Tasuta

Lalka, tom pierwszy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Panna Izabela po krótkim namyśle odpisała bardzo życzliwy list baronowi oświadczając, że już nie gniewa się i że przyjmuje pudełeczko, a ząb z należytą czcią odsyła jego właścicielowi. Tu już nie można było wątpić, że tylko dzięki Wokulskiemu baron pojednał się z nią i prosił o przebaczenie. Panna Izabela nieledwie roztkliwiła się swoim triumfem, a dla Wokulskiego uczuła jakby wdzięczność. Zamknęła się w swoim gabinecie i poczęła marzyć.

Marzyła, że Wokulski sprzedał swój sklep, a kupił dobra ziemskie, lecz pozostał naczelnikiem spółki handlowej przynoszącej ogromne zyski. Cała arystokracja przyjmowała go u siebie, ona zaś, panna Izabela, zrobiła go swoim powiernikiem. On podźwignął ich majątek i podniósł go do dawnej świetności; on spełniał wszystkie jej zlecenia; on narażał się, ile razy była tego potrzeba. On wreszcie wyszukał jej męża, odpowiedniego znakomitości domu Łęckich.

Wszystko to robił, ponieważ kochał ją miłością idealną, więcej niż własne życie. I czuł się zupełnie szczęśliwym, jeżeli uśmiechnęła się do niego, życzliwiej spojrzała albo po jakiejś wyjątkowej zasłudze serdecznie uścisnęła go za rękę.Gdy zaś Pan Bóg dał jej dzieci, on wyszukiwał im bony i nauczycieli, powiększał ich majątek, a nareszcie, gdy ona zmarła (w tym miejscu łzy zakręciły się w pięknych oczach panny Izabeli), on zastrzelił się na jej grobie… Nie, przez delikatność, którą ona w nim rozwinęła, zastrzelił się o kilka grobów dalej.

Wejście ojca przerwało ciąg jej fantazji.

– Podobno pisał do ciebie Krzeszowski? – zapytał ciekawie pan Tomasz.

Córka wskazała mu list leżący na biurku i złote pudełko. Pan Tomasz kręcił głową czytając list, a nareszcie rzekł:

– Zawsze wariat, chociaż dobry chłopak. Ale… Wokulski oddał ci rzeczywistą przysługę: zwyciężyłaś śmiertelnego wroga.

– Myślę, ojcze, że należałoby tego pana zaprosić kiedy na obiad… Chciałabym go poznać bliżej.

– Właśnie od kilku dni miałem cię o to samo prosić!… – odpowiedział uradowany pan Tomasz – niepodobna trzymać się na zbyt etykietalnej stopie z człowiekiem tak użytecznym.

– Naturalnie – wtrąciła panna Izabela – przecież nawet wierną służbę dopuszczamy do niejakiej poufałości.

– Uwielbiam twój rozum i takt, Belu!… – zawołał pan Tomasz i zachwycony, pocałował ją naprzód w rękę, potem w czoło.

XV. W jaki sposób duszę ludzką szarpie namiętność, a w jaki rozsądek

Otrzymawszy od pana Łęckiego zaproszenie na obiad, Wokulski wybiegł ze sklepu na ulicę. Ciasny pokój dusił go, a rozmowa z Rzeckim, w ciągu której subiekt udzielał mu przestróg i upomnień, wydawała mu się nadzwyczajnie głupią; nie jestże to śmieszne, ażeby stary i wystygły kawaler, wierzący tylko w sklep i w Bonapartych, zarzucał mu szaleństwo!…

„Cóż ja robię złego – myślał Wokulski – że się kocham?… Może trochę za późno, ale przez całe życie nie pozwalałem sobie na podobny zbytek. Kochają się miliony ludzi, kocha się cały świat czujący, dlaczegóż mnie jednemu miałoby to być zabronione? Jeżeli zaś ten zasadniczy punkt ma rację bytu, to ma ją wszystko, co robię. Kto się chce żenić, musi posiadać majątek, więc – zdobyłem majątek. Musi zbliżyć się do wybranej kobiety – ja też zbliżyłem się. Musi troszczyć się o jej byt materialny i chronić od nieprzyjaciół – a ja robię jedno i drugie. Czy zaś w tym dobijaniu się o szczęście skrzywdziłem kogo? czy zaniedbuję obowiązków448 względem społeczeństwa i bliźnich?… Ach, ci kochani bliźni i to społeczeństwo, które nigdy nie troszczyło się o mnie i stawiało mi wszelkie przeszkody, a zawsze upomina się o ofiary z mojej strony… Lecz właśnie to, co oni dziś nazywają szaleństwem, popycha mnie do pełnienia jakichś fikcyjnych449 obowiązków. Gdyby nie ono, siedziałbym dziś jak mól w książkach i kilkaset osób miałoby mniejsze zarobki. Więc czego oni chcą ode mnie?” – pytał sam siebie w rozdrażnieniu.

Ruch na świeżym powietrzu uspokoił go; doszedł do Alei Jerozolimskich i skręcił nią ku Wiśle. Owiał go rześki wiatr wschodni i zbudził te nieokreślone uczucia, które tak żywo przypominają wiek dziecinny. Zdawało mu się, że jeszcze na Nowym Świecie był dzieckiem i że jeszcze czuje w sobie drgające fale młodej krwi. Uśmiechał się do piaskarza wiozącego swój towar nędznym koniem w podługowatej skrzyni, a żebrząca wiedźma wydała mu się bardzo miłą staruszką; cieszył go świst rozlegający się w fabryce i chciał pogadać z gromadką rozkosznych malców, którzy ustawiwszy się na przydrożnym pagórku ciskali kamieniami na przechodzących Żydów.

Uporczywie odsuwał od siebie myśl o dzisiejszym liście i jutrzejszej wizycie u Łęckich; chciał być trzeźwym, ale namiętność przemogła.

„Dlaczego oni mnie zaprosili? – pytał czując lekki dreszcz wewnętrzny. – Panna Izabela chce się ze mną poznać… Ależ oczywiście dają mi do zrozumienia, że mogę się żenić!… Byliby chyba ślepi albo idioci, żeby nie spostrzegli, co się ze mną dzieje wobec niej…”

Począł tak drżeć, że mu zęby szczękały; wtedy odezwał się przygłuszony rozsądek.

„Za pozwoleniem. Od jednego obiadu i jednej wizyty jeszcze bardzo daleko do dłuższej znajomości. Na tysiąc zaś dłuższych znajomości – ledwie jedna prowadzi do oświadczyn; na dziesięć oświadczyn – ledwie jedne są przyjęte, a i z tych ledwie połowa kończy się małżeństwem. Trzeba więc być zupełnym wariatem, ażeby nawet przy dłuższej znajomości myśleć o małżeństwie, za którym jest ledwie jedna, a przeciw któremu ze dwadzieścia tysięcy szans… Jasne czy niejasne?”

Wokulski musiał przyznać, że jest jasne. Gdyby wszelka znajomość prowadziła do małżeństwa, każda kobieta musiałaby mieć po kilkudziesięciu mężów, każdy mężczyzna po kilkadziesiąt żon, księża nie daliby sobie rady ze ślubami, a cały świat zamieniłby się w jeden wielki szpital wariatów. On zaś, Wokulski, nie tylko nie był jeszcze dobrym znajomym panny Łęckiej, ale dopiero znajdował się w przededniu do zrobienia z nią znajomości.

„Więc cóż zyskałem – spytał – po bułgarskich niebezpieczeństwach i tutejszych wyścigach lub pojedynkach?…”

„Zyskałeś większą szansę – objaśniał rozsądek – przed rokiem miałeś może jedną sto– albo jedną dwudziestomilionową prawdopodobieństwa, że się z nią ożenisz, a za rok możesz mieć jedną dwudziestotysięczną…”

„Za rok?… – powtórzył Wokulski i znowu owionął go jakiś chłód surowy. Wydarł mu się jednak i zapytał: – A jeżeli panna Izabela pokocha mnie albo już kocha?…”

„Naprzód – należałoby wiedzieć, czy panna Izabela może kochać kogokolwiek…”

„Alboż nie jest kobietą?”

„Trafiają się kobiety z defektem moralnym, niezdolne kochać nic i nikogo, prócz swoich przelotnych kaprysów, podobnież i mężczyźni; jest to tak dobra wada, jak: głuchota, ślepota albo paraliż, tylko mniej widoczna.”

„Przypuśćmy…”

„Dobrze – mówił dalej głos, który Wokulskiemu przypominał zgryźliwe zrzędzenie doktora Szumana – gdyby więc ta pani w ogóle mogła kogoś kochać, to nasuwa się drugie pytanie: czy pokocha ciebie?”

„Przecież tak wstrętny nie jestem.”

„Owszem, możesz nim być, jak najpiękniejszy lew jest wstrętnym dla krowy albo orzeł dla gęsi. Widzisz, mówię ci nawet komplimenta: porównywam cię ze lwem i orłem, które mimo wszystkich zalet budzą jednak odrazę w samicach innego gatunku. Unikaj zatem samic innego niż twój gatunku…”

Wokulski ocknął się i rozejrzał. Był już niedaleko Wisły, obok drewnianych spichrzów, a przejeżdżające furmanki zasypywały go czarnym pyłem. Szybko zwrócił się ku miastu i począł rozważać samego siebie.

„We mnie jest dwu ludzi – mówił – jeden zupełnie rozsądny, drugi wariat. Który zaś zwycięży?… Ach, o to się już nie troszczę. Ale co zrobię, jeżeli wygra ten mądry?… Cóż to za okropna rzecz posiadając wielki kapitał uczuć złożyć go samicy innego gatunku: krowie, gęsi albo czemuś jeszcze gorszemu?… Cóż to za upokorzenie śmiać się z triumfów jakiegoś byka albo gąsiora, a jednocześnie płakać nad własnym sercem, tak boleśnie rozdartym, tak haniebnie podeptanym?… Czy warto żyć dalej w podobnych warunkach?”

I na samą myśl o tym Wokulski uczuł pragnienie śmierci, ale tak zupełnej, żeby nawet resztki jego popiołów nie zostały na ziemi.

Stopniowo jednak uspokoił się i wróciwszy do domu począł zastanawiać się już całkiem chłodno nad tym: czy na jutrzejszy obiad włożyć frak, czy surdut?… Albo czy do jutra nie zajdzie jakaś nieprzewidziana przeszkoda, która znowu mu nie pozwoli zbliżyć się do panny Izabeli? Potem jeszcze zrobił rachunek ostatnich handlowych obrotów, wysłał parę telegramów do Moskwy i Petersburga, a nareszcie napisał list do starego Szlangbauma proponując, ażeby mu pożyczył swego nazwiska w celu nabycia kamienicy Łęckich.

„Mecenas ma rację – myślał. – Lepiej kupić ten dom pod cudzą firmą. Inaczej mogliby mnie podejrzewać o chęć wyzyskania ich albo – co gorsze – posądzić o zamiar robienia im łaski!…”

Jednakże pod powłoką obojętnych zajęć kipiała w nim burza. Rozsądek głośno wołał, że jutrzejszy obiad niczego nie oznacza i nie zapowiada. A nadzieja cicho… cicho szeptała, że – może jest kochanym, a może dopiero nim będzie.

Ale cicho… tak cicho, że Wokulski z największą uwagą musiał się przysłuchiwać jej szeptowi.

 

Dzień następny, pełen znaczenia dla Wokulskiego, nie odznaczył się żadną osobliwością ani w Warszawie, ani w naturze. Tu i owdzie na ulicy kłębił się kurz wzniecony miotłami stróżów, dorożki pędziły bez pamięci albo zatrzymywały się bez powodu, a nieskończony potok przechodniów ciągnął się w jedną i drugą stronę chyba po to, ażeby utrzymywać ruch w mieście. Niekiedy pod ścianą domów przesuwali się ludzie obdarci, skuleni, z rękami wbitymi w rękawy, jakby to był nie czerwiec, ale styczeń. Czasem na środku ulicy przewinął się chłopski wózek napełniony blaszanymi konwiami, a powożony przez zuchowatą babę w granatowym kaftanie i czerwonej chustce na głowie.

Wszystko to roiło się między dwoma długimi ścianami kamienic pstrej barwy, nad którymi górowały wyniosłe fronty świątyń. Na obu zaś końcach ulicy450, niby pilnujące miasta szyldwachy451, wznosiły się dwa pomniki. Z jednej strony król Zygmunt, stojący na olbrzymiej świecy, pochylał się ku Bernardynom452, widocznie pragnąc coś zakomunikować przechodniom. Z drugiego końca nieruchomy Kopernik, z nieruchomym globusem w ręku, odwrócił się tyłem do słońca, które na dzień wychodziło spoza domu Karasia453, wznosiło się nad pałac Towarzystwa Przyjaciół Nauk454 i kryło się za dom Zamoyskich455 jakby na przekór aforyzmowi: „Wstrzymał słońce, wzruszył ziemię.”456 Wokulski, który w tym właśnie kierunku wyglądał ze swego balkonu457, mimo woli westchnął przypomniawszy sobie, że jedynymi wiernymi przyjaciółmi astronoma byli tragarze i tracze458, nie odznaczający się, jak wiadomo, zbyt dokładną znajomością zasługi Kopernika.

„Wiele mu z tego – myślał – że w kilku książkach nazywają go chlubą narodu!… Pracę dla szczęścia – rozumiem, ale pracy dla fikcji nazywającej się społeczeństwem czy sławą – już bym się nie podjął. Społeczność niech sama myśli o sobie, a sława… Co mi przeszkadza wyobrażać sobie, że już posiadam sławę na przykład na Syriuszu459? A przecież Kopernik nie jest dziś w lepszym położeniu odnośnie do ziemi i tyle go obchodzi statua w Warszawie, co mnie piramida na jakiejś Wedze460!… Trzy wieki sławy oddam za chwilę szczęścia i dziwię się tylko mojej głupocie, że kiedyś inaczej myślałem.”

Jakby w odpowiedzi na to spostrzegł po drugiej stronie ulicy Ochockiego; wielki maniak szedł wolno, ze spuszczoną głową i rękoma w kieszeniach.

Prosty ten zbieg wypadków głęboko wstrząsnął Wokulskim; przez chwilę uwierzył nawet w przeczucia i pomyślał z radosnym zdumieniem:

„Czy mi to nie zapowiada, że on będzie miał sławę Kopernika, a ja – szczęście?… A budujże sobie machiny latające, tylko zostaw mi swoją kuzynkę!… – Cóż znowu za przesądy?… – opamiętał się po chwili. – Ja i przesądy!…”

W każdym razie bardzo podobało mu się zdanie, że Ochocki będzie miał nieśmiertelną sławę, a on – żywą pannę Izabelę. Serce napełniła mu otucha. Żartował z siebie, lecz mimo to czuł, że jakoś więcej ma spokoju i odwagi.

„Więc przypuśćmy – mówił – że w rezultacie po wszystkich moich zabiegach – odtrąci mnie… No?… słowo honoru, że natychmiast wezmę utrzymankę i będę z nią siadał w teatrze obok loży państwa Łęckich. Zacna pani Meliton, a może i ten… Maruszewicz wynajdą mi kobietę mającą podobne do niej rysy (za kilkanaście tysięcy rubli można i to nawet znaleźć). Od stóp do głów owinę ją w koronki, zasypię klejnotami, a wtedy przekonamy się, czy wobec niej nie zblednie panna Izabela. – Niechże sobie potem idzie za mąż, choćby za marszałka i barona…”

Ale na myśl o zamążpójściu panny Izabeli opanowała go wściekłość i rozpacz. W takiej chwili – chciałby cały świat nabić dynamitem i rozsadzić. Lecz znowu oprzytomniał:

„No i cóż bym zrobił, gdyby podobało się jej wyjść za mąż?…. Nie, nawet gdyby podobało się jej mieć kochanków: raz mego subiekta, drugi raz jakiego oficera, trzeci raz furmana albo lokaja… No i cóż bym na to poradził?…”

Poszanowanie cudzej osobistości461 i swobody było w nim tak wielkie, że przed nim uginał się nawet jego obłęd.

„Cóż zrobię?… cóż zrobię?…” – powtarzał ściskając dłońmi rozgorączkowaną głowę.

Na godzinę wpadł do sklepu, załatwił kilka interesów i wrócił do siebie; o czwartej służący wydobył mu z komody bieliznę i przyszedł fryzjer ogolić go i uczesać.

– Cóż słychać, panie Fitulski? – zapytał fryzjera.

– Nic, a będzie gorzej; kongres berliński myśli o zduszeniu Europy, Bismarck o zduszeniu kongresu, a Żydzi – o ogoleniu do reszty nas… – opowiadał młody artysta, piękny jak serafin, zręczny – jakby uciekł z żurnala krawców.

Zawiązał Wokulskiemu ręcznik na szyi i mydląc mu policzki z szybkością piorunu, mówił dalej:

– W mieście, panie, cicho do czasu, a zresztą nic. Byłem wczoraj z towarzystwem na Saskiej Kępie, ale cóż to, panie, za ordynaryjna młodzież!… Pokłócili się w tańcu i proszę mego pana wyobrazić sobie… Główkę trochę wyżej, s'il vous plait462

Wokulski podniósł głowę trochę wyżej i zobaczył, że jego operator463 nosi złote spinki przy bardzo brudnych mankietach.

– Pokłócili się w tańcu – ciągnął elegant błyskając mu brzytwą przed oczyma – i proszę sobie wyobrazić, że jeden chcąc kopnąć drugiego w wystawę – uderzył damę!… Zrobił się hałas… pojedynek… Mnie naturalnie wybrano na sekundanta i właśnie byłem dziś w kłopocie, bom miał tylko jeden pistolet, kiedy przed półgodziną przychodzi do mnie obrażający i mówi, że nie głupi strzelać się i że obrażony – może mu oddać, byle tylko raz… Główkę na prawo, s'il vous plait… No wie pan, byłem tak oburzony (przed pół godziną), że porwałem faceta za galeryjkę, kolanem w antresolę i – won! za drzwi. Z takim błaznem strzelać się nie podobna, n'est–ce pas?464… Teraz na lewo, s'il vous plait.

Skończył golić, umył Wokulskiemu twarz i owinąwszy go w strój podobny do śmiertelnej koszuli delikwentów, mówił dalej:

 

– Że też nigdy u pana dobrodzieja nie spostrzegłem ani śladu kobiety: przychodzę przecież w rozmaitych godzinach…

Wziął do rąk grzebień i szczotkę i zaczął czesać.

– Przychodzę w rozmaitych godzinach, a oko, panie, mam na te rzeczy… no!… Pomimo to nigdy ani rąbka spódniczki, ani pantofelka, ani kawałka wstążki! A przecież nawet raz u jednego kanonika zdarzyło mi się widzieć gorset; prawda, że znalazł go na ulicy i właśnie chciał bezimiennie odesłać do redakcji. A, panie, u oficerów, szczególniej zaś u huzarów!… (Główkę na dół, s'il vous plait…) Czyste zatrzęsienie!… U jednego, panie, spotkałem aż cztery młode damy i wszystkie – uśmiechnięte… Od tej pory, daję słowo honoru, zawsze kłaniam mu się na ulicy, choć mnie opuścił i winien mi pięć rubli. Ale, panie, jeżeli za krzesło na koncert Rubinsteina465 mogłem dać sześć rubli, toż bym chyba nie żałował pięciu rubli dla takiego wirtuoza… Może by trochę poczernić włosy, je suppose que oui?466

– Bardzo panu dziękuję – odparł Wokulski.

– Domyślałem się tego – westchnął fryzjer. – W szanownym panu nie ma śladu pretensji, a to źle!… Znam kilka baletniczek, które chętnie zawarłyby z panem stosuneczki, a słowo honoru daję, że warto! Prześlicznie zbudowane, muskulatura dębowa, biust jak materac na sprężynach, ruchy pełne gracji i wcale nie przesadzone wymagania, szczególniej za młodu. Bo kobieta, panie, im starsza, tym droższa, zapewne i dlatego nikt nie ciągnie na sześćdziesięciolatki, że już nie ma na nie ceny. Rotszyld467 by zbankrutował!… Początkującej zaś da pan trzy tysiące rubelków na rok, kilka prezencików i będzie panu wierna… Ach, te kobietki!… Dostałem przez nie scjatyki468, lecz nie mogę się na nie gniewać…

Skończył swoją sztukę, ukłonił się według najpiękniejszych zasad i wyszedł z uśmiechem; patrząc na jego wspaniałą minę i portfel, w którym nosił szczotki i brzytwy, można by go wziąć za urzędnika z ministerium.

Wokulski po jego odejściu nawet nie pomyślał o młodych i nie wymagających baletniczkach; zajmowało go wielkiej doniosłości pytanie, które streścił w dwu wyrazach, frak czy surdut?

„Jeżeli włożę frak, wyjdę na eleganta pilnującego się przepisów, które mnie w rezultacie nic nie obchodzą. A jeżeli włożę surdut, mogę Łęckich obrazić. Zresztą niechże znajdzie się ktoś obcy… Nie ma rady, jeżeli zdobyłem się na takie błazeństwa, jak własny powóz i koń wyścigowy, to już frak muszę włożyć!”

Tak medytując śmiał się z tej otchłani dzieciństw, do której spychała go znajomość z panną Izabelą.

„Ach, mój stary Hopferze! – mówił – o wy, moi koledzy uniwersyteccy i syberyjscy, czy któryś z was wyobrażał sobie mnie zajmującego się podobnymi kwestiami?…”

Ubrał się w garnitur frakowy i stanąwszy przed lustrem uczuł zadowolenie. Ten obcisły strój najlepiej uwydatniał jego atletyczne kształty. Konie czekały od kwadransa i było już wpół do szóstej. Wokulski włożył lekki paltot i opuścił mieszkanie. Siadając do powozu był bardzo blady i bardzo spokojny, jak człowiek, który idzie naprzeciw niebezpieczeństwu.

XVI. „Ona” – „on” – i ci inni

Tego dnia, kiedy Wokulski miał przyjść na obiad, panna Izabela wróciła od hrabiny o piątej. Była trochę rozgniewana i bardzo rozmarzona, razem – prześliczna.

Spotkało ją dziś szczęście i zawód. Wielki tragik włoski, Rossi469, znany jej i ciotce jeszcze z Paryża, przyjechał na występy do Warszawy. Natychmiast odwiedził hrabinę i troskliwie wypytywał się o pannę Izabelę. Miał być dziś drugi raz i hrabina specjalnie dla niego zaprosiła siostrzenicę. Tymczasem Rossi nie przyszedł; przysłał tylko list, w którym przepraszał za zawód i usprawiedliwiał się niespodziewaną wizytą jakiejś wysoko położonej osoby.

Przed paroma laty, właśnie w Paryżu, Rossi był ideałem panny Izabeli; kochała się w nim, i nawet nie kryła swych uczuć, o ile, rozumie się, było to możliwym dla panienki jej stanowiska. Znakomity artysta wiedział o tym, bywał co dzień w domu hrabiny, grał i deklamował wszystko, co mu kazała panna Izabela, a wyjeżdżając do Ameryki ofiarował jej włoski egzemplarz Romea i Julii470 z dedykacją: „Mdła mucha więcej ma mocy, czci i szczęścia aniżeli Romeo…”471.

Wiadomość o przybyciu Rossiego do Warszawy i o tym, że jej nie zapomniał, wzruszyła pannę Izabelę. Już o pierwszej w południe była u ciotki. Co chwilę wstawała do okna, każdy turkot przyśpieszał bicie jej serca, za każdym uderzeniem dzwonka drgała; zapominała się w rozmowie, na twarz jej wystąpiły silne rumieńce… No – i Rossi nie przyszedł!…

A tak dziś była piękną. Ubrała się, umyślnie dla niego w jedwabną sukienkę kremowej barwy (z daleka wyglądało to jak zmięte płótno), miała brylantowe kolczyki (nie większe od ziarn grochu) w uszach i pąsową różę na ramieniu. I tyle. Ale niech żałuje Rossi, że jej nie widział!

Po czterogodzinnym oczekiwaniu wróciła do domu oburzona. Mimo jednak gniewu wzięła do rąk egzemplarz Romea i Julii i przeglądając go myślała:

„Gdyby też nagle wszedł tu Rossi?…”

Nawet byłoby lepiej tu niż u hrabiny. Bez świadków mógłby jej szepnąć jakieś gorętsze słówko; przekonałby się, że ona szanuje jego pamiątki, a nade wszystko – przekonałby się (o czym tak głośno mówi duże lustro), że w tej sukni, z tą różą i na tym błękitnym fotelu wygląda jak bóstwo.

Przypomniała sobie, że na obiedzie ma być Wokulski, i mimo woli wzruszyła ramionami. Galanteryjny kupiec po Rossim, którego podziwiał cały świat, wydał jej się tak śmiesznym, że po prostu ogarnęła ją litość. Gdyby Wokulski w tej chwili znalazł się u jej nóg, ona może nawet wsunęłaby mu palce we włosy i bawiąc się nim jak wielkim psem czytałaby tę oto skargę Romea przed Laurentym472:

„Niebo jest tu, gdzie mieszka Julia. Lada pies, kot, lada mysz marna żyje w niebie, może patrzeć na nią; tylko – Romeo nie może! Mdła mucha więcej ma mocy, więcej czci i szczęścia aniżeli Romeo. Jej wolno dotykać drogiej ręki Julii i z płonących ust kraść nieśmiertelne zbawienie. Mucha ma tę wolność, ale Romeo nie ma, bo on wygnany!… O księże, złe duchy wyją, gdy w piekle usłyszą ten wyraz; maszże ty serce, ty, święty spowiednik i przyjaciel, drzeć ze mnie pasy tym strasznym słowem – wygnanie…”473

Westchnęła. – Kto wie, ile razy powtarza sobie te zdania wielki tułacz myśląc o niej?… I może nawet nie ma powiernika!… Wokulski mógłby być takim powiernikiem; on chyba wie, jak za nią można rozpaczać, bo on narażał dla niej życie.

Odwróciwszy kilka kartek wstecz znowu czytała:

„Romeo! czemuż ty jesteś Romeo? Rzuć tę nazwę albo… przysięgnij być wiernym mojej miłości, a wtedy ja wyprę się rodu Kapuletów… Zresztą – tylko twoje nazwisko jest dla mnie nieprzyjazne, boś ty w istocie dla mnie nie Monteki… O, weź inną nazwę, bo czym jest nazwa?… To, co zwiemy różą, pod inną nazwą również by pachniało: tak i Romeo, bez nazwy Romeo, przecież by całą swą wartość zatrzymał. Więc, Romeo – rzuć twoją nazwę, a w zamian za to, co nawet nie jest cząstką ciebie, weź mnie… ach!… całą…”474

Jakież było dziwne między nimi podobieństwo: on – Rossi, aktor, a ona – panna Łęcka. Rzuć nazwisko, rzuć swój zawód… Tak, ale cóż by wtedy zostało… Zresztą nawet księżniczka krwi mogłaby wyjść za Rossiego i świat tylko podziwiałby jej poświęcenie…

Wyjść za Rossiego?… Dbać o jego garderobę teatralną, a może przyszywać mu guziki do nocnych koszul?…

Panna Izabela wstrząsnęła się. Kochać go bez nadziei – to dosyć… Kochać i czasami porozmawiać z kim o tej tragicznej miłości… Może by z panną Florentyną. Nie, ona nie ma dosyć uczucia. Daleko lepiej nadawałby się do tego Wokulski. Patrzyłby jej w oczy, cierpiałby za siebie i za nią, ona opowiadałaby mu bolejąc nad własnym i nad jego cierpieniem i w taki sposób bardzo przyjemnie upływałyby im godziny. Kupiec galanteryjny w roli powiernika!… Można by zresztą zapomnieć o tym kupiectwie…

W tej samej porze pan Tomasz zakręcając siwego wąsa spacerował po swym gabinecie i myślał:

„Wokulski jest to człowiek ogromnie zręczny i energiczny! Gdybym miał takiego plenipotenta (tu westchnął), nie pozbyłbym się majątku… No, już stało się: za to dziś go mam… Z kamienicy zostanie mi czterdzieści, nie – pięćdziesiąt, a może i sześćdziesiąt tysięcy rubli… Nie, nie przesadzajmy, niech pięćdziesiąt tysięcy, no – niechby tylko czterdzieści tysięcy… Dam mu to, on będzie mi płacił z osiem tysięcy rubli rocznie, resztę zaś (jeżeli interes pójdzie w jego rękach, jak się spodziewam), resztę procentów – każę kapitalizować475… Za pięć, sześć lat suma podwoi się, a już za dziesięć – może wzrosnąć w czwórnasób… Bo to w operacjach handlowych pieniądze szalenie się mnożą… Ale co ja mówię!… Wokulski, jeżeli jest naprawdę genialnym kupcem, powinien mieć i z pewnością ma sto za sto. A w takim razie spojrzę mu w oczy i powiem bez ogródki: »Dawaj ty innym, mój dobrodzieju, piętnaście albo dwadzieścia procent rocznie, ale nie mnie, który się na tym rozumiem. I on, naturalnie, zobaczywszy, z kim ma do czynienia, zmięknie od razu i może nawet wykaże taki dochód, o jakim mi się nie śniło…”

Dzwonek w przedpokoju uderzył dwa razy. Pan Tomasz cofnął się w głąb gabinetu i usiadłszy na fotelu wziął do rąk tom przygotowanej na ten cel ekonomii Supińskiego476. Mikołaj otworzył drzwi i za chwilę ukazał się Wokulski.

– A… witam!… – zawołał pan Tomasz wyciągając do niego rękę.

Wokulski nisko ukłonił się przed białymi włosami człowieka, którego rad by nazywać swoim ojcem.

– Siadajże, panie Stanisławie… Może papierosa?… Proszę cię… Cóż tam słychać?… Czytałem właśnie Supińskiego: tęga głowa!… Tak, narody nie umiejące pracować i oszczędzać zniknąć muszą z powierzchni ziemi… Tylko oszczędność i praca!… Pomimo to nasi wspólnicy zaczynają grymasić, co?…

– Niech robią, jak im wygodniej – odparł Wokulski. – Ja na nich nie zyskam ani jednego rubla.

– Ale ja nie opuszczę cię, panie Stanisławie – rzekł pan Tomasz tonem przekonania. I dodał po chwili – W tych dniach sprzedaję, to jest dopuszczam do sprzedaży mego domu. Miałem z nim duży kłopot: lokatorowie nie płacą, rządcy złodzieje, a wierzycieli hipotecznych477 musiałem zaspakajać z własnej kieszeni. Nie dziw się, że mnie to w końcu znudziło…

– Naturalnie – wtrącił Wokulski.

– Mam nadzieję – ciągnął pan Tomasz – że zostanie mi z niego pięćdziesiąt, a choćby czterdzieści tysięcy rubli…

– Ile ma pan nadzieję wziąć za ten dom?…

– Sto, do stu dziesięciu tysięcy rubli… Cokolwiek jednakże dostanę, tobie oddam, panie Stanisławie.

Wokulski pochylił głowę na znak zgody i pomyślał, że jednak pan Tomasz za swoją kamienicę nie dostanie więcej nad dziewięćdziesiąt tysięcy rubli. Tyle bowiem miał w tej chwili do dyspozycji, a nie mógł zaciągać długów bez narażenia swego kredytu.

– Tobie oddam, panie Stanisławie – mówił pan Łęcki. – I właśnie chciałem zapytać się, czy przyjmiesz?…

– Ależ rozumie się…

– I jaki mi dasz procent?

– Gwarantuję dwudziesty, a jeżeli interesa pójdą lepiej, to i wyższy – odparł Wokulski dodając w duchu, że więcej nad piętnaście procent nie mógłby dać komu innemu.

„Filut!… – pomyślał pan Tomasz. – Sam ma ze sto procentów, a mnie daje dwadzieścia…”

Głośno jednak rzekł:

– Dobrze, kochany panie Stanisławie. Przyjmuję dwadzieścia procent, bylebyś mi mógł wypłacić z góry.

– Będę płacił z góry… co pół roku – odpowiedział Wokuski lękając się, ażeby pan Tomasz nie wydał pieniędzy zbyt prędko.

– I na to zgoda – rzekł pan Tomasz tonem wielkiej serdeczności. – Wszystkie zaś zyski – dodał z lekkim akcentem – wszystkie zyski wyższe nad dwadzieścia procent, proszę cię, ażebyś nie dawał mi ich do ręki, choćbym… błagał, rozumiesz?… ale żebyś dołączał do kapitału. Niech rośnie, prawda?…

– Panie proszą – rzekł w tej chwili Mikołaj ukazując się we drzwiach gabinetu.

Pan Tomasz uroczyście podniósł się z fotelu i ceremonialnym krokiem wprowadził gościa do salonu.

Później niejednokrotnie Wokulski usiłował zdać sobie sprawę z salonu i ze sposobu, w jaki tam wszedł; ale całości faktu nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że przede drzwiami ukłonił się parę razy panu Tomaszowi, że potem owionęła go jakaś miła woń, skutkiem czego ukłonił się damie w kremowej sukni z pąsową różą przy ramieniu, a potem – innej damie wysokiej i czarno ubranej, która patrzyła na niego z przestrachem. Przynajmniej tak mu się zdawało.

Dopiero po chwili spostrzegł, że damą w kremowej sukni była panna Izabela. Siedziała na fotelu, z nieporównanym wdziękiem pochylona w jego stronę, i łagodnie patrząc mu w oczy mówiła:

– Ojciec mój, jako pański wspólnik, będzie musiał odbyć długą praktykę, zanim potrafi zadowolnić pana. W jego imieniu proszę o pobłażliwość.

Wyciągnęła rękę, której Wokulski ledwo śmiał dotknąć.

– Pan Łęcki – odparł – jako wspólnik, potrzebuje mieć tylko zaufanego adwokata i buchaltera, którzy co pewien czas skontrolują rachunki. Reszta należy do nas.

Zdawało mu się, że powiedział coś bardzo głupiego, i zarumienił się.

– Pan musi mieć dużo zajęcia przy takim magazynie… – wtrąciła czarno ubrana panna Florentyna i przestraszyła się jeszcze mocniej.

– Nie tak wiele. Do mnie należy dostarczanie funduszów obrotowych i zawiązywanie stosunków z nabywcami i odbiorcami. Rodzajem zaś towaru i oceną jego wartości zajmuje się administracja sklepu.

– Czy to można w każdym razie spuścić się na obcych! – westchnęła panna Florentyna.

– Mam doskonałego plenipotenta, a zarazem przyjaciela, który lepiej prowadzi interesa, niżbym ja to potrafił.

– Szczęśliwy jesteś, panie Stanisławie… – pochwycił Łęcki. – Nie wyjeżdżasz w tym roku za granicę?

– Chcę być w Paryżu na wystawie.

– Zazdroszczę panu – odezwała się panna Izabela – Od dwu miesięcy marzę tylko o wystawie paryskiej, ale papa jakoś nie okazuje skłonności do wyjazdu…

– Nasz wyjazd całkowicie zależy od pana Wokulskiego – odpowiedział ojciec. – Radzę ci więc jak najczęściej zapraszać go na obiad i podawać smaczny, ażeby miał dobry humor.

– Zaręczam, że ile razy będzie pan na nas łaskaw, sama zajrzę do kuchni. Czy jednak dobre chęci wystarczą w tym wypadku…

– Z wdzięcznością przyjmuję obietnicę – odparł Wokulski. – Nie wpłynie to jednak na termin wyjazdu państwa do Paryża, ponieważ zależy on tylko od ich woli.

– Merci… – szepnęła panna Izabela.

Wokulski schylił głowę. „Znam ja to »merci«! – pomyślał – płaci się za nie kulami…”

– Państwo pozwolą do stołu?… – wtrąciła panna Florentyna.

Przeszli do jadalnego pokoju, gdzie na środku stał okrągły stół nakryty na cztery osoby. Wokulski znalazł się przy nim między panną Izabelą i jej ojcem, naprzeciw panny Florentyny. Już był zupełnie spokojny, tak spokojny, że aż go to przerażało. Opuścił go szał miłości i nawet pytał sam siebie: czy ona jest kobietą, którą kochał?… Bo czy podobna kochać się tak jak on i siedząc o krok od przyczyny swego obłędu czuć taką ciszę w duszy, tak niezmierną ciszę?… Myśl miał tak swobodną, że nie tylko dokładnie widział każde drgnienie fizjognomii swoich współbiesiadników, ale jeszcze (co już było zabawne), patrząc na pannę Izabelę, robił sobie następujący rachunek:

„Suknia. Piętnaście łokci surowego jedwabiu po rublu – piętnaście rubli… Koronki z dziesięć rubli, a robota z piętnaście… Razem – czterdzieści rubli suknia, ze sto pięćdziesiąt rubli kolczyki i dziesięć groszy róża…”

Mikołaj zaczął podawać potrawy. Wokulski bez najmniejszego apetytu zjadł kilka łyżek chłodniku, zapił portweinem478, potem spróbował polędwicy i zapił ją piwem. Uśmiechnął się, sam nie wiedząc czemu, i w przystępie jakiejś żakowskiej radości postanowił robić błędy przy stole. Na początek skosztowawszy polędwicy położył nóż i widelec na podstawce obok talerza. Panna Florentyna aż drgnęła, a pan Tomasz z wielką werwą począł opowiadać o wieczorze w Tuileriach479, podczas którego na żądanie cesarzowej Eugenii480 tańczył z jakąś marszałkową menueta481.

448zaniedbuję obowiązków – dziś z Biernikiem: zaniedbuję obowiązki. [przypis edytorski]
449fikcyjny – tu: niedorzeczny, urojony. [przypis redakcyjny]
450Na obu (…) końcach ulicy – Krakowskiego Przedmieścia. [przypis redakcyjny]
451szyldwach – wartownik. [przypis redakcyjny]
452Bernardyni – kościół Św. Anny (pobernardyński) na Krakowskim Przedmieściu, wzniesiony w r. 1454, wielokrotnie przebudowywany, ostatni raz w w. XVIII, bardzo zniszczony podczas powstania warszawskiego, został odbudowany. [przypis redakcyjny]
453dom Karasia – pałac z XVIII w. między ul. Oboźną i Kopernika, na rogu Krakowskiego Przedmieścia (rozebrany w 1913 r.) [przypis redakcyjny]
454Pałac Towarzystwa Przyjaciół Nauk – Towarzystwo Przyjaciół Nauk stanowiło główne ognisko polskiego ruchu naukowego i literackiego w latach 1800–1831. Mieściło się w pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Pałac został wzniesiony staraniem Stanisława Staszica w r. 1823; stąd zwany jest pałacem Staszica. Po zamknięciu Towarzystwa przez władze carskie gmach został przebudowany i zamieniony na gimnazjum rosyjskie (zniszczony w powstaniu warszawskim, obecnie odbudowany jest siedzibą instytutów Polskiej Akademii Nauk). [przypis redakcyjny]
455Dom Zamoyskich – przy ul. Nowy Świat 69, zbudowany przez Andrzeja Zamoyskiego w latach 1839–1846, zajęty przez władze wojskowe od r. 1863 (zniszczony w czasie ostatniej wojny, obecnie zrekonstruowany). [przypis redakcyjny]
456Wstrzymał słońce, wzruszył ziemię, polskie wydało go plemię – dwuwiersz Kopernik z tomu Przekłady i ulotne wiersze (1832) Jana Nepomucena Kamińskiego (1777–1855) literata i dyrektora teatru we Lwowie. (W tekście Kamińskiego: „ruszył ziemię…”) [przypis redakcyjny]
457ze swego balkonu – S. Godlewski na podstawie tekstu powieści przypuszczał, że mieszkanie Wokulskiego znajdowało się na Krakowskim Przedmieściu w domu nr 4 na rogu Oboźnej (spalonym w czasie powstania warszawskiego). W r. 1937 wmurowano tu tablicę pamiątkową. Hipotezę tę zakwestionowali: L. Grzeniewski i J. W. Gomulicki, który mieszkanie Wokulskiego umieszcza przy ul. Krakowskie Przedmieście 7 (w tym samym domu, co „nowy sklep”). [przypis redakcyjny]
458tracz – robotnik leśny zajmujący się przecinaniem kłód drzewa piłą ręczną. [przypis edytorski]
459Syriusz – najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa. [przypis redakcyjny]
460Wega – gwiazda pierwszej wielkości w gwiazdozbiorze Lutni. [przypis redakcyjny]
461Poszanowanie cudzej osobistości – dziś mówimy: osobowości (jednostkowych wyborów i praw). [przypis redakcyjny]
462s'il vous plait (fr.) – proszę, jeśli łaska. [przypis redakcyjny]
463operator – tu: żartobliwie o fryzjerze. [przypis redakcyjny]
464n'est–ce pas? (fr.) – czyż nie? [przypis redakcyjny]
465Rubinstein Antoni (1829–1894) – rosyjski pianista i kompozytor. Odbywał słynne podróże koncertowe po Europie. [przypis redakcyjny]
466je suppose que oui? (fr.) – przypuszczam, że tak? [przypis redakcyjny]
467Rotszyld – nazwisko sławnych bankierów, których działalność obejmowała wiele krajów europejskich. [przypis redakcyjny]
468scjatyka – ischias, choroba objawiająca się napadami bólu na tylnej stronie nogi od bioder ku piętom. [przypis redakcyjny]
469Rossi Ernest (1829–1896) – znakomity aktor włoski, świetny odtwórca ról szekspirowskich. Przybył na gościnne występy do Warszawy 16 czerwca 1878. [przypis redakcyjny]
470Romeo i Julia – słynna tragedia Szekspira. Miejscem akcji jest miasto włoskie Werona, tematem – losy dwojga kochanków pochodzących ze zwaśnionych z sobą rodów. Montekich i Kapuletów. [przypis redakcyjny]
471Mdła mucha więcej ma mocy… – słowa Romea z aktu III, sceny 3 tragedii Romeo i Julia. [przypis redakcyjny]
472Laurenty – ojciec Laurenty, jedna z postaci wyżej podanej tragedii. [przypis redakcyjny]
473Niebo jest tu, gdzie mieszka Julia… – słowa Romea z aktu III, sceny 3. [przypis redakcyjny]
474Romeo! czemuż ty jesteś Romeo?… – słowa Julii z aktu II, sceny 2. [przypis redakcyjny]
475kapitalizować – składać dochody na kapitał. [przypis redakcyjny]
476Supiński Józef (1804–1893) – ekonomista polski, autor Szkoły polskiej gospodarstwa społecznego (1862–1865), poprzednik pozytywizmu, nawoływał do „pracy i oszczędności”. [przypis redakcyjny]
477wierzyciele hipoteczni – hipoteka: instytucja prawna zabezpieczająca prawa właściciela nieruchomości oraz roszczenia pieniężne jego ewentualnych wierzycieli. [przypis redakcyjny]
478portwein (z niem.) – czerwone mocne wino portugalskie. [przypis redakcyjny]
479Tuilerie – Tuileries: pałac i park z w. XVII w Paryżu, od r. 1800 rezydencja panujących. W r. 1871 w czasie walk Komuny Paryskiej pałac, z wyjątkiem dwóch pawilonów, spłonął. [przypis redakcyjny]
480Cesarzowa Eugenia (1826–1920) – żona Napoleona III, z domu hrabianka de Montilo de Gusman. [przypis redakcyjny]
481menuet – starofrancuski taniec w trzyćwierciowym takcie, pełen wdzięku i wytworności. [przypis redakcyjny]