Tasuta

Faraon

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tymczasem procarze egipscy wyrzucali po kilka pocisków na minutę, spokojnie, porządnie, jak na musztrze. Dziesiętnicy wskazywali swoim oddziałkom gromady nieprzyjacielskie, w które należało trafiać, a żołnierze w ciągu paru minut zasypywali je gradem ołowianych kul i kamieni. Książę widział, że po każdej takiej salwie gromadka Libijczyków rozpraszała się, a bardzo często jeden zostawał na miejscu.

Mimo to libijskie szeregi uformowały się i cofnęły za linię pocisków, wysunęli się zaś naprzód ich procarze i z równą szybkością i spokojem zaczęli odpowiadać Egipcjanom. Czasami wśród łańcucha ich wybuchały śmiechy i okrzyki radości, a wówczas padał jakiś procarz egipski.

Niebawem nad głową księcia i jego orszaku zaczęły warczeć i świstać kamienie. Jeden, zręczniej rzucony, uderzył w ramię adiutanta i złamał mu kość, drugi strącił hełm innemu adiutantowi, trzeci padł u nóg księcia, rozbił się o skałę i twarz wodza zasypał okruchami gorącymi jak ukrop.

Libijczycy głośno śmieli się, coś wykrzykując; prawdopodobnie złorzeczyli wodzowi.

Strach, a nade wszystko żal i litość, wszystko to w jednej chwili uciekło z duszy Ramzesa. Nie widział już przed sobą ludzi zagrożonych cierpieniem i śmiercią, ale szeregi dzikich zwierząt, które trzeba wytępić lub obezwładnić. Machinalnie sięgnął do miecza, aby poprowadzić czekających na rozkaz kopijników, ale wstrzymała go pogarda. On miałby plamić się krwią tej hołoty!… Od czegóż są żołnierze?

Tymczasem walka trwała dalej, a mężni procarze libijscy, wykrzykując, nawet śpiewając, zaczęli posuwać się naprzód. Z obu stron pociski burczały jak chrabąszcze, brzęczały jak rój pszczół, niekiedy uderzały się nawzajem w powietrzu z trzaskiem, a co parę minut, po tej i po tamtej stronie, jakiś wojownik cofał się na tyły, jęcząc, albo martwy padał na miejscu. Innym jednak nie psuło to humoru: walczyli ze złośliwą radością, która stopniowo przeradzała się we wściekły gniew i zapomnienie o sobie.

Wtem z daleka, na prawym skrzydle, rozległy się głosy trąbek i wielokrotnie powtarzane okrzyki. To nieustraszony Patrokles, pijany już od świtu, zaatakował tylną straż nieprzyjacielską.

– Uderzyć!… – zawołał książę.

Natychmiast rozkaz ten powtórzyła trąbka jedna, druga… dziesiąta, i po chwili ze wszystkich wąwozów poczęły wysuwać się egipskie setnie. Rozsypani na wzgórzach procarze zdwoili wysiłki, a tymczasem w dolinie bez pośpiechu, ale i bez nieporządku, ustawiały się naprzeciw Libijczykom czteroszeregowe kolumny kopijników i toporników egipskich, z wolna posuwając się naprzód.

– Wzmocnić środek – rzekł następca.

Trąbka powtórzyła rozkaz. Za dwoma kolumnami pierwszej linii stanęły dwie nowe kolumny. Nim Egipcjanie ukończyli ten manewr, wciąż pod gradem pocisków, już Libijczycy, naśladując ich, uszykowali się w osiem szeregów naprzeciw głównego korpusu.

– Podsunąć rezerwy – rzekł książę. – Spojrzyj no – zwrócił się do jednego z adiutantów – czy lewe skrzydło już gotowe.

Adiutant, ażeby lepiej ogarnąć wzrokiem dolinę, pobiegł między procarzy i – nagle padł, ale dawał znaki ręką. W jego zastępstwie wysunął się inny oficer i niebawem przybiegł, oświadczając, że oba skrzydła książęcego oddziału już stoją uszykowane.

Od strony oddziału Patroklesa zgiełk wzmacniał się i naraz podniosły się nad wzgórza gęste, czarne kłęby dymu. Do księcia przybiegł oficer od Pentuera z doniesieniem, że greckie pułki zapaliły obóz Libijczyków.

– Rozbić środek – rzekł książę.

Kilkanaście trąbek, jedna po drugiej, zagrały hasło do ataku, a gdy umilkły, w środkowej kolumnie rozległa się komenda, rytmiczny łoskot bębnów i szmer nóg piechoty maszerującej z wolna, do taktu.

– Raz… dwa!… raz… dwa!… raz… dwa!…

Teraz komendę powtórzono na prawym i na lewym skrzydle; znowu zawarczały bębny i skrzydłowe kolumny ruszyły naprzód: raz… dwa!… raz… dwa!…

Libijscy procarze zaczęli cofać się, zasypując kamieniami maszerujących Egipcjan. Ale choć coraz upadał jakiś żołnierz, kolumny szły, ciągle szły z wolna, porządnie: raz… dwa!… raz… dwa!…

Żółte tumany, wciąż gęstniejące, znaczyły pochód egipskich batalionów. Procarze nie mogli już miotać kamieni i nastała względna cisza, wśród której rozlegały się jęki i szlochania ranionych wojowników.

– Rzadko kiedy tak dobrze maszerowali na musztrach! – zawołał książę do sztabu.

– Nie boją się dziś kija – mruknął stary oficer.

Odległość między obłokiem kurzu ze strony Egipcjan a – Libijczykami zmniejszała się z każdą chwilą; lecz barbarzyńcy stali nieporuszeni, a poza ich linią ukazał się tuman. Oczywiście jakaś rezerwa wzmacniała kolumnę środkową, której groził najmocniejszy atak.

Następca zbiegł z pagórka i dosiadł konia; z wąwozów wylały się ostatnie rezerwy egipskie i uszykowawszy się, czekały na rozkaz. Za piechotą wysunęło się kilkuset azjatyckich jeźdźców na koniach drobnych, ale wytrwałych.

Książę pogonił za maszerującymi do ataku i o sto kroków dalej znalazł nowy pagórek, niewysoki, lecz pozwalający ogarnąć całe pole bitwy. Orszak, azjatyccy kawalerzyści i kolumna rezerwowa podążyły za nim.

Książę niecierpliwie spojrzał ku lewemu skrzydłu, skąd miał przyjść Mentezufis, lecz nie przychodził. Libijczycy stali nieporuszeni, sytuacja wyglądała coraz poważniej.

Korpus Ramzesa był najmocniejszy, ale też miał przeciw sobie prawie całą siłę libijską. Ilościowo obie strony równoważyły się, książę nie wątpił o zwycięstwie, ale zaniepokoił się o ogrom strat wobec tak mężnego przeciwnika.

Zresztą bitwa ma swoje kaprysy. Nad tymi, którzy już poszli do ataku, skończył się wpływ naczelnego wodza. On już nie ma ich; on ma tylko pułk rezerwowy i garstkę jeźdźców. Gdyby więc jedna z kolumn egipskich została rozbita albo gdyby nieprzyjacielowi przybyły znienacka nowe posiłki…

Książę potarł czoło: w tej chwili odczuł całą odpowiedzialność naczelnego wodza. Był jak gracz, który, wszystko postawiwszy, rzucił już kości i pyta: jak one się ułożą?…

Egipcjanie byli o kilkadziesiąt kroków od libijskich kolumn. Komenda… trąbki… bębny warknęły śpieszniej i wojska ruszyły biegiem: raz – dwa – trzy!… raz – dwa – trzy!… Ale i po stronie nieprzyjaciół odezwała się trąbka, zniżyły się dwa szeregi włóczni, uderzono w bębny… Biegiem!… Wzniosły się nowe kłęby pyłu, potem zlały się w jeden ogromny tuman… Ryk ludzkich głosów, trzask włóczni, szczękanie kos, niekiedy przeraźliwy jęk, który wnet tonął w ogólnej wrzawie…

Na całej linii bojowej już nie było widać ludzi, ich broni, nawet kolumn, tylko żółty pył rozciągający się w formie olbrzymiego węża. Gęstszy tuman oznaczał miejsce, gdzie starły się kolumny, rzadszy – gdzie była przerwa.

Po kilku minutach szatańskiej wrzawy następca spostrzegł, że kurzawa na lewym skrzydle bardzo powoli wygina się w tył.

– Wzmocnić lewe skrzydło! – zawołał.

Połowa rezerwy pobiegła we wskazanym kierunku i znikła w tumanach; lewe skrzydło wyprostowało się, podczas gdy prawe z wolna szło naprzód, a środek, najmocniejszy i najważniejszy, ciągle stał w miejscu.

– Wzmocnić środek – rzekł książę.

Druga połowa rezerwy poszła naprzód i zniknęła w kurzawie. Krzyk na chwilę powiększył się, ale ruchu naprzód nie było widać.

– Ogromnie biją się ci nędznicy!… – odezwał się do następcy stary oficer z orszaku. – Wielki czas, ażeby przyszedł Mentezufis…

Książę wezwał dowódcę azjatyckiej kawalerii.

– Spojrzyj no tu na prawo – rzekł – tam musi być luka. Wjedź tam ostrożnie, ażebyś nie podeptał naszych żołnierzy, i wpadnij z boku na środkową kolumnę tych psów…

– Muszą być na łańcuchu, bo coś za długo stoją – odparł, śmiejąc się, Azjata.

Zostawił przy księciu ze dwudziestu swoich kawalerzystów, a z resztą pojechał kłusem, wołając:

– Żyj wiecznie, wodzu nasz!…

Spiekota była nieopisana. Książę wytężył wzrok i ucho, starając się przeniknąć ścianę pyłu. Czekał… czekał… Nagle wykrzyknął z radości: środkowy tuman zachwiał się i posunął trochę naprzód.

Znowu stanął, znowu posunął się i zaczął iść powoli, bardzo powoli, ale naprzód…

Wrzawa kotłowała się tak straszna, że nie można było zorientować się, co oznacza: gniew, triumf czy klęskę.

Wtem prawe skrzydło zaczęło w dziwaczny sposób wyginać się i cofać. Poza nim ukazał się nowy tuman kurzu. Jednocześnie nadbiegł konno Pentuer i zawołał:

– Patrokles zajmuje tyły Libijczykom!…

Zamęt na prawym skrzydle powiększał się i zbliżał się ku środkowi pola walki. Było widoczne, że Libijczycy zaczynają się cofać i że popłoch ogarnia nawet główną kolumnę.

Cały sztab księcia, wzburzony, rozgorączkowany, śledził ruchy żółtego pyłu. Po kilku minutach niepokój odbił się i na lewym skrzydle. Tam już Libijczycy zaczęli uciekać.

– Niech nie zobaczę jutro słońca, jeżeli to nie jest zwycięstwo!… – zawołał stary oficer.

Przyleciał goniec od kapłanów, którzy z najwyższego pagórka śledzili przebieg bitwy, i doniósł, że na lewym skrzydle widać szeregi Mentezufisa i że Libijczycy są z trzech stron otoczeni.

– Uciekaliby już jak łanie – mówił zadyszany poseł – gdyby nie przeszkadzały im piaski.

– Zwycięstwo!… Żyj wiecznie, wodzu!… – krzyknął Pentuer.

Było dopiero po drugiej.

Azjatyccy jeźdźcy zaczęli wrzaskliwie śpiewać i puszczać w górę strzały na cześć księcia. Sztabowi oficerowie zsiedli z koni, rzucili się do rąk i nóg następcy, wreszcie zdjęli go z siodła i podnieśli w górę, wołając:

– Oto wódz potężny!… Zdeptał nieprzyjaciół Egiptu!… Amon jest po jego prawej i po lewej ręce, więc któż mu się oprze?…

Tymczasem Libijczycy, wciąż cofając się, weszli na południowe pagórki piaszczyste, a za nimi Egipcjanie. Teraz co chwilę wynurzali się z obłoków kurzu jezdni279 i przybiegali do Ramzesa.

 

– Mentezufis zabrał im tyły!… – krzyczał jeden.

– Dwie setki poddały się!… – wołał drugi.

– Patrokles zajął im tyły!…

– Wzięto Libijczykom trzy sztandary: barana, lwa i krogulca…

Koło sztabu robiło się coraz tłumniej: otaczali go ludzie pokrwawieni i obsypani pyłem.

– Żyj wiecznie!… żyj wiecznie, wodzu!…

Książę był tak rozdrażniony, że na przemian śmiał się, płakał i mówił do swego orszaku:

– Bogowie zlitowali się… Myślałem, że już przegramy… Nędzny jest los wodza, który nie wydobywając miecza, a nawet nic nie widząc, musi odpowiadać za wszystko…

– Żyj wiecznie, zwycięski wodzu!… – wołano.

– Dobre mi zwycięstwo!… – zaśmiał się książę. – Nawet nie wiem, w jaki sposób zostało odniesione…

– Wygrywa bitwy, a potem dziwi się!… – krzyknął ktoś z orszaku.

– Mówię, że nawet nie wiem, jak wygląda bitwa… – tłumaczył się książę.

– Uspokój się, wodzu – odparł Pentuer. – Tak mądrze rozstawiłeś wojska, że nieprzyjaciele musieli być rozbici. A w jaki sposób?… to już nie należy do ciebie, tylko do twoich pułków.

– Nawet miecza nie wydobyłem!… Jednego Libijczyka nie widziałem!… – biadał książę.

Na południowych wzgórzach jeszcze kłębiło się i wrzało, lecz w dolinie pył zaczął opadać, tu i owdzie jak przez mgłę widać było gromadki żołnierzy egipskich z włóczniami już podniesionymi w górę.

Następca zwrócił konia w tamtą stronę i wjechał na opuszczone pole bitwy, gdzie dopiero co stoczyła się walka środkowych kolumn. Był to plac szeroki na kilkaset kroków, skopany głębokimi jamami, zarzucony ciałami rannych i poległych. Od strony, z której zbliżał się książę, leżeli w długim szeregu, co kilka kroków, Egipcjanie, potem nieco gęściej Libijczycy, dalej Egipcjanie i Libijczycy pomieszani ze sobą, a jeszcze dalej prawie sami Libijczycy.

W niektórych miejscach zwłoki leżały przy zwłokach: niekiedy w jednym punkcie zgromadziło się trzy i cztery trupy. Piasek był popstrzony brunatnymi plamami krwi; rany były okropne: jeden wojownik miał odcięte obie ręce, drugi rozwaloną głowę do tułowia, z trzeciego wychodziły wnętrzności. Niektórzy wili się w konwulsjach, a z ich ust, pełnych piasku, wybiegały przekleństwa albo błagania, ażeby ich dobito.

Następca szybko minął ich, nie oglądając się, choć niektórzy ranni na jego cześć wydawali słabe okrzyki.

Niedaleko od tego miejsca spotkał pierwszą gromadę jeńców. Ludzie ci upadli przed nim na twarze, błagając o litość.

– Zapowiedzcie łaskę dla zwyciężonych i pokornych – rzekł książę do swego orszaku.

Kilku jeźdźców rozbiegło się w rozmaitych kierunkach. Niebawem odezwała się trąbka, a po niej donośny głos:

– Z rozkazu jego dostojności księcia naczelnego wodza ranni i niewolnicy nie mają być zabijani!…

W odpowiedzi na to odezwały się pomieszane krzyki, zapewne jeńców.

– Z rozkazu naczelnego wodza – wołał śpiewającym tonem inny głos, w innej stronie – ranni i niewolnicy nie mają być zabijani!…

A tymczasem na południowych wzgórzach walka ustała i dwie największe gromady Libijczyków złożyły broń przed greckimi pułkami.

Mężny Patrokles, skutkiem gorąca, jak sam mówił, czy też rozpalających trunków, jak mniemali inni, ledwie trzymał się na koniu. Przetarł załzawione oczy i zwrócił się do jeńców:

– Psy parszywe! – zawołał – którzy podnieśliście grzeszne ręce na wojsko jego świątobliwości (oby was robaki zjadły!), wyginiecie jak wszy pod paznogciem pobożnego Egipcjanina, jeżeli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podział się wasz dowódca, bodaj mu trąd stoczył nozdrza i wypił kaprawe oczy!…

W tej chwili nadjechał następca. Jenerał280 powitał go z szacunkiem, ale nie przerywał śledztwa:

– Pasy każę z was drzeć!… powbijam na pale, jeżeli natychmiast nie dowiem się, gdzie jest ta jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej świni rzucony w mierzwę…

– A, o gdzie nasz wódz!… – zawołał jeden z Libijczyków, wskazując na gromadkę konnych, którzy z wolna posuwali się w głąb pustyni.

– Co to jest? – zapytał książę.

– Nędzny Musawasa ucieka!… – odparł Patrokles i o mało nie spadł na ziemię.

Ramzesowi krew uderzyła do głowy.

– Więc Musawasa jest tam i uciekł?… Hej! kto ma lepsze konie, za mną!…

– No – rzekł, śmiejąc się, Patrokles – teraz sam beknie ten złodziej baranów!…

Pentuer zastąpił drogę księciu.

– Wasza dostojność nie możesz ścigać zbiegów!…

– Co?… – wykrzyknął następca. – Przez całą bitwę nie podniosłem na nikogo ręki i jeszcze teraz mam wyrzec się wodza libijskiego?… Cóż by powiedzieli żołnierze, których wysłałem pod włócznie i topory?…

– Armia nie może zostać bez wodza…

– A czyliż tu nie ma Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czegóż jestem wodzem, gdy mi nie wolno zapolować na nieprzyjaciela?… Są od nas o kilkaset kroków i mają zmęczone konie.

– Za godzinę wrócimy z nimi… Tylko rękę wyciągnąć… – szemrali jezdni Azjaci.

– Patrokles… Tutmozis… zostawiam wam wojsko… – zawołał następca. – Odpocznijcie, a ja tu zaraz wrócę… – Spiął konia i pojechał truchtem, grzęznąc w piasku, a za nim ze dwudziestu jezdnych i Pentuer.

– Ty tu po co, proroku? – zapytał go książę. – Prześpij się lepiej… Oddałeś nam dzisiaj ważne usługi…

– Może jeszcze się przydam – odparł Pentuer.

– Ale zostań… rozkazuję ci…

– Najwyższa rada poleciła mi na krok nie odstępować waszej dostojności.

Następca gniewnie otrząsnął się.

– A jeżeli wpadniemy w zasadzkę? – spytał.

– I tam nie opuszczę cię, panie – rzekł kapłan.

Rozdział XIX

W jego głosie było tyle życzliwości, że zdziwiony książę zamilkł i pozwolił mu jechać.

Byli w pustyni, mając o paręset kroków za sobą armię, o kilkaset kroków przed sobą uciekających. Lecz pomimo bicia i zachęcania koni do biegu zarówno ci, którzy uciekali, jak i ci, co ich gonili, posuwali się z wielkim trudem. Z góry zalewał ich straszliwy żar słoneczny, w usta, nos, a nade wszystko w oczy wciskał się im drobniutki, lecz ostry pył, a pod nogami koni, na każdym kroku, zapadał się rozpalony piasek. W powietrzu panował zabijający spokój.

– Przecież ciągle tak nie będzie – rzekł następca.

– Będzie coraz gorzej – odpowiedział Pentuer. – Widzisz, wasza dostojność – wskazał na uciekających – że tamte konie po kolana brną w piasku…

Książę roześmiał się, w tej chwili bowiem wjechali na grunt nieco twardszy i ze sto kroków jechali kłusem. Wnet jednak zabiegło im drogę morze piaszczyste i znowu musieli posuwać się noga za nogą.

Ludzie ociekali potem, na koniach zaczęła ukazywać się piana.

– Gorąco! – szepnął następca.

– Słuchaj, panie – odezwał się Pentuer – niedobry to dzień dla gonitw na pustyni. Dziś od rana święte owady zdradzały wielki niepokój, a następnie wpadły w letarg. Równie mój nożyk kapłański bardzo płytko zanurzył się w glinianej pochwie, co oznacza niezwykłe gorąco. Oba zaś te zjawiska: upał i letarg owadów, mogą zapowiadać burzę. Wróćmy więc, bo już nie tylko obóz straciliśmy z oczu, ale nawet nie dolatują nas jego szmery.

Ramzes spojrzał na kapłana prawie z pogardą.

– I ty myślisz, proroku – rzekł – że ja, raz zapowiedziawszy schwytanie Musawasy, mogę powrócić z niczym, ze strachu przed gorącem i burzą?

Jechali wciąż. W jednym miejscu grunt znowu stwardniał, dzięki czemu zbliżyli się do uciekających na rzut z procy.

– Hej, wy tam!… – zawołał następca – poddajcie się…

Libijczycy nawet nie spojrzeli za siebie, z wytężeniem brnąc po piasku. Przez chwilę można było sądzić, że zostaną dosięgnięci. Wnet jednak oddział następcy znowu trafił na głęboki piasek, a tamci przyśpieszyli kroku i znikli za wypukłością gruntu.

Azjaci klęli, książę zaciął zęby.

Nareszcie konie zaczęły coraz mocniej zapadać się i ustawać; jezdni więc musieli zsiąść i iść piechotą. Nagle jeden z Azjatów zaczerwienił się i padł na piasku. Książę kazał go okryć płachtą i rzekł:

– Zabierzemy go z powrotem.

Z wielką pracą dosięgli wierzchołka piaszczystej wyniosłości i zobaczyli Libijczyków. Ale i dla nich droga była zabójczą, ustały bowiem dwa konie.

Obóz wojsk egipskich stanowczo ukrył się za falami gruntu, i gdyby Pentuer i Azjaci nie umieli kierować się słońcem, już teraz nie trafiliby na miejsce.

W orszaku księcia padł drugi jeździec, wyrzucając ustami krwawą pianę. Zostawiono i tego razem z koniem. Na domiar na tle piasków ukazała się grupa skał, wśród których zniknęli Libijczycy.

– Panie – rzekł Pentuer – tam może być zasadzka…

– Niech będzie śmierć i niech mnie zabierze!… – odparł następca zmienionym głosem.

Kapłan spojrzał na niego z podziwem: nie przypuszczał w nim podobnej zaciętości.

Do skał nie było daleko, lecz droga nad wszelki opis uciążliwa. Trzeba było nie tylko iść samym, ale jeszcze wyciągać z piasku konie. Wszyscy brnęli, zanurzeni powyżej kostek; zdarzały się jednak miejsca, gdzie można było zapaść się po kolana.

A na niebie wciąż płonęło słońce, straszne słońce pustyni, którego każdy promień nie tylko piekł i oślepiał, ale jeszcze kłuł. Najwytrwalsi Azjaci upadali ze znużenia: jednemu spuchł język i wargi, drugi miał szum w głowie i czarne płatki w oczach, innego ogarniała senność, wszyscy czuli ból w stawach i zatracili wrażenie upału. I gdyby zapytano którego: czy na dworze jest gorąco? – nie potrafiłby odpowiedzieć.

Grunt znowu pod nogami stwardniał i orszak Ramzesa wszedł między skały. Książę, najprzytomniejszy ze wszystkich, usłyszał chrapanie konia, skręcił na bok i w cieniu rzuconym przez pagórek zobaczył gromadę ludzi leżących, jak który padł. Byli to Libijczycy.

Jeden z nich, człowiek młody, dwudziestoletni, miał na sobie purpurową koszulkę haftowaną, złoty łańcuch na szyi i miecz bogato oprawny. Zdawał się leżeć bez czucia; miał oczy wywrócone białkami do góry i trochę piany w ustach. Ramzes poznał w nim dowódcę. Zbliżył się, zerwał mu łańcuch z szyi i odczepił miecz.

Jakiś stary Libijczyk, który zdawał się być mniej zmęczonym od innych, widząc to, odezwał się:

– Choć jesteś zwycięzcą, Egipcjaninie, uszanuj książęcego syna, który był wodzem naczelnym.

– To jest syn Musawasy? – spytał książę.

– Prawdę rzekłeś – odparł Libijczyk – to jest Tehenna, syn Musawasy, nasz wódz, który godzien był zostać nawet egipskim księciem.

– A gdzie Musawasa?

– Musawasa jest w Glaukus i zbiera wielką armię, która nas pomści.

Inni Libijczycy nie odzywali się; nawet nie raczyli spojrzeć na swoich zwycięzców. Na rozkaz księcia Azjaci rozbroili ich bez trudności i – sami usiedli w cieniu skały.

W tej chwili nie było tu przyjaciół ani wrogów, lecz śmiertelnie znużeni ludzie. Śmierć czyhała na wszystkich, ale oni chcieli tylko odpocząć.

Pentuer widząc, że Tehenna wciąż jest nieprzytomny, ukląkł przy nim i pochylił mu się nad głową, tak że nikt nie mógł dostrzec, co robi. Wnet jednak Tehenna zaczął wzdychać, rzucać się i otworzył oczy; potem usiadł, trąc czoło, jak przebudzony z twardego snu, który jeszcze nie odszedł.

– Tehenno, wodzu Libijczyków – rzekł Ramzes – ty i twoi ludzie jesteście jeńcami jego świątobliwości faraona.

– Lepiej zabij mnie od razu – mruknął Tehenna – jeżeli mam utracić wolność.

– Gdy ojciec twój, Musawasa, upokorzy się i zawrze pokój z Egiptem, jeszcze będziesz wolny i szczęśliwy…

Libijczyk odwrócił głowę i położył się obojętny na wszystko. Ramzes usiadł przy nim i po chwili zapadł w jakiś letarg; prawdopodobnie zasnął.

Ocknął się po upływie kwadransa, nieco rzeźwiejszy. Spojrzał na pustynię i krzyknął z zachwytu: na horyzoncie widać było zielony kraj, wodę, gęste palmy, a nieco wyżej miasteczka i świątynie…

Dokoła niego wszyscy spali – Azjaci i Libijczycy. Tylko Pentuer stojąc na złamie skały przysłonił ręką oczy i gdzieś patrzył.

– Pentuerze!… Pentuerze!… – zawołał Ramzes. – Czy widzisz tę oazę?…

Zerwał się i przybiegł do kapłana, który miał troskę na twarzy.

– Widzisz oazę?…

– To nie oaza – odparł Pentuer – to błąkający się w pustyni duch jakiegoś kraju, którego już nie ma na świecie… Ale tamto – tam… jest naprawdę!… – dodał wskazując ręką w stronę południa.

 

– Góry?… – zapytał książę.

– Przypatrz się lepiej.

Książę wpatrywał się, nagle rzekł:

– Zdaje mi się, że ta ciemna masa podnosi się… Muszę mieć zmęczony wzrok.

– To jest Tyfon – szepnął kapłan. – Tylko bogowie mogą nas uratować, jeżeli zechcą…

Istotnie Ramzes uczuł na twarzy powiew, który nawet wśród pustynnego upału wydał mu się ciepły. Powiew ten, zrazu bardzo delikatny, wzmagał się, był coraz cieplejszy, a jednocześnie ciemna smuga podnosiła się na niebie z zadziwiającą szybkością.

– Cóż zrobimy? – spytał książę.

– Te skały – odparł kapłan – zasłonią nas przed zasypaniem, ale nie odpędzą ani kurzu, ani gorąca, które wciąż rośnie. A za dzień lub dwa…

– Więc Tyfon tak długo wieje?

– Czasami trzy i cztery dni… Tylko niekiedy zrywa się na parę godzin i nagle pada jak sęp przeszyty strzałą. Ale trafia się to bardzo rzadko…

Książę sposępniał, choć nie stracił odwagi. Kapłan zaś, wydobywszy spod szaty mały flakonik z zielonego szkła, mówił dalej:

– Masz tu eliksir… Powinien wystarczyć ci na kilka dni… Ile razy uczujesz senność albo strach, wypij kropelkę tego. Tym sposobem wzmocnisz się i przetrzymasz…

– A ty?… a inni?…

– Los mój jest w rękach Jedynego. Reszta zaś ludzi… Oni nie są następcami tronu!

– Nie chcę tego płynu – rzekł książę, odsuwając flakonik.

– Musisz go wziąć!… – krzyknął Pentuer. – Pamiętaj, że w tobie lud egipski złożył swoje nadzieje… Pamiętaj, że nad tobą czuwa jego błogosławieństwo…

Czarna chmura podniosła się już do połowy nieba, a gorący wicher dął tak gwałtownie, że książę i kapłan musieli zejść pod skałę.

– Lud egipski?… błogosławieństwo?… – powtarzał Ramzes. Nagle zawołał:

– To ty rok temu przemawiałeś do mnie w nocy z ogrodu?… Było to zaraz po manewrach…

– Tego dnia, kiedy litowałeś się nad chłopem, który powiesił się z rozpaczy, że mu kanał zepsuto – odparł kapłan.

– Ty uratowałeś mój folwark i Żydówkę Sarę przed tłumem, który chciał ją ukamienować?…

– Ja – rzekł Pentuer. – Ale ty wkrótce uwolniłeś z więzienia niewinnych chłopów i nie pozwoliłeś Dagonowi dręczyć ludu twego nowymi podatkami.

Za ten lud – mówił kapłan – za miłosierdzie, jakie zawsze okazywałeś mu, dziś jeszcze błogosławię ciebie… Może tylko ty jeden ocalejesz tutaj, ale pomnij… pomnij, że ocala cię uciśnięty lud egipski, który od ciebie czeka zbawienia…

Wtem pociemniało, od południa sypnął deszcz gorącego piasku i zerwał się wicher tak gwałtowny, że przewrócił konia stojącego w nieosłoniętym miejscu. Azjaci i libijscy jeńcy, wszyscy obudzili się; ale każdy tylko wcisnął się lepiej pod skałę i milczał zdjęty trwogą.

W naturze działo się coś okropnego. Na ziemi zaległa noc, a na niebie w szalonym pędzie goniły się rude lub czarne obłoki piasku. Zdawało się, że piasek z całej pustyni ożył, zerwał się w górę i leciał gdzieś z szybkością kamieni rzucanych procą.

Gorąco było takie jak w łaźni: na rękach i twarzy pękała skóra, język usychał, oddech sprawiał kłucie w piersiach. Drobne ziarna piasku parzyły jak iskry.

Pentuer gwałtem zbliżył flakonik do ust księcia. Ramzes wypił parę kropel i uczuł dziwną zmianę: ból i gorąco przestały go dręczyć, myśl odzyskała swobodę.

– I to może ciągnąć się parę dni?…

– Cztery – odparł kapłan.

– A wy, mędrcy, powiernicy bogów, nie posiadacie sposobu uratowania ludzi z takiej burzy?…

Pentuer zamyślił się i rzekł:

– Na świecie jest tylko jeden mędrzec, który mógłby walczyć ze złymi duchami… Ale jego tu nie ma!…

Tyfon dął już od pół godziny z niepojętą siłą. Zrobiła się prawie noc. Chwilami wiatr słabnął, czarne kłęby rozsuwały się i było widać na niebie krwawe słońce, a na ziemi złowrogie światło rudej barwy.

Lecz wnet potężniał wicher gorący, duszny; kłęby kurzu gęstniały, trupie światło gasło, a w powietrzu rozlegały się niepokojące szelesty i szmery, jakich nie nawykło chwytać ludzkie ucho.

Niewiele już brakło do zachodu, a gwałtowność burzy i nieznośny upał wciąż rosły. Od czasu do czasu nad horyzontem ukazywała się olbrzymia krwawa plama, jak gdyby zaczynał się pożar świata.

Nagle książę spostrzegł, że nie ma przy nim Pentuera. Wytężył ucho i usłyszał głos wołający:

– Beroes!… Beroes!… jeżeli nie ty, któż nam pomoże?… Beroes!… w imię Jedynego, Wszechmocnego, który nie ma początku ani końca, wzywam cię…

W północnej stronie pustyni odezwał się grzmot. Książę struchlał; dla Egipcjanina bowiem grzmoty były prawie tak rzadkim zjawiskiem jak ukazanie się komety.

– Beroes!… Beroes!… – powtarzał wielkim głosem kapłan.

Następca wytężył wzrok w tym kierunku i ujrzał – ciemną figurę ludzką z podniesionymi rękoma. Z głowy, palców, a nawet z odzienia tej figury, co chwilę wyskakiwały jasnobłękitne iskry.

– Beroes!… Beroes!…

Przeciągły grzmot odezwał się bliżej, a wśród tumanów piasku mignęła błyskawica, oblewając pustynię czerwonym światłem. Nowy grzmot i nowa błyskawica.

Książę uczuł, że gwałtowność wichru słabnie i gorąco zmniejsza się. Skłębiony w górze piasek zaczął spadać na ziemię, niebo zrobiło się popielate, potem rude, potem mlecznej barwy. Potem wszystko ucichło, a za chwilę znowu runął grzmot i zawiał chłodny wiatr z północy.

Znękani upałem Azjaci i Libijczykowie ocknęli się.

– Wojownicy faraona – nagle odezwał się stary Libijczyk – a słyszycie wy ten szum w pustyni?…

– Znowu burza?

– Nie, to deszcz pada!…

Istotnie z nieba upadło kilka chłodnych kropli, potem coraz więcej, aż w końcu zerwała się ulewa, której towarzyszyły pioruny.

Między żołnierzami Ramzesa i ich jeńcami zapanowała szalona radość. Nie zważając na błyskawice i gromy, ludzie, przed chwilą spaleni żarem, spragnieni, biegali jak dzieci pod strumieniami deszczu. Po ciemku myli siebie i konie, łapali wodę w czapki i skórzane wory, a nade wszystko – pili, pili!…

– Nie jestże to cud?… – zawołał książę Ramzes. – Gdyby nie deszcz błogosławiony, zginęlibyśmy w pustyni, w gorących uściskach Tyfona.

– Zdarza się tak – odparł stary Libijczyk – że południowy wicher piaszczysty drażni wiatry przechadzające się nad morzem i sprowadza ulewę.

Ramzesa niemile dotknęły te słowa; przypisywał bowiem nawałnicę modlitwom Pentuera. Zwróciwszy się więc do Libijczyka, spytał:

– A czy zdarza się i to, ażeby z ludzkiej postaci tryskały iskry?

– Zawsze tak bywa, gdy wieje wiatr pustynny – rzekł Libijczyk. – Przecie i tym razem widzieliśmy iskry wyskakujące nie tylko z ludzi, ale i z koni.

W głosie jego brzmiała taka pewność, że książę, zbliżywszy się do oficera swej jazdy, szepnął:

– A zważajcie na Libijczyków…

Ledwie to powiedział, coś zakotłowało się wśród ciemności, a po chwili rozległ się tętent. Gdy zaś błyskawica rozświetliła pustynię, zobaczono człowieka, który uciekał na koniu.

– Wiązać tych nędzników! – krzyknął książę – i zabić, jeżeli który będzie opierał się… Biada ci, Tehenno, gdyby ten łotr sprowadził na nas twoich braci!… Zginiesz w ciężkich męczarniach ty i twoi…

Pomimo deszczu, piorunów i ciemności żołnierze Ramzesa szybko powiązali Libijczyków nie stawiających zresztą żadnego oporu.

Może czekali na rozkaz Tehenny, ale ten był tak zgnębiony, że nie myślał nawet o ucieczce.

Powoli burza uspakajała się, a miejsce dziennego upału zajął w pustyni chłód przejmujący. Ludzie i konie napili się do syta i worki napełnili wodą; daktylów i sucharów było dosyć, więc panowało dobre usposobienie. Grzmoty osłabły, ciche błyskawice zapalały się coraz rzadziej; na północnym niebie poczęły rozdzierać się obłoki, tu i owdzie zapłonęły gwiazdy.

Pentuer zbliżył się do Ramzesa.

– Wracajmy ku obozowi – rzekł. – Możemy tam dojść za parę godzin, zanim ten, który uciekł, naprowadzi nam nieprzyjaciół.

– Jakże trafimy wśród takiej ciemności? – spytał książę.

– Czy macie pochodnie? – zwrócił się kapłan do Azjatów.

Pochodnie czyli długie sznury nasycone materiałami palnymi, były; ale nie było ognia. Drewniane bowiem krzesiwka służące do zapalania przemokły.

– Musimy czekać do rana – rzekł niecierpliwy książę.

Pentuer nie odpowiedział. Wydobył ze swej torby małe naczynie, wziął od żołnierza pochodnię i odszedł na bok. Po chwili rozległo się ciche syczenie i pochodnia… zapaliła się.

– Wielki jest czarnoksiężnik ten kapłan!… – mruknął stary Libijczyk.

– W oczach moich sprawiłeś już drugi cud – rzekł książę do Pentuera. – Czy możesz mi objaśnić, jak się to robi?…

Kapłan potrząsnął głową.

– O wszystko pytaj mnie, panie – odparł – a odpowiem ci, na ile mi starczy mądrości. Tylko nigdy nie żądaj, abym ci wyjaśniał tajemnice naszych świątyń.

– Nawet gdybym cię mianował moim doradcą?

– Nawet i wówczas. Nigdy nie będę zdrajcą, a choćbym i śmiał nim zostać, odstraszyłyby mnie kary…

– Kary?… – powtórzył książę. – Aha!… Pamiętam w świątyni Hator człowieka schowanego w podziemiu, na którego kapłani wylewali roztopioną smołę. Czyżby to robili naprawdę?… I ów człowiek naprawdę skonał w mękach?…

Pentuer milczał, jakby nie słysząc pytania, i powoli wydobył ze swej cudownej torby mały posążek bóstwa z rozkrzyżowanymi rękoma. Posążek ten wisiał na sznurku; kapłan puścił go wolno i szepcąc modlitwę uważał. Posążek po pewnej liczbie wahań i kręceń się zawisnął spokojnie.

279jezdny – jeździec, żołnierz na koniu. [przypis edytorski]
280jenerał – dziś popr.: generał. [przypis edytorski]