Tasuta

Emancypantki

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Proszę pani – rzekł patrząc na nią – pojmuję delikatność pani… Rozumiem, że kobieta szlachetna nie może odpowiadać na pewne pytania, osobliwie, gdy są postawione w niewłaściwym czasie… Z drugiej zaś strony, pani potrzebuje czterech tysięcy rubli do lipca, które ja mogę mieć, ale… ja potrzebuję pewności!… Już i tak pan Dębicki dowiaduje się: ile biorę od pani procentu od pięciu tysięcy, i gotów nazwać mnie lichwiarzem za to, że biorę dwanaście. Tymczasem mój kapitalik jest tak mały, a wydatki tak raz na zawsze określone, że przy mniejszym procencie nie mógłbym istnieć…

– Do czego to prowadzi, panie Zgierski?

– Proszę pani, do… pożyczenia czterech tysięcy rubli, ale… z pewnymi gwarancjami. Rozumiem, że pani bardzo może potrzebować pieniędzy dzisiaj, a z całą łatwością zwrócić je w lipcu. Tylko…

– Niech pan mówi wyraźnie, panie Zgierski…

– A jeżeli wyda się to pani szorstkim?…

– W interesach nie chodzi o dobry ton.

– Podziwiam panią! – zawołał Zgierski całując jej ręce. – Więc mogę mówić zwięźle, tak jak gdybym stawiał ultimatum?…

– Ależ proszę.

– Wybornie. Zatem nie będę dotykał kwestii pana Kazimierza, chociaż… jakkolwiek jest to młodzieniec zdolny i sympatyczny, niemniej może bardzo wpłynąć na przyszłe stanowisko pani.

– Cóż to znaczy?…

– To znaczy, że o panu Kazimierzu, zdaje mi się, już coś słyszał pan Mielnicki i… podobno – zamyślił się… – Zapewne zachowanie się pana Kazimierza może oddziałać i na projekta pana Solskiego… Pojmuje pani?

– Nie, panie.

– Więc będę jeszcze zwięźlejszym – odparł trochę obrażony Zgierski.

– Na to czekam od godziny.

– Cudownie! – uśmiechnął się. – A zatem… będę pani służył czterema tysiącami rubli do lipca, a choćby i do grudnia, jeżeli…

– Znowu waha się pan?

– Już nie. Jeżeli otrzymam od pani bilecik donoszący mi, że albo pani przyjęła pana Mielnickiego, albo pan Solski oświadczył się pannie Helenie.

Pani Latter zacisnęła ręce.

– Bardzo pan ufa mojej przyjaźni dla siebie – rzekła uśmiechając się.

– Bo też tylko przyjaciołom mogę służyć w podobnych okolicznościach.

– Wymaga pan, abym powierzała mu tajemnice rodzinne?…

– Ja powierzam pani połowę majątku…

Pani Latter wyciągnęła rękę, którą Zgierski znowu ucałował, i śmiejąc się mówiła:

– Dziwak z pana, ale wybaczam to… Więc jakaż jest konkluzja naszej rozmowy?

– Są dwie – odparł Zgierski. – Zostawiam pani pięć tysięcy rubli do połowy lipca i… mogę dostarczyć jeszcze cztery tysiące rubli, ale…

– Ale?…

– Ale tylko albo przyszłej pani Mielnickiej, albo przyszłej teściowej pana Solskiego.

– Jakąż rolę chce pan odegrać wobec mnie? – zawołała prawie z gniewem pani Latter. – Sądziłam, że będziemy mówili o bezpieczeństwie pańskich sum, o… procentach, ale nie o małżeństwach, do których pan ciągle powraca.

„Musi być bardzo pewna siebie…” – pomyślał Zgierski. I zrobiwszy minę życzliwą a strapioną odpowiedział:

– Pani!… bo nie śmiem powiedzieć: droga pani… Jaką ja rolę chcę wobec niej odegrać?… Pani, to będzie śmiałe, co powiem, ale powiem. Chcę odegrać rolę przyjaciela, który wyprowadza na świat więźnia z jego celi, choć ten opiera się i gniewa…

Pani – dodał całując ją w rękę – nie myśl o mnie źle… W tych czasach przechodzi pani ważną epokę życia, waha się pani, a nie ma doradcy… Otóż – ja będę tym doradcą, nawet egzekutorem, bo jestem pewny, że za pół roku będzie mi pani wdzięczna. Chociaż wdzięczność!… – westchnął.

Nastąpiło milczenie, potem zaczęto mówić o rzeczach obojętnych, ale rozmowa rwała się. Pani Latter była rozdrażniona, Zgierski czuł, że za dużo powiedział i za długo siedzi.

Więc pożegnał gospodynię domu i wyszedł niekontent z siebie. Miał pasję imponować ludziom przebiegłością i rozległymi informacjami, a dziś pragnął wywołać zdumienie w pani Latter i skłonić ją do poufnych zwierzeń. Tymczasem nic!… Milczała jak kamień, a zamiast podziwiać go, wciąż powracała do pieniędzy i procentów, co gniewało Zgierskiego, który wolałby uchodzić za najchytrzejszego demona aniżeli za małego procentowicza.

„Ach, te kobiety… te kobiety!… przewrotne istoty…” – myślał czując, że zrobił krok fałszywy.

Lecz gdy znalazł się na ulicy i owionęło go po wybornych trunkach świeże powietrze, wstąpiła mu w serce otucha.

– Zaraz!… – mówił – o co ja mam do siebie pretensję?… Zastrzegłem zwrot pięciu tysięcy rubli w sposób stanowczy… Cztery tysiące rubli tylko obiecałem… Mam prawo liczyć kiedyś na stosunki z Mielnickim, z Solskim, z Malinowską, a przecie każdy nowy stosunek to jak bilet na loterię; szansa choćby małej wygranej jest… Mój Boże, ja się kontentuję małymi wygranymi, byle było ich dużo!… A tylko niepotrzebnie wspomniałem o Rzymie, o Dębickim i o kochanym Kaziu… No, ale mam stracić na nim dwieście rubli?… Przecież nie powiedziałem nic, tylkom nadmienił, że troszeczkę gra i że potrzeba go wysłać za granicę. On mi sam za to podziękuje… Po co ja mówiłem o Rzymie? Najlepsza metoda: dać poznać, że się wie o fakcie, a nie cytować źródeł. O, tu zrobiłem błąd…

Jeżeli Zgierski był grzesznikiem, to w każdym razie krążył blisko drogi zbawienia, ponieważ ciągle rachował się ze sobą.

Tymczasem do gabinetu pani Latter, która spacerowała rozgorączkowana, wsunęła się gospodyni, panna Marta.

– Cóż, proszę pani – rzekła z uśmiechem – dobre było śniadanie?

– Tak… dobre… Oto łotr!

– Ten Zgierski? – pochwyciła zawsze ciekawa gospodyni.

– Ach, co tam Zgierski… Ten kochany Dębicki intrygant!…

Panna Marta klasnęła w ręce.

– A co, nie mówiłam?… – zawołała. – Nigdy nie mam zaufania do takich ścichapęków. Niby łagodniutki, spokojniutki, a to nurek!… On nawet, proszę pani, wygląda na intryganta i nie dałabym grosza, że gotów popełnić zbrodnię…

Potok wymowy panny Marty nieco otrzeźwił panią Latter, więc szybko przerwała jej:

– Tylko… proszę tego nie powtarzać nikomu…

– Ach, pani, ach, paniuńciu, za kogo mnie pani bierze?… Jezus Maria, wolałabym język stracić aniżeli powtórzyć to, co mi pani mówi pod sekretem. Cóż to ja?… Ale może by, proszę paniusi, zrobić jakiś ład z tym niegodzijaszem, bo i zakała pensji, i pani życie zatruwa… Gałgan!…

– Proszę cię, panno Marto, żadnych uwag. Idź do siebie i nic nie mów, a najlepiej mi usłużysz.

– Idę i nic nie mówię. Ale nie może mi pani zabronić modlitwy, ażeby taki skonał; bo modlitwa to rozmowa uciśnionej duszy z Bogiem…

Pani Latter znowu została sama – wzburzona.

„Co ja teraz pocznę?… – myślała, szybko chodząc. – Więc pensja nic niewarta i Zgierski już stręczy nabywczynię. Przysięgłabym, że ułożył się z nią o swoją sumę! Naturalnie między Solskim i Helenką coś musi być… Dałby Bóg, bo w niej ostatnia nadzieja… Ale jakiż niegodziwy ten Dębicki! Teraz rozumiem, dlaczego nie targował się, kiedy mu przeznaczyłam rubla za lekcję… Nędzarz musiał przyjąć, ale mi tego nie zapomniał… Tak, cała nadzieja w Helenie”.

Nad wieczorem panna Howard wciągnęła Madzię do swego pokoju i zatrzasnąwszy drzwi zawołała z triumfem:

– A co, nie mówiłam, że Dębicki jest hultaj?…

– Co znowu?…

– Tak!… Uspokoić się nie mogę po tym, co mi opowiadała Marta. Ale, panno Magdaleno, przyrzeknijmy sobie, że go tu nie będzie…

– Co on zrobił? – zapytała zdziwiona Madzia.

– Wszystko, do czego taki człowiek jest zdolny… O, ja nigdy nie mylę się, panno Magdaleno… Romanowicz zupełnie co innego, to profesor nauk przyrodniczych: energiczny, postępowy, no i elegancki… Widziałam go niedawno u Malinowskiej i powiem pani, że przedstawił mi się zupełnie w nowym świetle. On rozumie, czego potrzeba kobietom. O, my musimy dużo zmienić na pensji, a nade wszystko – uratować panią Latter.

– Czy tylko nie myli się pani? – rzekła Madzia, błagalnie patrząc na pannę Howard.

– Co do tego, że interesa pani Latter idą źle? – odparła z uśmiechem panna Howard.

– Nie, ale co do Dębickiego?… – mówiła Madzia z żalem.

– Pani zawsze będzie nieuleczoną idealistką… Pani gotowa by wątpić o winie zbrodniarza schwytanego na gorącym uczynku…

– Ależ, co on zrobił, proszę pani?

Panna Howard zastanowiła się.

„Co on zrobił?… co zrobił?…” – powtarzała w duchu, nie mogąc pojąć, że ktoś nie potępia człowieka, do którego ona ma wstręt. Potem dodała głośno:

– Przyznam się pani, że bliższych szczegółów nie wiem. Ale panna Marta mówiła mi, że pani Latter jest tak oburzona na Dębickiego, tak… rozżalona, tak… pogardza nim, iż trudno przypuścić, ażeby i jej ten człowiek nie dokuczył.

– Proszę pani, komuż on dokucza?… – nalegała Madzia hamując łzy.

„Komu on dokucza?” – pomyślała panna Klara. A nie mogąc znaleźć odpowiedzi wpadła w gniew.

– Można by myśleć, że masz pani do niego słabość, panno Magdaleno!… – zawołała. – Jak to, więc nie budzi w pani odrazy ta nalana twarz, te baranie oczy, ten zagadkowy uśmieszek, z jakim przemawia choćby do mnie?… Wierz mi, pani, że jest to impertynent… i niedołęga!…

Odwróciła się od Madzi, zmieszana i rozdrażniona. Właściwie nic złego nie wiedziała o Dębickim i to gniewało ją najwięcej.

Madzia posmutniała i zabierała się do odejścia.

– Ale… ale… panno Magdaleno, pani nie zna Malinowskiej?… Musimy jednak u niej być i koniecznie skłonić, ażeby weszła do spółki z panią Latter. Muszę ocalić panią Latter, przysięgłam sobie, szczególniej za to, że wydaliła Joannę… Nieznośna dziewczyna!…

– Ja także chciałabym dopomóc pani Latter, jeżeli potrafię, ale cóż mogę zrobić u panny Malinowskiej?

– Ja zrobię. Już ją przygotowuję, ale ona jeszcze opiera się. Jeżeli więc pani pójdzie do niej ze mną, przekonamy ją, że cała pensja życzy sobie zatrzymać panią Latter, no i Malinowska ustąpi.

Madzia opuściła mieszkanie panny Howard, pełna przykrych myśli: zaczęła wątpić o jej wielkim rozumie i sprawiedliwości.

„Co jej się zdaje? – mówiła w duchu – co ja mogę znaczyć wobec panny Malinowskiej, ja, biedna dama klasowa? A choćbyśmy wszystkie tam poszły, czyliż potrafimy skłonić ją do zawarcia spółki z panią Latter?… Nie wiem zresztą, czy sama pani Latter życzyłaby sobie tego.

 

A znowu z Dębickim nieszczęście!… Co one chcą od niego?… Przecież gdyby to był zły człowiek, nie kochałby go tak pan Solski ani Ada…”.

Po kolacji wszystkie damy klasowe szeptały między sobą o Dębickim, postanawiając albo nie rozmawiać z nim, albo witać go zimno. Madzię tak rozdrażnił ich bezprzyczynowy gniew na niewinnego człowieka, że pod pozorem pisania listów usunęła się za swój parawanik, niechętnie odpowiadając uczennicom, które zasypywały ją pytaniami. Czuła coraz silniej, że na pensji dzieje się coś niedobrego, ale nie mogła sformułować, w czym leży złe i co grozi.

17. Pierwszy uścisk

W następną sobotę przypadał koniec stycznia. Dzień ten głęboko zapisał się w pamięci Magdaleny.

Około jedenastej z rana, kiedy uczennice siedziały w klasach, z jednej sypialni usunięto rzeczy panny Joanny i wyniesiono tylnymi schodami na wóz, który czekał pod oficyną kryjąc się przed spojrzeniami ciekawych. Panna Joanna, blada, ale z podniesioną głową, sama spakowała się i sama dyrygowała tragarzami.

Kiedy wszystko wyniesiono i panna Joanna włożyła kapelusz i okrycie, weszła do sypialni Madzia z listem od pani Latter. Joanna wyrwała z jej ręki list patrząc w oczy z zuchwałym uśmiechem.

– Nie żegnasz się z nikim, Joasiu? – zapytała Madzia.

– Z kim? – odparła szorstko. – Czy z panią Latter, która mi przysłała pieniądze przez… przez moje eks-koleżanki, czy z tą wariatką Howardówną?…

– I nikogo ci nie żal?

– Wszystkie jesteście głupie! – zawołała Joanna – a najgłupsza Howardówna… Apostołka samodzielności kobiet, cha! cha!… Ta kobieta ma chorągiewkę w głowie: niedawno mnie uwielbiała, potem zaczęła kopać dołki pode mną, a teraz udaje, że mnie nie zna…

– Bo po co wydobyłaś ten nieszczęśliwy list! – szepnęła Madzia.

– Tak mi się podobało!… Nie pozwolę, ażeby ktokolwiek mnie krzywdził!… A nie mszczę się nad Howardówną, bo wiem, że ta wariatka dokuczy wszystkim i sama się zgubi… Zgubi pensję i Latterową.

To powiedziawszy panna Joanna wyszła z gniewem na korytarz, ostentacyjnie usuwając się od Madzi.

– I ze mną nie żegnasz się? – spytała Madzia.

– Bo wszystkie jesteście głupie! – zawołała wybuchając płaczem.

Prędko przebiegła przez korytarz i znikła na bocznych schodach, skąd jeszcze parę razy doleciało jej spazmatyczne szlochanie.

O piątej po południu w kancelarii na drugim piętrze miała odbyć się sesja miesięczna. Ponieważ profesorowie czekali, a pani Latter jeszcze nie przyszła, więc panna Howard szepnęła Madzi, ażeby przypomniała o tym przełożonej.

Madzia zbiegłszy na pierwsze piętro weszła do gabinetu, lecz pani Latter nie było. Zajrzała do dalszych pokojów i spotkała – pana Kazimierza. Był wzburzony, ale piękny.

– Pani Latter nie ma?… – zapytała zmieszana Madzia.

– Poszła mama na sesję – odparł. A widząc, że zarumieniona Madzia chce odejść, chwycił ją za rękę i rzekł:

– Proszę o chwilkę rozmowy, panno Magdaleno. Przecież pani nie należy do sesji.

Madzia tak zlękła się, że nie mogła wydobyć głosu. Bała się pana Kazimierza, ale nie miała siły opierać się jego życzeniu.

– Chcę z panią pogadać o mojej matce, panno Magdaleno…

– Ach, tak!… – i Madzia odetchnęła.

– Niech pani siądzie, panno Magdaleno.

Usiadła, bojaźliwie patrząc mu w oczy.

– Mam do pani dwie prośby. Czy zechce pani je spełnić?… Niech się pani nie lęka: obie dotyczą mojej matki.

– Wszystko jestem gotowa zrobić dla pani Latter – szepnęła Madzia.

– Ale nic dla jej syna – wtrącił Kazimierz z gorzkim uśmiechem. – Mniejsza o mnie – dodał. – Czy pani nie spostrzegła, że moja matka od pewnego czasu jest bardzo… rozdrażniona?…

– Uważamy to wszyscy – odparła po chwili wahania.

– Oczywiście jedno z dwojga: albo matka ma kłopoty, o których nie wiem, albo… grozi jej ciężka choroba – dokończył ciszej, zasłaniając twarz ręką. – Cóż pani o tym sądzi?… – zapytał nagle.

– Ja sądzę, że… może kłopoty…

– Ale jakie?… Przecie ubytek kilku uczennic nic nie znaczy dla pensji… Więc co?… Helenka wyjechała za granicę i o nią chyba matka nie potrzebuje się troszczyć… Ona da sobie radę!… – zawołał z uśmiechem. – Cóż więc pozostaje?… Chyba ja?… No, ale ja także jestem gotów wyjechać i nie wiem, dlaczego mama ociąga się…

Madzia spuściła oczy.

– Doprawdy, że niepokoję się matką – ciągnął pan Kazimierz tonem raczej gniewnym aniżeli zmartwionym. – Jest zdenerwowana, nawet w stosunkach ze mną, a o kuracji nie pozwala sobie mówić… Przy tym zachodzi w niej jakaś zmiana. O ile sięgam pamięcią, zawsze zachęcała mnie do zrobienia wyższej kariery, no i ja robię ją, mam znajomości… Tymczasem dziś, kiedy powinien bym jechać, mama wypaliła mi takie kazanie o pracy i zarobkach, że przestraszyłem się… A co mnie najwięcej niepokoi, że wszystkie morały prawiła mi tonem szyderczym… jakaś podniecona… śmiejąc się…

– Czy pani nie dostrzegła zmiany w zwyczajach mojej matki?… Czy… na przykład… nie uważa pani, ażeby matka… ażeby matka… zażywała eter?… Eterem posługują się niekiedy do uśmierzania bólów newralgicznych… Zresztą – ja nic nie rozumiem…

Rozpaczliwym ruchem objął się rękoma za głowę, ale na jego twarzy widać było tylko rozdrażnienie.

– Proszę, niech pani nikomu nie wspomina, że mówiłem o eterze, bo mogę się mylić… Ale proszę… niech pani daje baczność na mamę, panno Magdaleno – dodał ujmując jej rękę i błagalnie patrząc w oczy. – Doprawdy, że uważam panią za osobę najbliższą nam, jakby drugą córkę mojej matki… I gdyby pani coś dostrzegła, niech zawiadomi mnie o tym, gdziekolwiek będę: tu czy za granicą… Zrobi to pani?… – pytał tonem smutnym i pieszczotliwym.

– Tak… – odpowiedziała cicho Madzia, którą przebiegały dreszcze na dźwięk głosu pana Kazimierza.

– A teraz druga prośba. Niech pani napisze list do Helenki w tym guście, że mama jest rozdrażniona, że na pensji wszystko idzie źle… I niech pani jeszcze doda tonem żartobliwym, że Warszawa dużo mówi o jej zabawach i kokieterii. Szczególna dziewczyna, powiadam pani… Chce podobać się Solskiemu, a bałamuci innych! Dobra to metoda, ale nie z każdym… Solski jest partią zbyt poważną, ażeby godziło się zrażać go lekkomyślnym postępowaniem.

Madzia z niepokojem spojrzała na pana Kazimierza. Przyszły jej na myśl obawy Ady.

– Więc zrobi pani, o co prosiłem?… – To dla mojej matki, panno Magdaleno… – mówił.

– Tak… Chociaż ja nie mogę pisać do Heli o panu Solskim…

Wyraz niecierpliwości przebiegł po pięknym obliczu pana Kazimierza, lecz w jednej chwili zniknął.

– Dobrze, więc mniejsza o Solskiego – rzekł. – Ale za to będzie pani pisywać do mnie za granicę o zdrowiu matki?…

– Napiszę, gdyby zaszło coś ważnego.

– Tylko w takim razie?… Ha, cóż robić, dziękuję i za to…

Znowu ujął rękę Madzi i złożył na niej długi pocałunek spoglądając w oczy.

Madzia zaczęła drżeć, lecz nie była w stanie cofnąć ręki. Pan Kazimierz pocałował ją drugi i trzeci raz, coraz przeciąglej i coraz namiętniej. Lecz gdy wziął za drugą rękę, wyrwała mu obie.

– To niepotrzebne – rzekła wzburzona. – Kiedy chodzi o zdrowie pani Latter, mogę pisać nawet do pana…

– Nawet… do mnie!… – powtórzył pan Kazimierz zrywając się z krzesła. – Ach, jakaż pani nielitościwa!… Jednak musi pani przyznać – dodał z uśmiechem – że wygrałem zakład: pocałowałem panią w rączkę, choć dopiero w kilka miesięcy później, aniżeli zapowiedziałem…

Teraz Madzia przypomniała sobie spór, jaki przeprowadzili w październiku wobec Helenki.

– Ach! – zawołała zmienionym głosem – więc dlatego rozmawiał pan ze mną o swojej matce?… Jest to dowcipne, ale… nie wiem, czy szlachetne…

Nie mogła się pohamować i łzy stoczyły się po jej twarzy.

Chciała wyjść, ale pan Kazimierz zastąpił jej drogę mówiąc z uśmiechem:

– Panno Magdaleno, na miłość boską, niech się pani na mnie nie obraża!… Czyli nie czuje pani w moim postępowaniu tego szubienicznego humoru, który napada ludzi zrozpaczonych?… Nie umiem pani opowiedzieć, co się ze mną dzieje… Lękam się jakiejś katastrofy z matką czy Helą… nie wiem… i jestem tak nieszczęśliwy, że już drwię z samego siebie… Pani mi przebacza, prawda?… Bo ja panią uważam za drugą siostrę, lepszą i rozumniejszą od tamtej… A pani chyba wie, że bracia niekiedy lubią dokuczać siostrom… No, nie gniewa się pani?… Ma pani trochę litości nade mną?… Zapomni pani o moim szaleństwie?… Wszakże tak?…

– Tak… – szepnęła Madzia.

Schwycił ją znowu za rękę, ale Madzia wyrwała mu się i uciekła.

Pan Kazimierz został sam na środku pokoju i położywszy palec na ustach myślał:

„Ma dziewczyna temperament.... Jakie dziwne te kobiety… każda bestyjka inna!… Szkoda, że wyjeżdżam… No, ale przecież nie na wieki…”.

Madzia pobiegła do sypialni, ukryła się za parawanem i cały wieczór przeleżała z głową wciśniętą w poduszki. Gdy przyszły pensjonarki zapytując, co jej jest, miała twarz rozpaloną, błyszczące oczy i narzekała na silny ból głowy. Nie rozumiała, co się z nią dzieje; była obrażona, zawstydzona, lecz szczęśliwa.

Nazajutrz w niedzielę o pierwszej panna Howard zaproponowała Madzi spacer na wystawę. Lecz gdy wyszły na ulicę, rzekła:

– Pani myśli, że naprawdę idziemy na wystawę?

– Więc gdzie?… – zapytała z przestrachem Madzia lękając się usłyszeć nazwisko pana Kazimierza.

– Idziemy do Malinowskiej – odparła panna Howard. – Trzeba to raz skończyć… Wczoraj na sesji ostatecznie przekonałam się, że pani Latter nie ma już ani pomysłów, ani energii… Robi wrażenie osoby rozbitej… Muszę ją ratować…

Panna Malinowska mieszkała z matką w okolicach ulicy Marszałkowskiej i zajmowała trzy pokoje na trzecim piętrze. Matka gospodarowała, ona po całych dniach odbywała lekcje z przychodzącymi panienkami.

Kiedy panna Howard i Madzia weszły do jej pokoju, zastały ją nad wypracowaniami uczennic. Przerwała robotę i przywitała się z Madzią bez wstępów, mocno ściskając ją za rękę.

Panna Malinowska była to szczupła trzydziestoletnia blondynka z ładnymi oczyma, uczesana gładko, ubrana gładko i bez wielkiego gustu. Miała głos łagodny, spokojną twarz, a na niej taki sam wyraz zaciętości, jaki niekiedy cechował panią Latter. Madzia na poczekaniu stworzyła sobie teorię, że każda przełożona pensji musi być trochę zacięta i mieć imponujące spojrzenie. A ponieważ ona sama nie była ani imponującą, ani zaciętą, więc nie mogła marzyć o otworzeniu pensji…

Kiedy panna Malinowska poprosiła panie, ażeby usiadły, panna Howard odezwała się głosem mniej niż zwykle stanowczym:

– Przychodzimy do pani jako deputatki…

Panna Malinowska milcząc skinęła głową.

– I chcemy prosić, ażeby pani ostatecznie zdecydowała się…

– Wejść w spółkę z panią Latter?… – wtrąciła panna Malinowska. – Już zdecydowałam się. Nie wejdę.

Panna Howard była w przykry sposób zdziwiona.

– Czy może nam pani objaśnić powody?… Do czego zresztą nie mamy prawa… – rzekła coraz mniej stanowczym tonem panna Howard.

– Owszem, chociaż jest to trochę dziwne, że z podobną propozycją nie zgłasza się do mnie sama pani Latter.

– My chciałyśmy przygotować grunt do porozumienia – wtrąciła panna Howard.

– Grunt już jest – odparła panna Malinowska. – Pół roku temu, jak pani zresztą wiadomo, byłam gotowa połączyć się z panią Latter. Ona nie chciała. Dziś dla mnie spółka z nią nie przedstawia interesu.

– Pani Latter jest osobą bardzo doświadczoną – rzekła rumieniąc się panna Howard.

– Ach, jaka ona dobra!… – dodała Madzia.

– Posiada ustaloną renomę – uzupełniła panna Howard zapalając się.

Panna Malinowska nieznacznie wzruszyła ramionami.

– Widzę – rzekła – że muszę wypowiedzieć paniom to, o czym powinna bym milczeć. Otóż pomimo zapewnień, że pani Latter jest osobą dobrą, doświadczoną i renomowaną, ja zaś jestem prawie nowicjuszką na tym polu, jednakże… nie mogę wchodzić z nią w żadne spółki. Rola pani Latter skończyła się, to nie jest kobieta dzisiejszej epoki.

Madzia drgnęła na krześle i z błyszczącymi oczyma odparła:

– Pani Latter od kilkunastu lat pracuje…

Panna Malinowska spojrzała na nią chłodno.

– A pani nie pracuje?… – zapytała. – I ile pani zarabia?

Madzia tak się stropiła pytaniem, że podniósłszy się z krzesła wyrecytowała głosem pensjonarki wydającej lekcję:

– Mam piętnaście rubli miesięcznie, życie, mieszkanie i wychodne trzy razy tygodniowo…

Panna Howard wzruszyła ramionami.

– Otóż, widzi pani – mówiła panna Malinowska – tak wynagradza się praca kobiet w naszej epoce. Mamy za nią ledwo skromny byt, nie wolno nam marzyć o robieniu majątku, a pod żadnym pozorem nie możemy mieć dzieci, bo… któż je wykarmi i kto je wychowa?…

 

– Społeczeństwo!… – wtrąciła panna Howard.

– Tymczasem – ciągnęła dalej panna Malinowska – pani Latter ma zupełnie inne pojęcia. Prowadzi dom jak wielka dama, to jest pracując za jedną wydaje za pięć, a może i dziesięć zwyczajnych pracownic. Nie dość tego: pani Latter ma dzieci wychowane na wielkich panów…

– Na to pracuje… – szepnęła Madzia.

– Myli się pani – przerwała panna Malinowska – ona już nie pracuje, bo pracować nie może… Ona co najwyżej zagryza się na śmierć myśląc o jutrze, bo czuje, że jutro – nie dla niej. Ona widzi, że kapitał, który włożyła w wychowanie dzieci, jest zmarnowany. Bo dzieci nie tylko jej nie pomagają, nie tylko trwonią jej pieniądze, nie tylko rujnują jej przyszłość ale w dodatku same sobie nie dadzą rady…

– To okrutne, co pani mówi – wtrąciła Madzia.

Panna Malinowska zdziwiła się i spoglądając na pannę Howard rzekła:

– Ależ, to nie ja mówię, tylko całe miasto… Świadkiem panna Howard. Ja zaś dodaję od siebie, że ponieważ za moją pracę mieć będę najwyżej pięćset lub sześćset rubli rocznie, więc nie mogę brać na wspólniczkę kobiety, która potrzebuje kilku tysięcy rubli… Mam wprawdzie jakiś kapitał, ale procent od niego, jeżeli pensja da procent, należy do mojej matki.

– Nie śmiałybyśmy pani stawić podobnych żądań – odezwała się zakłopotana panna Howard.

– Ja też nie odpowiadam na żądania, tylko tłomaczę się, ażeby nie być źle zrozumianą, a potem… zbyt surowo sądzoną – mówiła panna Malinowska. – Położenie moje jest trudne, bo pani Latter może wszystko stracić, a ja jestem do pewnego stopnia zaangażowaną w jej interesa i pensję nabyć muszę. W dodatku pensja jest rozprzężona, trzeba wiele rzeczy zmienić nie wyłączając personelu…

Madzia była wzburzona, panna Howard bladła i rumieniła się, o ile to dla jej wiecznie różowej cery było możliwe.

Po chwili kłopotliwego milczenia panna Howard wstała i zaczęła żegnać gospodynię domu.

– W takim razie – rzekła na zakończenie – musimy szukać innych środków ratunku…

– Sądzę – odparła panna Malinowska – że przynajmniej dla pani, panno Klaro, to, co powiedziałam, nie jest niespodzianką? Wszakże od kilku miesięcy rozmawiałyśmy o tych sprawach.

– Tak… ale moje poglądy uległy pewnej modyfikacji… – odpowiedziała chłodno panna Howard.

Madzia była tak zmieszana, że o mało nie zapomniała pożegnać panny Malinowskiej.

Gdy obie damy opuściwszy mieszkanie przyszłej przełożonej znalazły się na ulicy, panna Howard zaczęła rozdrażnionym głosem:

– Oho, moja Malinosiu, widzę, że z ciebie ziółko!… Jakim ona tonem dziś przemawia… Personel!… słyszała pani? Ona mnie i panią zalicza do personelu?… Pokażę ja jej personel… Chociaż swoją drogą w tym, co mówi o pani Latter, ma słuszność. Pracująca kobieta nie może tyle wydawać na siebie i na dzieci, które zresztą powinny być obdarzone nazwiskami i wychowane przez społeczeństwo…

– Ależ dzieci pani Latter mają nazwisko swego ojca – zauważyła Madzia.

– Tak, ale gdyby nie miały?…

– Boże, Boże… – szeptała Madzia. – To będzie coś strasznego… Więc już nie ma ratunku dla pani Latter?…

– Owszem jest – odparła energicznie panna Howard. – Pójdziemy do pani Latter i powiemy jej: pani, jakkolwiek z zasady jesteśmy przeciwne małżeństwu, lecz w tak wyjątkowych warunkach radzimy pani wyjść za wuja Mani Lewińskiej… On da pieniędzy, a my poprowadzimy pensję bez Malinowskiej…

– Panno Klaro?… – zawołała zdumiona Madzia zatrzymując się na ulicy.

– Dla niej nie ma innego wyjścia, tylko małżeństwo z tym dziadem – upierała się panna Howard.

– Ależ, co pani mówi… Skąd znowu małżeństwo z wujem Mani?…

Teraz panna Klara wybuchnęła zdziwieniem.

– Jak to – rzekła – więc pani nawet o tym nie wie, o czym wszyscy mówią?… Doprawdy, pani dziczeje na pensji!

I zanim doszły do domu, opowiedziała Madzi plotki krążące w rozmaitych kołach towarzyskich na rachunek pani Latter. Dodała, że sfery konserwatywne są bezwarunkowo za małżeństwem pani Latter z Mielnickim, że radykalna młodzież drwi sobie z małżeństw, które w przyszłej ludzkości muszą być zniesione, lecz że umiarkowany odłam stronnictwa emancypacji kobiet radzi tymczasem zachować małżeństwa jako formę przejściową.

Zakończyła wreszcie, że lubo sama jest radykalistką, jednak potrafi uszanować zdania uczciwych konserwatystów i nawet byłaby gotowa poddać się decyzji umiarkowanego odłamu emancypacji kobiet, gdyby na drodze życia spotkała nadzwyczajnego mężczyznę. Dla zwyczajnych bowiem mężczyzn nie poświęciłaby się, ponieważ są to nikczemnicy i głupcy, z których żaden nie potrafi ocenić kobiety wyższej ani jej potrzeb.

Nigdy panna Howard nie była tak wymowną i nigdy Madzia nie czuła takiego rozbicia myśli jak po tym spacerze. Niby zygzaki błyskawic latały jej po głowie wspomnienia – to grubego Mielnickiego, to panny Malinowskiej, to pracujących kobiet, którym nie wolno mieć dzieci, to znowu rozmaitych kół towarzyskich: konserwatywnych, radykalnych i umiarkowanie emancypacyjnych. Wszystko to paliło się, trzaskało, brzęczało tworząc chaos, poza którym w sercu Madzi kryła się troska o panią Latter.

„Boże, co będzie z nią i jej dziećmi?…” – myślała.

Gdy zaś położyła się wieczorem do łóżka, opanował ją gniew na pannę Malinowską.

„Dlaczego ona mówi, że kobieta pracująca nie powinna mieć dzieci?… Cóż to, czy kobiety wiejskie nie pracują, a jednak są matkami… Dzieci to takie miłe, takie kochane stworzenia… Wolałabym umrzeć…”.

Zamknęła oczy i – przyśnił się jej pan Kazimierz.