Tasuta

Emancypantki

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

22. Spiritus fiat, ubi vult

Każdemu człowiekowi zdarza się podczas zimowego dnia patrzeć na zapotniałe szyby. W widoku tym nie ma nic, na czym warto by zatrzymać uwagę: jest przezroczysta tafla, która dzięki parze wygląda jak muślin, a zresztą nic do zapamiętania, nic, co by poruszyło ciekawość.

Wtem na dworze wionął wiatr chłodniejszy, temperatura spada o kilka stopni i – spotniała szyba zmienia się w jednej chwili. Muślin wilgoci zaczyna pokrywać się bogatym haftem, przedstawiającym liście dziwnych roślin albo pióra nieznanych ptaków; z mgły powstaje wyrazistość, z jednostajności rozmaitość i formy.

Podobne zjawisko zaszło w duszy Solskiego. Od dzieciństwa patrzył na swój pałac wypełniony służbą, na folwarki rojące się ludźmi i bydłem, a od kilku miesięcy na budującą się cukrownię. Miał wyobrażenie: co każdy z tych ludzi robi w pokojach, w polu, na murarskim rusztowaniu; ile go kosztuje, a ile mu przynosi zysku? Wszystko to jednak wydawało mu się jak szara mgła, która nużyła go jednostajnością i gdzie niepodobna było dopatrzeć duszy ani fizjognomii. Dopiero dzisiejszego wieczora nagle zmieniło się to wszystko: skrystalizowało się jak rosa na szybach.

Z początku na herbacie u Ady Solskiej był rozdrażniony na Madzię: jej litość nad stolarzami, bakałarzami, wędrownymi aktorkami wydawała mu się ślamazarnym sentymentalizmem, którego nie cierpiał. Działało to na niego jak wygrywanie na fleciku czułych i nudnych melodyj.

„Gdybym ja raz mógł nie słyszeć o bladościach, łzach i niedolach!…” – pomyślał zniecierpliwiony.

Potem zabrał głos Dębicki i jednostajnym, profesorskim tonem zaczął wykładać rzeczy, które Solski znał, setki razy czytał o nich i rozmyślał, lecz które nic go nie nauczyły. Rodzina, warsztat, praca w małym kółku, organizm społeczny, ach!… jakież to oklepane frazesy…

Było jednak w tej prelekcji coś niezwykłego: oto – pewność, z jaką przemawiał Dębicki. Zdawało się, że ten człowiek, wpatrzony w próżnię, naprawdę widzi – duchy unoszące się nad pracującymi machinami i nad każdym ludzkim zbiorowiskiem, które skupia się w jakimś celu.

„Gdzie dwu albo trzech zejdzie się w imię Moje – Ja tam będę…” – przemknęło Solskiemu przez myśl.

I nagle w jego duszy zbiegły się: jego folwarki i cukrownia, wykład Dębickiego i opowiadania Madzi. Błyskawica rozświetliła jego wnętrze i zobaczył rzeczy, których dawniej nie widywał nigdy.

Zdawało mu się, że jego pałacowa służba, złożona z kilkudziesięciu osób, stopiła się w jakimś cudownym kotle, skąd niebawem wyszedł jeden tylko, ale olbrzym. Każda jego ręka była odlana z kilkudziesięciu rąk, pierś – z kilkudziesięciu piersi, głowa – z kilkudziesięciu głów. Olbrzym ten, nieźle odziany i syty, siedział przed bramą pałacu, od czasu do czasu jednym palcem przesuwał sprzęty albo oddechem zdmuchiwał pyły z pokojów. Niekiedy spoglądał na Solskiego i spełniał rozkazy bez wahania, ale i bez zapału.

Na wsi zdarzyło się to samo. Parobcy ze wszystkich folwarków spłynęli się w jednego parobka, którego żołądek wart był kilkaset zwyczajnych żołądków, ręka – kilkaset rąk, wzrost – kilkaset wzrostów. Tylko głowa wydawała się nieproporcjonalnie drobną na postaci ogromnej jak skała.

Olbrzym ten, trochę bosy i trochę obdarty, powoli odrabiał swoje zajęcia, miał ociężałe ruchy, apatyczną twarz i nieufne spojrzenie.

Szybko chodząc po gabinecie Solski wpatrywał się w te wizerunki własnej wyobraźni i poczuł dumę. Nie dość, że zrozumiał teorię Dębickiego, ale nawet – przyoblekł ją w ciało! Od tej pory już nie tylko będzie wiedział, że dom, folwark i fabryka są – organizmami, ale będzie – widział te organizmy w ich prawdziwym kształcie i rozmiarach.

Teraz dopiero Solski rozumie, że jest władcą i czarodziejem, który przywiązał do siebie wielkoludy za pomocą talizmanu… klucza od kasy!… Tym kluczem porusza z miejsca, budzi ze snu, zachęca do pracy, wywołuje radość albo smutek w swoich ogromnych niewolnikach. Wprawdzie inni panowie robią to samo; ale oni nawet nie domyślają się tego, co robią, nie widzą – olbrzymów, lecz – drobne ich okruchy, niewarte spojrzenia.

Solski wciąż chodzi po swoim gabinecie spoglądając od czasu do czasu za okno, gdzie widać księżyc w ostatniej kwadrze powoli wznoszący się nad dachami.

Nareszcie!… Nareszcie znalazł to, czego pragnął: władzę nad czymś wielkim. Jeden wielkolud czuwa nad jego wygodami, drugi wielkolud uprawia pola, trzeci będzie pracował w fabryce. Każdy z nich może jeszcze urosnąć, nabrać lepszej cery i humoru, jeżeli tak podoba się jemu – Solskiemu; albo może zniknąć z powierzchni ziemi, gdy tak zechce on, Solski.

Lecz któż by marnował takie istoty: chyba wariat albo człowiek, który ich nie widzi i nie cieszy się władzą nad nimi. Owszem, niech rosną i nabierają sił, niech będą dobrze odziani, syci i zadowoleni, niechaj leniwe ich ruchy nabiorą zręczności, apatyczne twarze – wyrazu. A nade wszystko niechaj porosną im zbyt drobne głowy, oni zaś sami niechaj – kochają Solskiego.

Oto są żyjące posągi, które on ma kształtować! Oto praca, jakiej od tylu lat pożądał! Teraz dopiero zrozumiał, że folwarki i fabryki warte są jego zdolności i zajęcia.

Ponieważ szczęście nie chodzi samotnie, więc w tym dniu Solskiemu trafił się jeszcze jeden pomyślny wypadek, może najpomyślniejszy. Te jego olbrzymy – mają jakieś potrzeby, które on nie zawsze odczuwa; nadto zaś, jeżeli pojmują ludzki język, to chyba język serca, którego Solski nie posiada. Ma on energię, ma twórczą myśl, ale… sentymentalnym być nie potrafi, to darmo!…

I otóż w takiej chwili znajduje się pod jego dachem Madzia, istota wrażliwa, jakby utkana ze współczucia i miłości. Ona chwyta w lot każdą cudzą potrzebę, odczuwa ją i znajduje natychmiastową odpowiedź. Ona jedna potrafi rozmówić się nawet z tym wielkoludem, który obok żołądka złożonego z kilkuset żołądków posiada głowę wartą ledwie kilkanaście głów.

Jest tedy trzy rzeczy: materiał na żywe posągi – rzeźbiarz, który chce je ciosać, i – pomost między materiałem a rzeźbiarzem – Madzia…

Solski rzucił się na kanapę ściskając rozpalone czoło.

„Uboga – myślał – ale na co mi pieniądze?… Żadne nazwisko, ale będzie miała moje… Żadne stosunki!… Nie, to nie są żadne stosunki… to są te, o które najwięcej chodzi mi w życiu… A gdzie ja znajdę podobną wrażliwość i taki bezmiar uczucia?… Przecież to posag, jakiego nie dostałbym za miliony!…”.

Odgrzebywał w pamięci wszystkie kobiety, które kochał albo podziwiał. Były to osoby rozumne, dowcipne, piękne, eleganckie, oryginalne, ale – żadna taka!… Były to brylanty, szmaragdy, szafiry, które warto posiadać, ale żadna nie była tym, czym Madzia: promieniem światła, bez którego nawet klejnoty nie mają piękności.

„Czy ożeniwszy się z nią – myślał Solski – nigdy bym jej nie zdradził?… Naturalnie, sto razy zdradziłbym ją dla każdej, która by mi się podobała… A czy mógłbym ją porzucić?… Nigdy!… jak nie mógłbym rzucić własnego serca…

A może ona kocha Norskiego?… – przeleciało mu przez głowę. – Jej płacz u Arnoldów… rumieńce… unikanie jego spojrzeń…”.

Solski zerwał się z kanapy.

„Czyby to być mogło?… – szepnął. – Ależ to całe moje życie zrujnowane…”.

Wyszedł do przedpokoju, włożył palto i wybiegł na pustą ulicę. Wrócił do domu, kiedy księżyc zaczął pochylać się ku zachodowi, a na wschodzie świtało.

„Muszę to wyjaśnić i zakończyć – mówił rozbierając się. – Ada zgodzi się natychmiast, ciotka Gabriela podąsa się, ale także ustąpi. No – a w naszej rodzinie nie wszyscy przecież są tak źli, ażeby nie potrafili ocenić Magdaleny”.

O tej samej godzinie, kiedy w duszy Solskiego rozegrywała się jej przyszłość, Madzia nie mogła zasnąć.

Nagłe przerzucenie się Ady z towarzystwa kobiet pracujących do spirytyzmu przestraszyło Madzię. Cierpki zaś ton, jakim parę razy odezwał się do niej Solski, zranił jej dumę.

„Wielcy panowie – myślała – łatwo zmieniają upodobania i… lekceważą ludzi!… Wolę stąd usunąć się pierwej, zanim mnie wypędzą…”.

Potem zrobiło jej się żal Ady, która mogłaby sądzić, że Madzia porzuca ją przez kaprys, a nareszcie postanowiła – zaczekać parę tygodni, może parę dni…

„Prawda, że pan Stefan odchodząc uznał swój błąd. Ale jakim tonem on mówił, że nie będzie zbierał niedołęgów, ażeby zapełnić nimi fabrykę!… A w jaki sposób odpowiadał Dębickiemu?…”.

„To nie mój świat… nie mój… nie mój!… Trzeba stąd uciekać…” – myślała Madzia patrząc, że już świta na dworze.

23. Znowu echo przeszłości

Od kilku dni Ada Solska spostrzegła w bracie niepokój.

Czytał i załatwiał majątkowe interesa, ale – nie miał apetytu, przesiadywał w nocy, unikał Madzi albo rozmawiał z nią krótko i oschle. Niekiedy wpadał do pokoju siostry i chodził milcząc, jak człowiek, który chce zwierzyć się z czymś, ale nie ma odwagi.

Pewnego popołudnia, kiedy Solski o zwykłej porze nie przyszedł do siostry, Ada wziąwszy kłębek włóczki i szydełko udała się do gabinetu brata. Pan Stefan chodził bardziej rozgorączkowany niż zwykle. Ada siadła na skórzanej sofie i rozwinąwszy włóczkę zaczęła robić szalik dla ciotki, w czym zresztą nie okazywała wielkiej biegłości. Cezar powitał ją skokami i machaniem ogona; widząc jednak, że pani nie zajmuje się nim, legł na tygrysiej skórze i zasnął.

Przez otwarte okna wpadały potoki słoneczne dzieląc gabinet na ciemne i jaskrawe pasy. Ile razy Solski chodząc ukazał się w oświetleniu, Ada widziała, że ma mizerną twarz i podsiniałe oczy; gdy wszedł w cień, wydawał się szary.

– Dobrze, żeś przyszła – odezwał się pan Stefan.

– Uważam to – odparła Ada nie odwracając oczu od roboty.

– Domyślasz się, o czym chcę z tobą mówić? – spytał.

– Nawet nie potrzebuję domyślać się. Widziałam to samo w roku zeszłym we Włoszech…

– Zupełnie co innego…

– I o Helenie mówiłeś, że jest inna aniżeli wszystkie kobiety.

 

Solski zatrzymał się przed siostrą.

– Czy to ma znaczyć, że stałaś się stronniczką panny Heleny?… – spytał.

Ada złożyła ręce na kolanach i podniosła oczy.

– Nie gniewaj się, mój kochany – rzekła – ale już nigdy wobec ciebie nie chciałabym odgrywać roli swatki… Idzie mi o co innego. Wiele osób z naszej rodziny są pewne, że ożenisz się z Heleną, choć po mieście krążą w tej chwili inne pogłoski…

– Daj mi spokój z Heleną! – wybuchnął pan Stefan. – Sama zerwała i wszyscy o tym wiedzą…

– Nie wszyscy, nie wyłączając jej samej i jej rodziny. W tych dniach Helena odrzuciła jakiegoś inżyniera, który oświadczył się… Pani Arnold, mimo że duchy powiedziały, iż Helena nie wyjdzie za ciebie, czasami wspomina mi o waszym małżeństwie. Zaś brat Heli…

Tu głos panny Solskiej załamał się.

– Zaś pan Kazimierz Norski – mówiła siląc się na spokój – nie przyjął ofiarowanej mu posady na kolei widocznie licząc na to, że… że zostanie twoim szwagrem… – zakończyła cicho Ada.

Solski patrząc na siostrę nie stracił ani jednej zmiany na jej twarzy, ani jednego odcienia głosu. Oczy zatliły mu się, lecz po chwili zgasły i tylko niecierpliwie wzruszył ramionami.

– Z panną Heleną – rzekł – moje rachunki skończyły się. Gdyby na świecie były tylko dwie kobiety do wyboru: ona i jakaś inna, wybrałbym tę inną…

– Godna podziwu stałość… – szepnęła Ada.

– Może ty potrafisz być stalsza!… – syknął brat i zaiskrzyły mu się oczy.

Twarz panny Solskiej pociemniała.

– Więc dlaczego umizgasz się do niej? – zapytała łagodniej.

– Dlatego, że ona mnie kokietuje – odparł śmiejąc się. – Należysz do emancypantek, więc chyba uznajesz równe prawa…

Ada przyciągnęła brata i pocałowała w rękę; potem objąwszy go za szyję pocałowała w czoło.

– Rób, co chcesz, żeń się, z kim chcesz… ja cię kochać nie przestanę – szepnęła.

– Ani ja ciebie… – odparł. – I dlatego nie powiem ci: rób, co chcesz… Zrobisz zawsze tylko to, co powinna zrobić kobieta twego dostojeństwa.

– Zostanę starą panną, prawda? – spytała Ada z uśmiechem.

– Zostaniesz starą panną Solską.

– Wiem, wiem… – powtórzyła. – Mówmy o tobie: postanowiłeś ożenić się z Madzią… Przynajmniej tak myślisz dzisiaj…

– Tak – i ty musisz mi pomóc – rzekł Solski.

– Nigdy!… – zawołała Ada. – Wreszcie – na co tobie moja pomoc? Oświadcz się sam.

– A jeżeli ona mnie nie kocha?

– Na to ja nie poradzę. Jak również i na to, ażebyś ty jej nie rzucił, gdy ci się sprzykrzy.

Solski usiadł obok siostry i wziął ją za rękę.

– Słuchaj – zaczął.

– Wiem, co powiesz – przerwała siostra. – Ona jest różna od innych kobiet… słyszałam to nieraz!…

– Nie – rzekł – ale ja ją kocham inaczej. Dawniej, kiedy podobała mi się kobieta, budziło się we mnie zwierzę: żarłbym ją… Prawie czułem rozkosz kąsania… Ale z tą jest inaczej…

– Prawda!… Ileż to razy, kiedy rozmawiałeś z Madzią, a choćbyś tylko patrzył na nią, wstydziłam się za ciebie… Ach, jacyż wy jesteście wstrętni z waszą miłością…

– Bądź cierpliwa – mówił pan Stefan błagalnym tonem – czy wiesz, gdybyś mi kazała opisać jej rysy, przysięgam, nie potrafiłbym. Tak dalece w moich uczuciach dla niej nie ma nic zmysłowego. Wiem, że ma prześliczne ręce… nóżkę… szyję jak utoczoną z kości słoniowej… biust bogiń… Otacza ją szczególna woń… Ale rysów jej prawie nie pamiętam. Moje nerwy nie grają tu żadnej roli… Ale jak ja znam jej duszę!… A tego nie mógłbym powiedzieć o żadnej z kobiet, które mi się podobały.

Ada wzruszyła ramionami.

– Nie wierzysz, że to nie jest miłość zmysłowa, ale jakieś nieziemskie przywiązanie?… Słuchaj… Wiem, że to jest dziecko naiwne, nie zna życia; ale przy tym ma wielki rozsądek, a umysł jej rozwija się z dnia na dzień. Dziś jest dojrzalsza niż wówczas, kiedy sprowadziła się do nas.

– Prawda.

– Widzisz. Jest także bardzo energiczna, jest uosobieniem działalności i siły…

– Prawda – wtrąciła Ada.

– Ale to nie jest siła stali czy granitu, który albo łamie wszystko, albo druzgocze się sam. To raczej giętka siła płomienia, który faluje, ogarnia ze wszystkich stron, znika i ukazuje się w innym miejscu… A zawsze pełen wdzięku!…

– Bardzo trafne porównanie.

– Z tego powodu – mówił półgłosem Solski – przedstawia mi się ona jak duch w formie kobiety; działa, ale nie można jej schwycić. Więcej nawet: skutkiem braku egoizmu to dziecko wydaje się pozbawione cech ziemskich. Czy ona prosiła cię kiedy o co?… Dla innych tak, ale nigdy dla siebie. Jej nie potrzeba ani stanowiska, ani pieniędzy, niczego, za czym ubiegają się śmiertelni. A nawet, Ada, czyś ty uważała: w jaki sposób ona je?

– Bardzo ładnie…

– Bo robi to w taki sposób, jakby nigdy nie czuła głodu, nawet nie wiedziała, że potrawy mają smak. Ona jada tylko dlatego, ażeby ukryć swoje niebiańskie pochodzenie; ona udaje, że jada, jak udaje, że ma kształt ludzki, bez którego nie moglibyśmy wiedzieć o jej istnieniu.

– Znowu poezja! – wtrąciła Ada.

– Nazwijmy to poezją. Ale… przypomnij sobie jej humor. Czy to nie jest obraz pogodnego nieba?… Czy kiedy ona wejdzie do nas, nie robi się jaśniej i cieplej?… Czasami bywa smutna; ale i wtedy jest bożym słońcem chwilowo zasnutym chmurami… A jej łzy… bo widziałem i łzy u niej… Czy one nie są podobne do majowego deszczu, który spada na ziemię, ażeby rośliny zasypać brylantami, w których przegląda się niebo…

Siostra patrzyła na niego zdziwiona.

– Mój drogi – rzekła – powtórz jej to, coś mnie mówił, i proś o rękę…

Solski zerwał się z sofy i zaczął chodzić po gabinecie.

– Cóż to znaczy?… – spytała Ada.

– Nie wiem… – odparł. – Zresztą… nie znam jej przeszłości ani rodziny!… – dodał gwałtownie.

– Przeszłość Madzi?… – zawołała panna Solska śledząc oczyma brata. – Mój Stefku – przeżegnaj się!… Madzia nie ma żadnej przeszłości, którą można by się niepokoić. A co do jej rodziny… Pochodzi ze Strusiów, o tym wiesz… Jej rodzice pracują, ale nie potrzebują niczyjej łaski; mają zaś tak skromne wymagania, że kilkadziesiąt tysięcy rubli zabezpieczy ich do końca życia. Matka, zdaje się, trochę despotyczna, zrzędzi w listach na Madzię; ale ojciec przypomina Dębickiego… Przynajmniej pisząc do Madzi uroni od czasu do czasu taki frazes, jak gdyby podsłuchał profesora. No, a Dębickiego chyba przyjąłbyś na teścia?… Ostrzegam cię, że z tym ojcem musisz się rachować: bo choć to prowincjonalny lekarz, ale człowiek nietuzinkowy… On może postawić warunki co do szczęścia swego dziecka.

Solski milczał. Nagle zatrzymał się przed Adą i rzekł:

– A jeśli ona mnie nie kocha?…

– Staraj się pozyskać jej serce. To chyba potrafisz – odpowiedziała siostra z dumą.

– A jeżeli… a jeżeli ona – kocha innego… In-nego… – powtórzył pan Stefan.

– Kogo?… – szeptem zapytała Ada.

Solski pochylił się nad nią i również szepnął do ucha: – Pana Ka-zi-mie-rza… – słyszałaś?…

Parma Solska spuściła oczy. Ręce jej opadły, twarz pociemniała, a potem pożółkła.

Brat patrzył na nią… patrzył… nagle wyrzucił nad głową zaciśnięte pięści i zawołał chrapliwym głosem:

– Podlec!… Zdepczę…

Panna Solska podniosła się z kanapy i spokojnie patrząc na rozjuszonego rzekła:

– Stefek… ty mu nic nie zrobisz.

I wyszła z pokoju zostawiając brata, który pienił się, ale czuł, że nic nie zrobi Norskiemu, bo – tak chce jego siostra.

Madzia wróciła z lekcji około czwartej. Na jej oczach znać było ślady łez, a w twarzy taki smutek, że panna Solska zdziwiła się.

„Czy znowu mieli jaką rozmowę z Kazimierzem?…” – pomyślała i gniew zakipiał w niej. Chciała udać, że ma ból głowy, byle nie rozmawiać z Madzią; lecz po chwili szlachetne serce wzięło górę nad podejrzeniami i Ada tuląc do siebie przyjaciółkę spytała:

– Co tobie jest?… Czy znów wysłuchałaś traktatu o duszy?…

Madzia spojrzała na nią i wzruszyła ramionami. Ten ruch rozproszył niepokoje Ady. Jeszcze serdeczniej ucałowała Madzię i rzekła z naleganiem:

– Tobie stało się coś przykrego?… Powiedz: co ci jest?

– Nie mnie!… – odparła Madzia siadając na kanapie… – Znasz Manię Lewińską, w której jeszcze na pensji kochał się ten student Kotowski?

– Porzucił ją?

– Przeciwnie, od roku są narzeczonymi… Ale nie!… Opowiem ci od początku. Nie masz pojęcia, jaka to smutna historia.

– Zaczekaj – przerwała Ada. Dotknęła dzwonka, a gdy ukazał się lokaj, rzekła:

– Poproś do nas pana.

– Ada, co robisz?… – zawołała Madzia ukrywając twarz w rękach. – Chociaż… czy ja wiem… Może będzie lepiej, jeżeli dowie się o tym pan Stefan.

Solski przyszedł natychmiast. Wyglądał tak mizernie, że Madzia spojrzawszy na niego krzyknęła:

– Pan chory?…

Ale w tej chwili zmieszała się i spuściła oczy.

– Nic mi nie jest – odparł Solski odzyskując dobry humor. – Z bezsenności bolała mnie głowa, ale to przechodzi.

A ponieważ Madzia milczała zakłopotana, więc dodał:

– Porozmawiam z paniami i będę zdrów.

– Właśnie Madzia chce nam coś powiedzieć – wtrąciła Ada.

– Ja tylko tobie chciałam opowiedzieć…

– Zobaczysz, że będzie lepiej, gdy usłyszy Stefek – rzekła Ada. – My oboje bardzo jesteśmy ciekawi wszystkiego, co cię wzrusza.

– Niedobra!… – szepnęła Madzia.

Solski usiadł patrząc na siostrę, a Madzia zaczęła:

W godzinę później przy obiedzie, na którym nie pokazał się Solski, ciotka Gabriela była bardzo sztywna: z góry patrzyła na Madzię, nie pytała jej o nic, a zaczepiona przez nią, odpowiadała niechętnie.

„Pani Gabriela – myślała przestraszona Madzia – zapewne ma już kogoś na posadę lekarza cukrowni i obraziła się na mnie… Ale niech tam, byle im, biedakom, co z tego przyszło!… W każdym razie za długo tu mieszkam… Wkrótce cały świat zechce, ażebym prosiła Solskiego o posady, i w końcu obrzydnę mu tak, jak już dziś jego ciotce… Trzeba stąd uciekać czym prędzej…”.

24. Student, który już został lekarzem

Tymczasem Solski, wysławszy naglące wezwanie do Kotowskiego, z niecierpliwością oczekiwał młodego lekarza.

Około siódmej zameldowano go.

Wiele rzeczy zmieniło się od czasu, kiedy pan Władysław, jako student, pośredniczył w drukowaniu artykułów panny Howard o specjalnej opiece nad nieprawymi dziećmi. Przede wszystkim sama panna Howard zasadniczo zmieniła pogląd na kwestię nieprawych dzieci od chwili, gdy jej antagonistka, członek Kanarkiewiczowa, zajęła się protegowaniem uwiedzionych dziewcząt.

Ale pan Władysław Kotowski zmienił się niewiele. Był to ten sam, co i przed półtora rokiem, młody człowiek z zapadłymi policzkami, głową nastroszoną jak jeżozwierz, zamknięty w sobie, niemowny, pochmurny. Tylko zamiast wytartego mundura miał czarny tużurek wytarty na szwach; ale spodnie były jak i wówczas wygniecione na kolanach.

Do gabinetu pana Stefana Kotowski wszedł z głową zadartą, zaczesując włosy, z miną, którą miała oznaczać pewność siebie wobec magnata. Ale wielki pan jednym rzutem oka ocenił, że butny parweniusz jest mocno zmieszany i że serce w nim drży, miotane nieokreśloną nadzieją.

– Pan hrabia raczył… Otrzymałem list od hrabiego… – zaczął Kotowski i zmieszał się jeszcze bardziej, gdy przypatrzył się tatarskiej twarzy, od której biła energia.

– Kochany panie – rzekł Solski ściskając go za rękę – przede wszystkim nie tytułuj mnie hrabią… Siadaj pan – dodał podsuwając fotel – i pogadajmy.

Kotowski upadł na fotel, a oczy zaszły mu mgłą.

„Czego ode mnie chce ten diabeł?…” – myślał patrząc na małą figurkę Solskiego, która coraz potężniejsze robiła na nim wrażenie.

Solski spostrzegł to. Odgadł, że młody lekarz podziwia go bezinteresownie, i – poczuł dla niego sympatię.

„Podoba mi się ten kandydat na Brutusa…” – pomyślał, a głośno rzekł:

– Panie Kotowski, słyszałem o panu wiele dobrego.

– O mnie?… – zapytał tonem obrazy młody człowiek.

– Od panny Magdaleny Brzeskiej…

– Aaa!…

– A ponieważ buduję cukrownię i chciałbym robotników otoczyć uczciwymi opiekunami, więc – proponuję panu miejsce lekarza przy fabryce.

Kotowski nie podziękował za propozycję: patrzył na Solskiego nie wierząc własnym uszom.

– Warunki są następujące: murowany dom z ogrodem, kilka morgów ziemi, konie, dla nich obrok, i tysiąc pięćset rubli rocznej pensji. Przyjmuje pan?…

Kotowski był oszołomiony. Zaczął gestykulować rękoma, ale milczał.

– A więc przyjmuje pan – rzekł Solski.

– Za pozwoleniem!… – odparł młody człowiek podnosząc się z fotelu. – Bardzo… bardzo jestem wdzięczny… nigdy nie myślałem… Ale…

– Ale co? – zapytał Solski i na czole zarysowała mu się zmarszczka.

– Czy… czy pan Kazimierz Norski należy… czy należy do pańskiej cukrowni?…

Solski cofnął się.

 

– Nie należy – odparł szybko – i nigdy nie będzie należał… Z jakiego jednak powodu zadaje pan to pytanie?

– Bo gdyby pan Norski był przy cukrowni, ja nie przyjąłbym tam miejsca – odparł Kotowski.

Usłyszawszy to Solski doznał tak spotęgowanej sympatii dla młodego człowieka, że uściskałby go. Opanował się jednak i zrobiwszy poważną minę rzekł:

– Daruje pan, że będę prosił o bliższe wyjaśnienia. Dlaczego nie przyjąłby pan miejsca w instytucji, do której należałby pan Norski?

– Bo to jest, proszę pana, szubrawiec – odparł Kotowski i mocno zwichrzył sobie włosy. Nie był fizjognomistą, więc zdawało mu się, że wypowiadając tak ostry sąd o panu Kazimierzu ryzykuje posadę.

– Użył pan silnego określenia, a teraz proszę o fakta…

– Uważa pan, jest taka awantura arabska – mówił Kotowski, jeszcze nie mogąc zapomnieć knajpowego słownika. Niejaki szlachcic Mielnicki, wuj mojej narzeczonej, kiedy utopiła się pani Latter, zapisał dla jej syna, Kazimierza, cztery tysiące rubli na hipotece w Warszawie. Była to najpewniejsza suma, jaką posiadał stary… Płacono od niej regularnie procenta, których bardzo potrzebuje w tych czasach…

Kotowski kręcił się na krześle, stękał, targał włosy, lecz mówił dalej:

– I cóż się dzieje. Oto pan Norski na Nowy Rok wymówił dłużnikowi ofiarowaną mu sumę, a w kwietniu odebrał ją. Daremnie prosiliśmy, ażeby pan Norski wziął cztery tysiące rubli umieszczone na innej hipotece, skąd dopiero w jesieni będziemy mogli podnieść należność… Daremnie przedstawialiśmy, że stary Mielnicki, sparaliżowany, idiota, nie będzie miał co jeść… Nie chcieliśmy cofać darowizny, tylko przenieść ją… Ale pan Norski uparł się twierdząc, że ma długi honorowe… No, i zabrał pieniądze, a stary biedę klepie…

Gdyby kto dał tysiące Solskiemu, nie zrobiłby mu tyle przyjemności, co Kotowski opowiedzeniem tej historii. Ale panował nad sobą i rzekł spokojnie:

– Czy oprócz państwa wie jeszcze kto o tym wypadku?

– Rejent… zresztą nasz dłużnik… Mielnicki nie ma dziś przyjaciół, którzy by interesowali się nim. Wreszcie… nie tylko akt darowizny był w porządku, ale nadto stary, ile razy odzyska przytomność, pyta się o zdrowie pana Norskiego i o to, czy już odebrał darowaną sumę. Mielnicki nie ma pojęcia o swoim położeniu: ciągle myśli, że jest majętnym i że wyzyskuje go – moja narzeczona.

– Czy pan upoważnia mnie – spytał Solski – ażebym zrobił kiedy użytek z tej wiadomości? Może nigdy nie zrobię, ale… może trafić się taki wypadek.

– Owszem. Mnie w rezultacie wszystko jedno. Wreszcie ten pan miał za sobą prawo…

– Mniejsza o to – rzekł Solski. – Ale oświadczam, że pan Norski nie jest i nigdy nie będzie w żadnej instytucji, z którą ja jestem związany. A teraz – czy przyjmuje pan posadę lekarza przy cukrowni?

– Oj… oj…

– Do czasu puszczenia w ruch fabryki będzie pan naszym lekarzem tu, w Warszawie. Ktokolwiek z naszego domu zwróci się o poradę, jest pan obowiązany udzielić jej. Pensję ma pan tę samą i – pięćset rubli na mieszkanie. Obowiązki obejmie pan od pierwszego maja…

– To już koniec maja – szepnął Kotowski.

– Potrzebny mi jest ten termin do ujednostajnienia rachunków. Ale… ale!… – dodał Solski. – Naturalnie, ma pan długi: ile one mogą wynosić?

– Z pię… z pięćset rubli – odpowiedział przestraszony Kotowski.

– Administracja cukrowni spłaci pańskie długi i będzie strącać z pensji… No, i z gratyfikacji… Jutro około południa zechce pan zgłosić się do kancelarii zarządu i kasa załatwi z panem rachunki. A teraz dziękuję i do widzenia…

Kotowski wstał, uścisnął podaną sobie rękę, znowu usiadł… Mruknął: „aha!”, i znowu podniósłszy się, zamiast do drzwi właściwych poszedł w stronę sypialni… Solski musiał go odprowadzić do przedpokoju.

Tu młody człowiek nieco ochłonął i przypomniał sobie, że może wypadałoby trochę serdeczniej podziękować osobliwemu opiekunowi. Widząc jednak, że drzwi gabinetu już zamknięto, zeszedł na dół chwiejąc się.

Dopiero na dziedzińcu, gdy owionęło go chłodne wieczorne powietrze, uczuł ściśnięcie w piersiach i rozpłakał się.

Miał w tej chwili czterdzieści groszy majątku, a jego narzeczona – pół rubla.

„Czy mi się śni… czym oszalał?… – myślał obcierając oczy podartą chustką. – Ale jeżeli to sen, o Boże, nie budź mnie z niego, bo już nie dam sobie rady z rzeczywistością…”.

Ukryty za filarem podjazdu szwajcar zauważył nadzwyczajne zachowanie się młodego człowieka, a usłyszawszy jego płacz nie wierzył własnym uszom. Sceptycyzm nie przeszkodził mu jednak zawiadomić o tym wypadku kamerdynera, który natychmiast zameldował panu.

Solski zrozumiał, co musiało zajść w duszy młodego lekarza. Zrozumiał jego ciężką biedę, nagłe przejście do lepszego bytu, łzy… I pierwszy raz doznał tak wielkiego, tak niezgłębionego szczęścia, że ono jedno mogłoby mu wypełnić całe życie.

Majątek, pojedynki, pływanie po morzu, wdrapywanie się na góry, czymże to jest, co to warte wobec jednego człowieka, który zapłakał z radości…

„Wszystko to jej zawdzięczam. A ile jeszcze mogę mieć podobnych dni?… – myślał Solski. – Ona i tylko ona… zawsze ona; przy każdym szlachetniejszym uczuciu!…”.

Tu nasunęła mu się uwaga: jeżeli Madzia poleciła Kotowskiego, musi też wiedzieć o Norskim. A jeżeli wie, trudno, ażeby nim nie pogardzała!… Więc nie kocha go i on, Solski, bez potrzeby niepokoi się takim rywalem!…

Chodził po gabinecie, wreszcie rzekł do siebie:

„Czego ja się waham?… Trzeba raz skończyć, i to natychmiast…”.

Zadzwonił na służącego.

– Czy panna Brzeska jeszcze nie śpi?

– Nie śpi, proszę jaśnie pana, czyta w swoim pokoju.

– Idź do panny Ady i zapytaj, czy mogę ją odwiedzić.

– Jaśnie pani położyła się… Głowa boli jaśnie panią…

– Aaa!… – syknął Solski i dodał w duchu: „Znowu spóźnię się o kilkanaście godzin…”.

Po namyśle jednak uznał, że takie obcesowe oświadczyny nie miałyby sensu. Trzeba przygotować Madzię, a z drugiej strony – własną rodzinę, z którą czuł, że stoczy ciężką walkę.

„Stanowczo – ale powoli!…” – rzekł do siebie.

Tymczasem Madzia, przy świetle lampy siedząc nad książką, od czasu do czasu przerywała czytanie i myślała:

„Czy też pan Stefan da posadę Kotowskiemu?… Może mu się, biedak, nie podoba?… Bo u wielkich panów wszystko zależy od chwili i gustu…”.

Potem przypomniała sobie zapał, z jakim Solski słuchał jej opowiadania, i – jego dziwne wyrazy…

„Za co on tak całował mnie w rękę?… Ot, tak sobie… kaprys…”.

Nagle zbudził się w niej gniew na samą siebie i wyrzucała sobie, że jest niewdzięczną względem Solskich. Ale uczucie to prędko zgasło ustępując miejsca podejrzeniom.

Od pamiętnej rozmowy z panem Kazimierzem w duszy jej coraz częściej zrywały się lodowate podmuchy niewiary. Wszystko wydawało się jej niepewnym i podejrzanym, nawet to, co sama robiła, nawet jej własne życie.

Cały świat stracił w jej oczach dotychczasowe znaczenie; wszystko w nim było tylko tłuszczem, fosforem i żelazem; wszędzie poczęła dopatrywać oznak trupiej zgnilizny…