – Niechaj zejdzie się całe miasto, niech najwięksi nieprzyjaciele nasimiłość ludzkości osądzą, kto ma słuszność…

– Nieprzyjaciele – źle osądzą… – odezwał się ojciec.

– Więc przyjaciele… Niech przyjdzie proboszcz, Miętlewicz, a nawet ten stary, oryginał, który pomimo swoich osiemdziesięciu lat…

– Major jeszcze nie ma osiemdziesięciu… – wtrącił doktór.

Matka odwróciła się i pobiegła do kuchni.

57. Rada familijna

O czwartej po południu zaczęli się schodzić goście zaproszeni na naradę. Naprzód pan Miętlewicz w nowym garniturze w pasy, tudzież kołnierzyku wyłożonym tak szeroko, że jego końce opierały się prawie na obojczykach. Potem major – z dwoma kapciuchami tytoniu (jakby wyjeżdżał w daleką drogę); dalej siwy proboszcz, na którego życzliwie mrugała doktorowa, a on jej odmrugiwał zacierając ręce. Na ostatku przyszła panna Cecylia. Zadyszana, upadła na krzesło w pokoiku Madzi, błagając panią Brzeską, ażeby jej nie kazała iść do ogrodu, gdzie jest tylu mężczyzn. Ale doktorowa wzięła ją za rękę, zaciągnęła do altanki i bladą jak papier posadziła naprzeciw majora.

– Niechże major dziś będzie oględny… – szepnęła staremu pani Brzeska.

– Tylko pani mnie rozumu nie ucz – mruknął wydobywając z wściekłością drut do fajki, krzesiwko, hubkę i paczkę siarczanych zapałek z różnokolorowymi główkami.

W domu państwa Brzeskich podwieczorek zawsze bywał dobry, ale tego dnia przeszedł wszelkie oczekiwanie. Nigdy jeszcze nie widziano tak mocnej kawy, tak grubych kożuchów na śmietance i tylu gatunków bułek, obwarzanków, ciastek suchych i kruchych, placuszków obsypanych makiem i cukrem, a wszystko prosto z pieca.

Postawiono nawet buchający parą samowar na wypadek, gdyby major zażądał herbaty; a doktorowa własną ręką przyniosła z szafy butelkę białego araku, bo może major zechce pić herbatę z arakiem. W kuchni, śpiżarni, w ogrodzie i altance rozlegał się głos doktorowej deklinującej: pan major, dla pana majora, panu majorowi…

Biedna panna Cecylia, na którą major od czasu do czasu rzucał (zdaniem doktorowej) bezwstydne spojrzenia, na przemian bladła i rumieniła się spoglądając ukradkiem spod długich rzęs na okropnego starca, który wbrew interesom jej brata propagował reformackie pigułki, a u iksinowskich dzieci miał opinię ludożercy, czyli – kominiarza.

Kiedy doktorowa nalała kawę, major spojrzawszy na siedzącego obok siebie Miętlewicza rzekł:

– Cóżeś się pan dziś ustroił jak mamka?… Rozwaliłeś kołnierzyk, że ci prawie pępek widać…

Panna Cecylia mimo woli szepnęła: „Ach!…” – a doktorowa prędko odezwała się:

– Może major pozwoli tych obwarzaneczków?… Jeszcze ciepłe… Panno Cecylio – dodała – niech pani posmaruje panu majorowi bułeczkę…

Major, któremu w tak delikatny sposób przypomniano obecność panny Cecylii, zawstydził się i z niechęcią odwrócił się od Miętlewicza, bo przecież z jego winy wymówił brzydkie słowo przy dziewczętach.

Tymczasem posłuszna panna Cecylia zaczęła smarować masłem bułkę. Była jednakże tak zmieszana, że upuściła nóż, zgniotła bułkę i o mało nie przewróciła szklanki z kawą. Ażeby ją ośmielić, major odezwał się:

– Cóż to, wypędzacie waszego prowizora?…

Panna Cecylia w pierwszej chwili nie wierzyła własnym uszom, że major do niej mówi. Zmiarkowawszy jednak po spojrzeniu doktorowej, iż wypadek ten rzeczywiście miał miejsce, zebrała odwagę i odpowiedziała:

– Tak, braterstwo rozstają się z panem Fajkowskim.

– Pierwszy raz muszę przyznać im słuszność – rzekł major, ażeby już zupełnie zjednać sobie pannę Cecylię. – Takie awantury wyrabiać w domu familijnym!…

– Brat mówił, że pan Fajkowski nie może być w aptece, ponieważ jest lunatykiem…

– Doprawdy? – zawołała Madzia. – Chodzi po dachach?…

– Wyobraź sobie, że onegdaj w nocy wszedł po daszku do kuchni na pierwsze piętro oknem… – objaśniła panna Cecylia.

– Jakie to szczęście, że on do pani nie wszedł!… – westchnęła Madzia.

– Madziu!… – zaczęła doktorowa.

– Ja – mówiła panna Cecylia – umarłabym ze strachu. Przecież zawołać nie mogłabym, bo obudziłby się i spadłby…

– Przynieś nam, Madziu, szachy – odezwał się major. Z triumfem spojrzał na doktorowę, która gotowa była uściskać go za takt i przytomność umysłu.

– Ale chyba dzisiaj panowie nie będą grali?… – rzekła doktorowa, gdy Madzia powróciła z pudłem i szachownicą. – Mamy naradzać się…

– Radzić nie będziemy całą noc – odburknął major. – Nie jesteśmy lunatykami.

Przez ten czas pan Miętlewicz rumienił się jak panienka. Równie bowiem zakłopotała go przygoda pana Fajkowskiego jak i jego własny kołnierzyk, który dopiero teraz wydał mu się stanowczo za długi i za głęboko wycięty. W tej chwili wolałby mieć na szyi girlandę z ostu i pokrzyw aniżeli ten podły kołnierzyk, bo ile razy która z panien spojrzała na niego, nieszczęsnemu Miętlewiczowi przychodził na myśl ten punkt jego osoby, który tak brutalnie napiętnował major.

Kiedy uprzątnięto stół i major z haftowanego kapciucha zaczął nakładać fajkę, doktorowa westchnąwszy odezwała się:

– Cóż pan major sądzi o nowym kaprysie Madzi?… Sprzykrzyła jej się pensja i chce wyjechać do Warszawy.

– Za kark jej nie weźmiemy – odparł major.

– Jednakże władza rodzicielska w tym wypadku… – wtrącił proboszcz.

– Nawet myśleć o tym nie może panna Magdalena – pochwycił Miętlewicz. – Całe miasto zdziwione… naczelnik straży ziemskiej mówił mi, że – to niepodobna, a sam naczelnik powiatu, kiedy się dowiedział, przestał przyjmować interesantów… Chodził po biurze z założonymi rękoma i wciąż mówił do siebie: także!… także!…

– Słyszysz, Madziu – odezwała się doktorowa podnosząc palec w górę.

– Szkoda, żeście państwo od razu nie zaprosili naczelnika straży ziemskiej, jeżeli on ma decydować o przyszłości Madzi – warknął major.

– Ale opinia publiczna, panie majorze! – zawołał Miętlewicz.

– Umowy co do panienek już prawie zawarte – rzekła doktorowa.

– Posłuszeństwo względem rodziców – święty obowiązek!… – dodał proboszcz.

– Dlaczego nie chcesz otworzyć pensji? – zapytał major Madzię.

– Proszę pana majora, jest tak – zaczęła Madzia. – Nauczyciel ma żonę, pięcioro dzieci i babkę… Ma sto pięćdziesiąt rubli pensji na rok…

– Opowiadaj krótko – upomniał ją major.

– Ja mówię krótko. Więc, proszę pana majora, nauczyciel dorabia sobie prywatnymi lekcjami jeszcze dwadzieścia rubli miesięcznie… A że, proszę pana majora, jego uczennice mają przejść do mnie, więc nauczyciel traci te dwadzieścia rubli miesięcznie i musi żonę z trojgiem dzieci wysłać na wieś…

– No, ale dlaczego ty chcesz wyjechać?… – badał major. – Przecie ty masz uczennice…

– Właśnie, że mam…

– Więc otwieraj pensję…

– Ale ja nie mogę rujnować bytu rodziny nauczyciela… nie mogę odrywać dzieci od matki i ojca… Jakaż by to była sprawiedliwość, gdyby ginął człowiek po kilkunastu latach pracy…

– Brzozowski nie miał tych skrupułów względem twego ojca – rzekła doktorowa.

 

– Może doktór Brzozowski nie miał innego miejsca… A ja mam doskonałe warunki w Warszawie.

– Panno Cecylio… niechże pani coś powie!… – zawołała doktorowa. – Przecież pani ma prawo nie zwolnić Madzi z danego słowa…

– Bóg wie – cicho odezwała się zapytana – ile mnie to kosztuje… Ale pobudki panny Magdaleny są tak szlachetne…

– A cóż na to ojciec?… Ojca zdanie chcielibyśmy usłyszeć… – rzekł proboszcz.

– Zrobi pani krzywdę całemu miastu, całej… – wtrącił Miętlewicz.

– Ty jesteś ojciec?… – ostro zapytał go major.

– Ja tu nie mam nic do powiedzenia – odezwał się doktór. – Boli mnie jej wyjazd, ale cieszą jej instynkta… Trzeba dbać nie tylko o własne interesa!…

– Mój doktorze – odparł major – gdyby każdy żołnierz myślał o skórze swego sąsiada, a może nawet i nieprzyjaciela, pięknie wyglądałaby armia!… Niech każdy dba o siebie…

– Słyszysz, Madziu? – rzekła doktorowa posyłając majorowi spojrzenie pełne wdzięczności.

– Zresztą – zabrał głos Miętlewicz – jeżeli panna Magdalena chce odszkodować nauczyciela, niech mu od każdej uczennicy odstąpi jakiś procent…

– Tak jak pan Eisenmanowi, ażeby ci nie przeszkadzał – dodał major.

– Posłuchajcie mnie, panowie – mówiła wzruszonym głosem doktorowa. – Dzięki mężowi już nie śmiałabym ograniczać swobody naszym dzieciom, gdyby tylko chodziło o swobodę… Ale co Madzię czeka w tej Warszawie?… Będzie guwernantką rok… dwa… dziesięć lat… no i co potem?… My, w razie śmierci, oprócz starego domu i kilku morgów gruntu nic nie zostawimy dzieciom… Więc co ona pocznie ze sobą?…

– Toż samo grozi jej, gdyby została tutaj – wtrącił doktór.

– Ale tu miałaby pensyjkę… swoją własną… I po kilkunastu latach pracy, ona, taka oszczędna, mogłaby coś odłożyć… – mówiła matka. – Przecież sam postanowiłeś, Feliksie, że piętnaście rubli, które chce nam płacić za mieszkanie i obiady, będą składały się dla niej na posag…

– Madzia ma posag… cztery tysiące rubli – odezwał się major.

– Co też pan mówi!… – odparła doktorowa. – Madzia od babki dostała trzy, nie cztery tysiące rubli, a dzisiaj nie ma z tego i połowy…

– A ja pani powiadam, że Madzia będzie miała cztery tysiące rubli… Nie teraz, ale za parę lat – odparł major.

W altance zrobiło się cicho. Wtem najprzytomniejszy ze wszystkich Miętlewicz pochylił się i – pocałował majora w ramię.

– Tyś chyba zupełnie oszalał, Miętlewicz? – rzekł major.

– Podziękujże, Madziu… – odezwał się proboszcz.

Madzia stała zdziwiona nic nie rozumiejąc. Ale doktorowa rozpłakała się.

– Nigdy już ona nie będzie należeć do mnie! – zawołała. – W dzieciństwie odebrała mi ją babka, później ta nieszczęśliwa Latterowa, której niech Bóg przebaczy… a teraz major…

– Ani jej pani odbieram – odparł starzec – ani jej za mego życia grosza nie dam. Jest młoda, więc niech pracuje… Ale niechże mi nikt nie gada, że dziewczyna nie ma zabezpieczonej przyszłości!…

– A gdyby pani zaangażowała naszego nauczyciela?… – zawołał rozpromieniony Miętlewicz. – Mógłby uczyć arytmetyki, jeografii.

– Myślałam o tym – odparła Madzia – ale on ma czas dopiero po czwartej, kiedy u nas skończą się lekcje.

Major zamyślił się.

– Ile miałabyś dochodu miesięcznie? – spytał Madzi.

– Około sześćdziesięciu rubli na nas dwie…

– Więc podzieliwszy między trzy osoby wypadnie po dwadzieścia rubli… Gra niewarta świeczki!… – zakonkludował major. – No, proboszczu, siadajmy do warsztatu…

I wysypał z pudełka figury na szachownicę.

– Jakże to?… więc jak panowie radzicie?… – pytała rozgorączkowana doktorowa chwytając majora za ramię. – Nareszcie niechże się dowiem, co zrobi dziewczyna…

– Ona wie o tym lepiej od nas – odparł major ustawiając szachy.

– Ale ja nic nie wiem, ja… matka…

Major jedną rękę oparł na szachownicy, drugą na poręczy ławki i odwróciwszy się całym korpusem do doktorowej mówił przystukując wieżą:

– Pensja od razu mi się nie podobała, bo Madzia na przełożoną jest za młoda. Po wtóre – nie zapłacą jej jak należy, w końcu opuszczą i dziewczyna zmarnuje się w ciągu kilku lat… A co potem?… Nic potem!… Niech więc jedzie do Warszawy, kiedy chce pracować, co się jej chwali… Niech pozna świat, nie ten iksinowski kurnik… Tam może i chłopca porządnego znajdzie… A za jakiś rok… dwa, kiedy odejdę na wieczny urlop, będzie miała cztery tysiące rubli… może i trochę więcej… Z takim groszem i doświadczeniem, jeżeli zechce, niech założy pensję, ale już porządną…

– Widzi mama, że pan major każe mi jechać do Warszawy – odezwała się Madzia.

– Uściskajże majora!… podziękuj!… – wtrącił proboszcz popychając Madzię.

– Basta!… – rzekł major. – Kiedy ją ściskam, robię to bez pozwolenia jegomości. A dziękować nie ma za co, bo przecie nie zabiorę pieniędzy do grobu.

– Ja nie wiem, czy mi wypada przyjmować taką ofiarę… – odezwała się zakłopotana Madzia.

Starzec z fajką w zębach zerwał się z ławki, błysnął krwią nabiegłymi oczyma, a ująwszy się pod boki zaczął wyginać się jak baletnica i przedrzeźniać Madzię piskliwym głosem:

– Tiu-tiu-tiu-tiu!… Ofiary przyjąć nie może!… I ty, smarkata, robisz uwagi?… Jeżeli chcesz dług spłacić, to gdy usłyszysz, że mnie już umyły baby, zmów na wszelki wypadek pacierz za moją duszę… – dodał łagodnym tonem. – Może naprawdę jest jaka dusza?… – szepnął.

– Tak?… – zawołał proboszcz, z gniewem odsuwając szachownicę. – Nie gram z takimi, którzy mówią, że nie ma duszy.

– Powiedziałem: może jest! – wrzasnął major uderzając pięścią w stół.

– No, tak to co innego… – odparł uspokojony proboszcz. – Zaczynaj pan… Nie, dziś ja zaczynam.

Kiedy zaczęła się gra, panna Cecylia dała znak Madzi i obie cichaczem wymknęły się w głąb ogrodu.

– Boże!… – szepnęła panna Cecylia oglądając się na wszystkie strony i chwytając rękoma za głowę. – Boże!… co się ze mną dzieje… Ależ ja nigdy nie widziałam podobnego człowieka…

– Mówi pani o majorze?… – spytała Madzia.

– Naturalnie!… O kim innym mogłabym mówić w tej chwili… Wie pani – dodała nagle panna Cecylia – mówmy sobie: ty…

– Ach, jak to dobrze!… – odpowiedziała Madzia.

Ucałowały się i zarumieniona, z błyszczącymi oczyma panna Cecylia prawiła:

– Cóż to za dobry człowiek!… Nie, to jest anioł… Nie, prawda, z taką fajką nie można być aniołem, ale cóż to za szlachetny człowiek!… Ale przy tym jaki ordynaryjny!… Gdyby mnie tak powiedział jak panu Miętlewiczowi… Boże!…

Do panien zbliżyła się doktorowa, a z nią pan Miętlewicz, który pod pozorem bólu gardła zawiązał sobie chustką od nosa różową szyję.

Na ten widok panna Cecylia spuściła długie rzęsy, a Madzia ledwie powstrzymała się od nowego wybuchu wesołości. Szczęściem zwróciła uwagę na to, co mówił Miętlewicz:

– Ma słuszność major, że Iksinów nazywa kurnikiem!… Niedługo stąd wszyscy się wyniosą… Pan Krukowski już wyjechał, państwo podsędkowie także mają przenieść się do Warszawy… I ja nie będę tu popasał, nie mam pola dla moich zdolności… Wreszcie i do Eisenmana zaczynam tracić zaufanie.

W altance zrobił się krzyk: proboszcz dawał mata majorowi, a ten dowodził, że nie ma wyobrażenia o szachach. Partię przerwano na przedostatnim cugu, major bowiem żadnym sposobem nie chciał uznać mata, którego nie byłoby, gdyby jego królowa zajmowała tę linię, gdyby koń stał tam, a wieża tutaj…

– Tak – odparł proboszcz – i gdyby pański król mógł wychodzić do ogrodu, kiedy mu zabraknie miejsca na szachownicy.

Dwaj starcy kłócąc się zaczęli wybierać się do domu. Panie i Miętlewicz zbliżyli się ku altance.

– No, dziękuję doktorowej za podwieczorek… Pyszny był… – rzekł major. – A ty, mała – dodał całując Madzię w głowę – uciekaj stąd, gdzie pieprz rośnie… W tej dziurze panny starzeją się, a mężczyźni głupieją… – zakończył i spojrzał na Miętlewicza.

– Ja także wynoszę się stąd – odpowiedział Miętlewicz. – Otworzę interes w Warszawie…

– Tylko pierwej kup sobie inną koszulę, bo ta cię kiedy opadnie – wtrącił major.