Tasuta

Lalka, tom pierwszy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Podano sandacza, którego Wokulski zaatakował nożem i widelcem. Panna Florentyna o mało nie zemdlała, panna Izabela spojrzała na sąsiada z pobłażliwą litością, a pan Tomasz… zaczął także jeść sandacza nożem i widelcem.

„Jacyście wy głupi!” – pomyślał Wokulski czując, że budzi się w nim coś niby pogarda dla tego towarzystwa. Na domiar odezwała się panna Izabela, zresztą bez cienia złośliwości:

– Musi mnie papa kiedy nauczyć, jak się jada ryby nożem.

Wokulskiemu wydało się to wprost niesmaczne. „Widzę, że odkocham się tu przed końcem obiadu…” – rzekł do siebie.

– Moja droga – odpowiedział pan Tomasz córce – niejadanie ryb nożem to doprawdy przesąd… Wszak mam rację, panie Wokulski?

– Przesąd?… nie powiem – rzekł Wokulski. – Jest to tylko przeniesienie zwyczaju z warunków, gdzie on jest stosowny, do warunków, gdzie nim nie jest.

Pan Tomasz aż poruszył się na krześle.

– Anglicy uważają to prawie za obrazę… – wydeklamowała panna Florentyna.

– Anglicy mają ryby morskie, które można jadać samym widelcem; nasze zaś ryby ościste może jedliby innym sposobem…

– O, Anglicy nigdy nie łamią form – broniła się panna Florentyna.

– Tak – mówił Wokulski – nie łamią form w warunkach zwykłych, ale w niezwykłych stosują się do prawidła: robić, jak wygodniej. Sam zresztą widywałem bardzo dystyngowanych lordów, którzy baraninę z ryżem jedli palcami, a rosół pili prosto z garnka.

Lekcja była ostra. Pan Tomasz jednak przysłuchiwał się jej z zadowoleniem, a panna Izabela prawie z podziwem. Ten kupiec, który jadał baraninę z lordami i wygłaszał tak śmiało teorię posługiwania się nożem przy rybach, urósł w jej wyobraźni. Kto wie, czy teoria nie wydała się jej ważniejszą aniżeli pojedynek z Krzeszowskim.

– Więc pan jest nieprzyjacielem etykiety? – spytała.

– Nie. Nie chcę tylko być jej niewolnikiem.

– Są jednak towarzystwa, w których ona przestrzega się zawsze.

– Tego nie wiem. Ale widziałem najwyższe towarzystwa, w których o niej zapominano w pewnych warunkach.

Pan Tomasz lekko schylił głowę; panna Florentyna zsiniała, panna Izabela patrzyła na Wokulskiego prawie życzliwie. Nawet więcej niż – prawie… Bywały mgnienia, w których marzyło się jej, że Wokulski jest jakimś Harun–al–Raszydem482 ucharakteryzowanym na kupca. W sercu jej budził się podziw, nawet – sympatia. Z pewnością ten człowiek może być jej powiernikiem; z nim będzie mogła rozmawiać o Rossim.

Po lodach zupełnie zdetonowana panna Florentyna została w jadalni, a reszta towarzystwa przeszła na kawę do gabinetu pana. Właśnie Wokulski skończył swoją filiżankę, kiedy Mikołaj przyniósł panu Tomaszowi na tacy list mówiąc:

– Czeka na odpowiedź, jaśnie panie.

– Ach, od hrabiny… – rzekł pan Tomasz spojrzawszy na adres. – Pozwolicie państwo…

– Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu – przerwała panna Izabela uśmiechając się do Wokulskiego – to przejdziemy do salonu, a ojciec tymczasem odpisze…

Wiedziała, że list ten napisał pan Tomasz sam do siebie; koniecznie bowiem potrzebował choć pół godziny przedrzemać się po obiedzie.

– Nie obrazi się pan? – spytał pan Tomasz ściskając Wokulskiego za rękę.

Opuścili z panną Izabelą gabinet i weszli do salonu. Ona z gracją jej tylko właściwą usiadła na fotelu wskazując mu drugi, zaledwie o parę kroków odległy.

Wokulskiemu, kiedy znalazł się z nią sam na sam, krew uderzyła do głowy. Wzburzenie spotęgowało się, gdy spostrzegł, że panna Izabela patrzy na niego jakimś dziwnym wzrokiem, jakby go chciała przeniknąć do dna i przykuć do siebie. To już nie była ta panna Izabela z kwesty wielkotygodniowej ani nawet z wyścigów; to była osoba rozumna i czująca, która ma go o coś serio zapytać i chce mu coś szczerego powiedzieć.

Wokulski był tak ciekawy tego, co mu powie, i tak stracił wszelką władzę nad sobą, że chyba zabiłby człowieka, który by im w tej chwili przeszkodził. Patrzył na pannę Izabelę w milczeniu i czekał.

Panna Izabela była zakłopotana: dawno już nie doznała takiego zamętu uczuć jak w tej chwili. Przez myśl przebiegały jej zdania: „kupił serwis” – „przegrywał umyślnie w karty do ojca” – „znieważył mnie”, a potem: „kocha mnie” – „kupił konia wyścigowego” – „pojedynkował się” – „jadał baraninę z lordami w najwyższych towarzystwach…” Pogarda, gniew, podziw, sympatia kolejno potrącały jej duszę jak krople gęsto padającego deszczu; na dnie zaś tej burzy nurtowała potrzeba zwierzenia się komuś ze swych kłopotów codziennych i ze swych rozmaitych powątpiewań, i ze swej tragicznej miłości do wielkiego aktora.

„Tak, on może być… on będzie moim powiernikiem!…” – myślała panna Izabela topiąc słodkie spojrzenie w zdumionych oczach Wokulskiego i lekko pochylając się naprzód, jakby chciała go pocałować w czoło. Potem ogarniał ją bezprzyczynowy wstyd: cofała się na poręcz fotelu, rumieniła się i z wolna opuszczała długie rzęsy, jakby ją sen morzył. Patrząc na grę jej fizjognomii Wokulskiemu przypomniały się cudowne falowania zorzy północnej i owe dziwne melodie bez tonów i bez słów, które niekiedy odzywają się w ludzkiej duszy niby echa lepszego świata. Rozmarzony, przysłuchiwał się gorączkowemu tykotaniu stołowego zegara i biciu własnych pulsów i dziwił się, że te dwa tak szybkie zjawiska prawie wloką się w porównaniu z biegiem jego myśli.

„Jeżeli jest jakie niebo – mówił sobie – błogosławieni nie doznają wyższego szczęścia aniżeli ja w tej chwili.”

Milczenie trwało już tak długo, że zaczęło być nieprzyzwoitym. Panna Izabela opamiętała się pierwsza.

– Pan miał – rzekła – nieporozumienie z panem Krzeszowskim…

– O wyścigi… – wtrącił pośpiesznie Wokulski. – Baron nie mógł mi darować, że kupiłem jego konia…

Chwilę patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem.

– Potem miał pan pojedynek, który… bardzo nas zaniepokoił… – dodała ciszej. – A potem… baron przeprosił mnie – zakończyła szybko, spuszczając oczy. – W liście napisanym z tego powodu do mnie baron mówi o panu z wielkim szacunkiem i przyjaźnią…

– Jestem bardzo… bardzo szczęśliwy… – bąkał Wokulski.

– Z czego, panie?

– Że okoliczności złożyły się w taki sposób… Baron jest człowiekiem dystyngowanym…

Panna Izabela wyciągnęła rękę i zostawiwszy ją na chwilę w rozpalonej dłoni Wokulskiego rzekła:

– Pomimo niewątpliwej dobroci barona ja jednak tylko panu dziękuję. Dziękuję… Są przysługi, których się nieprędko zapomina, i doprawdy… – tu zaczęła mówić wolniej i ciszej – doprawdy, ulżyłby pan memu sumieniu żądając czegoś, co by zrównoważyło pańską… uprzejmość…

Wokulski puścił jej rękę i wyprostował się na krześle. Był tak odurzony, że nie zwrócił uwagi na ten mały wyraz „uprzejmość”.

– Dobrze – odparł. – Jeżeli pani każe, przyznam się nawet… do zasługi. Czy w zamian wolno mi zanieść prośbę do pani?…

– Tak.

– A więc – mówił rozgorączkowany – proszę o jedno: ażebym mógł służyć pani, o ile mi siły starczą. Zawsze i we wszystkim.

– Panie!… – przerwała z uśmiechem panna Izabela – ależ to jest podstęp. Ja chcę spłacić jeden dług, a pan chce mnie zmusić do zaciągania nowych. Czy to właściwe?…

– Co w tym niewłaściwego?… Alboż nie przyjmuje pani usług nawet od posłańców publicznych?…

– Ale im płaci się za to – odpowiedziała figlarnie patrząc mu w oczy.

– I ta tylko jest między mną i nimi różnica, że im płacić potrzeba, a mnie nie wypada. Nawet nie można.

Panna Izabela kręciła głową.

– To, o co proszę – mówił dalej Wokulski – nie przechodzi granicy najzwyklejszych stosunków ludzkich. Panie zawsze rozkazujecie – my zawsze spełniamy, oto wszystko. Ludzie należący do tej co i pani sfery towarzyskiej wcale nie potrzebowaliby prosić o podobną łaskę; dla nich jest ona codziennym obowiązkiem, nawet prawem. Ja zaś dobijałem się, a dzisiaj błagam o nią, gdyż spełnienie zleceń pani byłoby dla mnie pewnym rodzajem nobilitacji483. Boże miłosierny! jeżeli furmani i lokaje mogą nosić barwy pani, z jakiej racji ja nie miałbym zasługiwać na ten zaszczyt?

– Ach, o tym pan mówi?… Dawać panu mojej szarfy nie potrzebuję; pan sam wziął ją gwałtem. A odbierać?… Już za późno, choćby ze względu na list barona.

Znowu podała mu rękę, którą Wokulski ze czcią ucałował. W obocznym pokoju rozległy się kroki i wszedł pan Tomasz wyspany, promieniejący. Jego piękna twarz miała tak serdeczny wyraz, że Wokulski pomyślał:

„Nędznikiem będę, jeżeli twoje trzydzieści tysięcy rubli, poczciwcze, nie przyniosą ci dziesięciu tysięcy rocznie.”

Jeszcze z kwadrans posiedzieli we troje, rozmawiając o niedawnej zabawie w Dolinie Szwajcarskiej484 na cel dobroczynny, o przybyciu Rossiego i o wyjeździe do Paryża. Nareszcie Wokulski z żalem opuścił miłe towarzystwo obiecując przychodzić częściej i współcześnie z nimi jechać do Paryża.

 

– Zobaczy pan, jak tam będzie wesoło – rzekła panna Izabela na pożegnanie.

XVII. Kiełkowanie rozmaitych zasiewów i złudzeń

Było już wpół do dziewiątej wieczorem, kiedy Wokulski wracał do domu. Słońce niedawno zaszło, lecz silny wzrok mógł już dopatrzeć większe gwiazdy przebłyskujące na złotawolazurowym niebie. Po ulicach rozlegał się wesoły gwar przechodniów; w sercu Wokulskiego zasiadł radosny spokój.

Przypominał sobie każdy ruch, każdy uśmiech, każde spojrzenie i każdy wyraz panny Izabeli, z podejrzliwą troskliwością wyszukując w nich śladu niechęci albo dumy. Na próżno. Traktowała go jak równego sobie i jak przyjaciela, zapraszała, aby ich częściej odwiedzał, ba!… nawet żądała, aby ją o co prosił…

„A gdybym się był w tej chwili oświadczył – przyszło mu na myśl – to co?…”

I pilnie wpatrywał się w rysy jej widma, które mu napełniało duszę; ale – znowu nie dostrzegł ani śladu niechęci. Owszem – figlarny uśmiech.

„Odpowiedziałaby – myślał – że za mało jeszcze się znamy, że powinienem zasłużyć na nią… Tak… niezawodnie tak by odpowiedziała” – powtarzał, ciągle przypominając sobie niewątpliwe oznaki sympatii.

„W ogóle – mówił – byłem niesprawiedliwie uprzedzony do wielkich panów. A oni są przecie takimi jak i my ludźmi; może nawet mają więcej subtelnych uczuć. Wiedząc, że jesteśmy goniącymi za zyskiem gburami, unikają nas. Ale poznawszy w nas uczciwe serca, przygarniają do siebie…Cóż to za rozkoszna żona może być z takiej kobiety! Naturalnie, że powinienem na nią zasłużyć. Jeszcze jak!…”

I pod wpływem tych myśli czuł, że budzi się w nim jakaś wielka życzliwość, która ogarnia naprzód dom Łęckich, potem dalszą ich rodzinę, potem jego sklep i wszystkich ludzi, którzy w nim pracowali, potem, wszystkich kupców, którzy mieli z nim stosunki, a nareszcie – cały kraj i całą ludzkość. Zdawało się Wokulskiemu, że każdy uliczny przechodzień jest jego krewnym, bliższym lub dalszym, wesołym lub smutnym. I niewiele brakowało, żeby stanąwszy na chodniku zaczepiał jak żebrak ludzi i pytał: „Może który z was czego potrzebuje?… Żądajcie, rozkazujcie, proszę was… w jej imieniu…”

„Podle mi dotychczas życie schodziło – mówił sobie. – Byłem egoistą. Ochocki – oto wspaniała dusza: chce przypiąć skrzydła ludzkości i dla tej idei zapomina o własnym szczęściu. Sława, naturalnie, jest głupstwem, ale praca dla pomyślności ogółu – to grunt… – A potem dodał z uśmiechem: – Ta kobieta już zrobiła ze mnie bogacza i człowieka z reputacją, lecz jeżeli uprze się, zrobi ze mnie – czy ja wiem co?… Chyba świętego męczennika, który swoją pracę, nawet życie odda dla dobra innych… Naturalnie, że oddam, gdy ona tego zechce!…”

Sklep jego był już zamknięty, ale przez otwory okiennic wyglądało światło.

„Coś jeszcze robią” – pomyślał Wokulski.

Skręcił w bramę i przez tylne drzwi wszedł do sklepu. Na progu zetknął się z wychodzącym Ziębą, który pożegnał go niskim ukłonem; w głębi zaś sklepu było jeszcze kilka osób. Klejn wdrapywał się na drabinkę, ażeby coś poprawić na półkach. Lisiecki ubierał się w palto, za kantorem nad księgą siedział Rzecki, a przed nim stał jakiś człowiek i płakał.

– Stary jedzie! – zawołał Lisiecki.

Rzecki przysłaniając oczy ręką spojrzał na Wokulskiego; Klejn ukłonił mu się parę razy ze szczytu drabinki, a płaczący człowiek zwrócił się nagle i z głośnym jękiem objął go za nogi.

– Co to jest?… – spytał zdziwiony Wokulski poznając w płaczącym starego inkasenta Obermana.

– Zgubił czterysta kilkadziesiąt rubli – odparł Rzecki surowo. – Naturalnie, że nie było nadużycia, głowę dam za to, ale i firma tracić nie może, tym bardziej, że pan Oberman ma u nas kilkaset rubli oszczędności. Jedno więc z dwojga – prawił rozdrażniony Rzecki – albo pan Oberman zapłaci, albo pan Oberman straci miejsce… Piękne robilibyśmy interesa mając wszystkich takich inkasentów jak pan Oberman…

– Zapłacę, panie – mówił szlochając inkasent – zapłacę, ale niech mi pan rozłoży choć na parę lat. Toż te pięćset rubli, co mam u panów, to mój cały majątek. Chłopiec skończył szkoły i chce uczyć się na doktora, a i starość za pasem… Bóg i pan wie, co się człowiek napracuje, nim zbierze taki grosz… Musiałbym się drugi raz urodzić, ażeby znowu go zebrać…

Klejn i Lisiecki, obaj ubrani, czekali na wyrok pryncypała.

– Tak – odezwał się Wokulski – firma nie może tracić. Oberman zapłaci.

– Słucham pana – wyszeptał nieszczęśliwy inkasent.

Panowie Klejn i Lisiecki pożegnali się i wyszli. Za nimi, wzdychając zbierał się i Oberman do opuszczenia sklepu. Lecz gdy zostali tylko we trzech, Wokulski dodał szybko:

– Oberman, zapłacisz, a ja ci zwrócę…

Inkasent rzucił mu się do nóg.

– Za pozwoleniem!… za pozwoleniem – przerwał Wokulski podnosząc go. – Jeżeli słówko powiesz komu o naszym układzie, cofnę prezent, uważasz, Oberman?… Inaczej wszyscy zechcą gubić pieniądze. Idź więc do domu i milcz…

– Rozumiem. Niech Bóg zeszle na pana wszystko najlepsze – odparł inkasent i wyszedł, na próżno starając się ukryć radość.

– Już zesłał najlepsze – rzekł Wokulski myśląc o pannie Izabeli.

Rzecki był niekontent.

– Wiesz, mój Stachu – odezwał się, gdy zostali sami – że lepiej zrobisz nie mieszając się do sklepu. Z góry wiedziałem, że całej sumy nie każesz mu zwracać; ja sam nie żądałbym tego. Ale ze sto rubli, tytułem kary, powinien był gałgan zapłacić… Zresztą, pal diabli, można mu było i wszystko darować: ale należało choć z parę tygodni utrzymać w niepewności… Inaczej lepiej od razu zamknąć budę.

Wokulski śmiał się.

– Lękałbym się – odparł – gniewu boskiego, gdybym w takim dniu skrzywdził człowieka.

– W jakim dniu?… – spytał Rzecki, szeroko otwierając oczy.

– Mniejsza o to. Dziś dopiero widzę, że trzeba być litościwym.

– Byłeś nim zawsze i aż zanadto – oburzył się pan Ignacy – i przekonasz się, że dla ciebie ludzie takimi nie będą.

– Już są – rzekł Wokulski i podał mu rękę na pożegnanie.

– Już są?… – powtórzył pan Ignacy przedrzeźniając go. – Już są!… Nie życzę ci, abyś potrzebował kiedy wystawiać na próbę ich współczucia…

– Mam je bez prób. Dobranoc.

– Masz!… masz!… Zobaczymy, jak ono będzie wyglądało w razie potrzeby. Dobranoc, dobranoc… – mówił stary subiekt, z hałasem chowając księgi.

Wokulski szedł do swego mieszkania i myślał:

„Trzeba nareszcie złożyć wizytę Krzeszowskiemu… Pójdę jutro… W całym znaczeniu przyzwoity człowiek… przeprosił pannę Izabelę. Jutro podziękuję mu i – niech mnie licho weźmie – jeżeli nie spróbuję dopomóc. Choć z takim próżniakiem i letkiewiczem ciężka sprawa… Ale mniejsza o to, spróbuję… On przeprosił pannę Izabelę, ja wydobędę go z długów.”

Uczucia spokoju i niezachwianej pewności tak w tej chwili górowały nad wszelkimi innymi w duszy Wokulskiego, że gdy wrócił do domu, zamiast marzyć (co mu się zwykle zdarzało), wziął się do roboty. Wydobył gruby kajet, już w większej części zapisany, potem książkę z polsko-angielskimi ćwiczeniami i zaczął pisać zdania wymawiając je półgłosem i usiłując jak najdokładniej naśladować nauczyciela swego, pana Wiliama Colinsa.

W kilkuminutowych zaś przerwach myślał to o jutrzejszej wizycie u barona Krzeszowskiego i o sposobie wydobycia go z długów, to o Obermanie, którego wybawił z nieszczęścia.

„Jeżeli błogosławieństwo ma jaką wartość – mówił do siebie – cały kapitał błogosławieństw Obermana, wraz ze składanym procentem, ceduję485 jej…”

Potem przyszło mu na myśl, że nie jest to zbyt świetnym prezentem dla panny Izabeli – uszczęśliwić jednego tylko człowieka. Całego świata – nie może; ale warto by z okazji bliższego poznania się z panną Izabelą podźwignąć bodaj kilka osób.

„Drugim będzie Krzeszowski – myślał – ale ratować takich zuchów – żadna zasługa… Aha!…”

Uderzył się ręką w czoło i porzuciwszy ćwiczenia angielskie wydobył archiwum swoich korespondencyj prywatnych. Była to safianowa486 okładka, gdzie podług dat umieszczał nadchodzące listy, których spis znajdował się na początku.

„Aha! – mówił – list mojej magdalenki487 i jej opiekunek, stronica sześćset trzy…”

Znalazł stronicę i z uwagą przeczytał dwa listy: jeden pisany elegancko, drugi – jakby go kreśliła dziecinna ręka. W pierwszym zawiadomiono go, że taka to a taka Maria, niegdyś dziewczyna złego prowadzenia, obecnie nauczyła się szyć bielizny, krawiectwa i odznacza się pobożnością, posłuszeństwem, łagodnością i dobrymi obyczajami. W drugim liście sama owa Maria dziękowała mu za dotychczasową pomoc i prosiła tylko o wyszukanie jakiego zajęcia.

„Niech już wielmożny i dobrotliwy pan – pisała – kiedy z łaski Boga ma takie duże fundusze, na mnie grzeszną ich nie wydaje. Bo ja teraz sama sobie poradzę, bylem miała o co ręce zaczepić, a ludzi, co potrzebują gorzej niż ja, nieszczęśliwa, zhańbiona, w Warszawie nie brak…”

Wokulskiemu przykro się zrobiło, że podobna prośba kilka dni czekała na odpowiedź. Natychmiast odpisał i zawołał służącego.

– List ten rzekł – odeślesz rano do magdalenek…

– Zrobi się – odparł służący usiłując zapanować nad ziewaniem.

– Sprowadzisz mi także furmana Wysockiego, tego z Tamki, wiesz?…

– O! jeszcze nie miałbym wiedzieć. Ale pan słyszał…

– Tylko żeby mi tu przyszedł z rana…

– O!… czemu nie. Ale pan słyszał, że Oberman zgubił wielkie pieniądze? Był tu z wieczora i przysięgał, że zabije się albo zrobi sobie co złego, jeżeli pan nie okaże nad nim litości. Ja mówię: „Nie bądźcie głupi, nie zabijajcie się, poczekajcie… Nasz stary ma miętkie szercze…” A on gada: „Ja se też tak kalkuluję, ale zawsze będzie heca, bo mi choć trochę strącą, a tu syn idzie na medyka, a tu starość chwyta człowieka za poły…”

– Proszę cię, idź spać – przerwał mu Wokulski.

– Pójść pójdę – odparł z gniewem służący – ale u pana to taka służba, że gorzej niż w kryminale: nawet szpać nie można iść, kiedy się chce…

Zabrał list i wyszedł.

Na drugi dzień około dziewiątej rano służący obudził Wokulskiego, donosząc mu, że czeka Wysocki.

– Niech no wejdzie.

Po chwili wszedł furman. Był przyzwoicie ubrany, miał czerstwą cerę i wesołe spojrzenie. Zbliżył się do łóżka i ucałował Wokulskiemu ręce.

– Mój Wysocki, podobno przy twoim mieszkaniu jest wolny pokój?

– A tak, wielmożny panie, bo mi stryjek umarł, a jego bestie lokatory nie chciały płacić, wiecem wygnał. Na wódkę to łobuz ma, a na komorne go nie stać…

– Ja wynajmę od ciebie ten pokój – mówił Wokulski – tylko trzeba go odczyścić…

Furman patrzył na Wokulskiego zdziwiony.

– Będzie tam mieszkać młoda szwaczka – mówił dalej Wokulski. – Niech stołuje się u was, niech jej twoja żona pierze bieliznę… Niech zobaczy: czego jej brak? Na sprzęty i na bieliznę ja dam pieniędzy… Potem będziecie uważali, czy nie sprowadza kogo do domu…

– O ni! – zawołał z ożywieniem furman. – Ile razy będzie wielmożnemu panu potrzebna, ja ją sam zawiodę; ale żeby kto zaś z miasta – to ni!… Z takiego interesu wielmożny pan mógłby się tylko nabawić nieszczęścia…

– Głupiś, mój Wysocki. Ja jej widywać nie potrzebuję. Byle była porządna w domu, schludna, pracowita, to niech sobie chodzi, gdzie chce. Tylko niech do niej nie chodzą. Więc rozumiesz: trzeba w pokoju odświeżyć ściany, umyć podłogę, kupić sprzęty tanie, ale nowe i dobre, znasz się na tym?…

 

– I jak jeszcze. Hem się w życiu mebli nawoził…

– Dobrze. A twoja żona niech zobaczy, co jej potrzeba z bielizny i odzienia, i da mi znać.

– Rozumiem wszystko, wielmożny panie – odparł Wysocki, znowu całując go w rękę.

– Ale… A cóż z twoim bratem?…

– Niezgorzej, wielmożny panie. Siedzi, dziękować Bogu i wielmożnemu panu, w Skierniewicach, ma grunt, najął parobka i tera z niego wielki pan. Za parę lat jeszcze ziemi dokupi, bo stołuje się u niego jeden dróżnik i stróż, i dwa smarowniki488. Nawet mu tera kolej pensji dodała…

Wokulski pożegnał furmana i zaczął się ubierać.

„Chciałbym przespać ten czas, dopóki znowu jej nie zobaczę” – myślał Wokulski.

Do sklepu nie chciało mu się iść. Wziął jakąś książkę i czytał postanawiając sobie między pierwszą i drugą wybrać się do barona Krzeszowskiego.

O jedynastej w przedpokoju rozległ się dzwonek i trzask otwieranych drzwi. Wszedł służący.

– Jakaś panna czeka…

– Proś do sali – rzekł Wokulski.

W sali zaszeleściła kobieca suknia. Wokulski, stanąwszy na progu, zobaczył swoją magdalenkę.

Zdumiały go nadzwyczajne zmiany w niej. Dziewczyna była czarno ubrana, miała bladawą, ale zdrową cerę i nieśmiałe spojrzenie. Spostrzegłszy Wokulskiego zarumieniła się i zaczęła drżeć.

– Niech pani siądzie, panno Mario – odezwał się wskazując jej krzesło.

Usiadła na brzegu aksamitnego sprzętu, jeszcze mocniej zawstydzona. Powieki szybko zamykały się jej i otwierały; patrzyła w ziemię, a na rzęsach jej błysnęły krople łez. Inaczej wyglądała przed dwoma miesiącami.

– Więc już pani umie krawiecczyznę, panno Mario?

– Tak.

– I gdzież pani ma zamiar umieścić się?

– Może by do jakiego magazynu albo w służbę… do Rosji…

– Dlaczegóż tam?

– Tam podobno łatwiej dostanę robotę, a tu… któż mnie przyjmie? – szepnęła.

– A gdyby tu jaki skład brał u pani bieliznę, czy nie opłaciłoby się zostać?

– O tak… Ale tu trzeba mieć własną maszynę i mieszkanie, i wszystko… Kto tego nie ma, musi iść w służbę.

Nawet głos jej się zmienił. Wokulski pilnie przypatrywał się jej, nareszcie rzekł:

– Zostanie pani tymczasem w Warszawie. Mieszkać będzie pani na Tamce, przy rodzinie furmana Wysockiego. To bardzo dobrzy ludzie. Pokój będzie pani miała osobny, stołować się pani będzie u nich, a maszyna i wszystko, co się okaże potrzebnym do szycia bielizny, znajdzie się także. Rekomendacje489 do składu bielizny dam pani, a po paru miesiącach zobaczymy, czy utrzyma się pani z tej roboty. – Oto adres Wysockich. Proszę tam zaraz pójść, kupić z Wysocką sprzęty, dopilnować, ażeby uporządkowali pokój. Maszynę przyślę pani jutro… A oto pieniądze na zagospodarowanie się. Pożyczam je; zwróci mi je pani ratami, jak już zacznie iść robota.

Podał jej kilkadziesiąt rubli zawiniętych w kartkę do Wysockiego. A kiedy ona wahała się, czy ma brać, wcisnął jej zwitek w rękę i rzekł:

– Proszę, bardzo proszę natychmiast iść do Wysockich. Za parę dni on przyniesie pani list do składu bielizny. W nagłym wypadku proszę odwołać się do mnie. Żegnam panią…

Ukłonił się i cofnął do swego gabinetu.

Dziewczyna chwilę jeszcze postała na środku sali; potem otarła łzy i wyszła pełna jakiegoś uroczystego zdziwienia.

„Zobaczymy, jak powiedzie się jej w nowych warunkach” – rzekł do siebie Wokulski i znowu zasiadł do czytania.

O pierwszej w południe udał się Wokulski do barona Krzeszowskiego, po drodze wyrzucając sobie, że tak późno składa wizytę swojemu eksprzeciwnikowi.

„Mniejsza o to – pocieszał się. – Nie mogłem go przecie nachodzić, kiedy był chory. A bilet posłałem.”

Zbliżywszy się do domu, w którym lokował się baron, Wokulski mimochodem zauważył, że ściany kamienicy mają tak niezdrową barwę zielonawą, jak Maruszewicz żółtawą, i że rolety w mieszkaniu Krzeszowskiego są podniesione.

„Widać już zdrów – myślał. – Nie wypada jednak od razu pytać o jego długi. Zrobię to za drugą lub trzecią wizytą; potem spłacę lichwiarzy i biedny baron odetchnie. Nie mogę być obojętnym dla człowieka, który przeprosił pannę Izabelę…”

Wszedł na piętro i zadzwonił. W mieszkaniu słychać było kroki, ale nie śpieszono się z otwieraniem. Zadzwonił drugi raz. Chodzenie, a nawet przesuwanie sprzętów odbywało się w dalszym ciągu za drzwiami, ale znów nie otwierano. Zniecierpliwiony, szarpnął dzwonek tak gwałtownie, że o mało go nie urwał. Wówczas dopiero zbliżył się ktoś do drzwi i począł flegmatycznie zdejmować łańcuszek, kręcić kluczem i odciągać zasuwkę mrucząc:

– Widać swój… Żyd by tak nie dzwonił…

Nareszcie otworzyły się drzwi i stanął w progu lokaj Konstanty. Na widok Wokulskiego przymrużył oczy i wysunąwszy dolną wargę spytał:

– A co to?…

Wokulski odgadł, że nie cieszy się łaskami wiernego sługi, który był przy pojedynku.

– Pan baron w domu? – spytał.

– Pan baron leży chory; i nikogo nie przyjmuje, bo teraz jest doktór.

Wokulski wydobył swój bilet i dwa ruble.

– Kiedyż mniej więcej można odwiedzić pana?

– Bardzo, bardzo nie zaraz…. – odparł trochę łagodniej Konstanty. – Bo pan jest chory z postrzału i doktorzy kazali mu dziś – jutro jechać do ciepłych krajów albo na wieś.

– Więc przed wyjazdem nie można widzieć się?…

– O, wcale nie można… – Doktorzy ostro zakazali nie przyjmować nikogo. Pan ciągle w gorączce…

Dwa stoliki do kart, z których jeden miał złamaną nogę, a drugi gęsto zapisane sukno, tudzież kandelabry z niedopałkami świec woskowych kazały powątpiewać o dokładności patologicznych490 określeń Konstantego. Mimo to Wokulski jeszcze dodał mu rubla i odszedł, bynajmniej nie zadowolony z przyjęcia.

„Może baron – myślał – po prostu nie chce mojej wizyty? Ha! w takim razie niech płaci lichwiarzom i zabezpiecza się od nich aż czterema sposobami zamknięć…”

Wrócił do siebie.

Baron istotnie miał zamiar wyjechać na wieś i nie był zdrów, ale i nie tak chory. Rana w policzku goiła mu się bardzo powoli; nie dlatego, ażeby miała być ciężką, ale że organizm pacjenta był mocno podszarpany. W chwili wizyty Wokulskiego baron był wprawdzie obwiązany jak stara kobieta na mrozie, ale nie leżał w łóżku, tylko siedział na fotelu i miał przy sobie nie doktora, ale hrabiego Licińskiego.

Właśnie narzekał przed hrabią na opłakany stan zdrowia.

– Niech diabli wezmą – mówił – tak podłe życie! Ojciec zostawił mi wprawdzie pół miliona rubli w dziedzictwie, ale zarazem cztery choroby, z których każda warta milion… Co za niewygoda bez binokli!… No i wyobraź sobie hrabia: pieniądze rozeszły się, ale choroby zostały. Że zaś ja sam dorobiłem sobie parę nowych chorób i trochę długów, więc – sytuacja jasna: bylem się szpilką zadrasnął, muszę posyłać po trumnę i rejenta.

– Tek! – odezwał się hrabia. – Nie sądzę jednak, ażebyś pan w podobnej sytuacji rujnował się na rejentów.

– Właściwie to mnie rujnują komornicy…

Baron, opowiadając, niecierpliwie chwytał odgłosy dolatujące go z przedpokoju, ale – nic nie mógł zmiarkować. Dopiero gdy usłyszał zamykanie drzwi, zasuwanie zatrzasku i zakładanie łańcucha, nagle wrzasnął:

– Konstanty!…

Po chwili wszedł służący nie zdradzając zbytecznego pośpiechu.

– Kto był?… Pewnie Goldcygier… Powiedziałem ci, ażebyś z tym łotrem nie wdawał się w żadne rozprawy, tylko porwał za łeb i zrzucił ze schodów. Wyobraź pan sobie – zwrócił się do Licińskiego – ten podły Żyd nachodzi mnie ze sfałszowanym wekslem na czterysta rubli i ma bezczelność żądać zapłaty!…

– Trzeba wytoczyć proces, tek…

– Ja nie wytoczę… Nie jestem prokuratorem, który ma obowiązek ścigać fałszerzy. Zresztą nie chcę dawać inicjatywy do gubienia jakiegoś zapewne biedaka, który zabija się pracą nad naśladowaniem cudzych podpisów… Czekam więc, ażeby Goldcygier wystąpił z akcją, a dopiero wówczas nikogo nie oskarżając przyznam, że to nie mój podpis.

– A właśnie, że to nie był Goldcygier – odezwał się Konstanty.

– Więc kto?… Rządca… może krawiec?…

– Nie… Ten pan… – rzekł służący i podał bilet Krzeszowskiemu. – Porządny człowiek, alem go wygnał, kiedy tak pan baron kazał…

– Co?… – spytał zdziwiony hrabia spoglądając na bilet. – Nie kazałeś pan przyjmować Wokulskiego?…

– Tak – potwierdził baron. – Licha figura, a przynajmniej… nie do towarzystwa…

Hrabia Liciński z pewnym akcentem poprawił się na fotelu.

– Nie spodziewałem się usłyszeć takiego zdania o tym panu… od pana… Tek…

– Nie bierz pan tego, co mówię, w jakimś hańbiącym znaczeniu – pośpieszył objaśnić baron. – Pan Wokulski nie zrobił nic podłego, tylko… takie małe świństewko, które może uchodzić w handlu, ale nie w towarzystwie…

Hrabia z fotelu, a Konstanty z progu uważnie przypatrywali się Krzeszowskiemu.

– Sam hrabia osądź – mówił dalej baron. – Klacz moją ustąpiłem pani Krzeszowskiej (przed Bogiem i ludźmi prawnie zaślubionej mi małżonce) za osiemset rubli. Pani Krzeszowska na złość mnie (nie wiem nawet za co!) postanowiła koniecznie ją sprzedać. No i trafił się nabywca, pan Wokulski, który korzystając z afektu kobiety postanowił zarobić na klaczy… dwieście rubli!… dał bowiem za nią tylko sześćset…

– Miał prawo, tek – wtrącił hrabia.

– Eh! Boże… Wiem, że miał prawo… Ale człowiek, który dla pokazania się wyrzuca tysiące rubli, a gdzieś w kącie zarabia na histeryczkach po dwadzieścia pięć procent, taki człowiek nie jest smaczny… To nie dżentelmen… Zbrodni nie popełnił, ale… jest tak nierówny w stosunkach, jak ktoś, kto rozdając znajomym w prezencie dywany i szale wyciągałby nieznajomym chustki do nosa. Zaprzeczy pan temu…

Hrabia milczał i dopiero po chwili odezwał się:

– Tek!… Czy to jednak pewne?

– Najpewniejsze. Układy między panią Krzeszowska i tym panem prowadził mój Maruszewicz i wiem to od niego.

– Tek. W każdym razie pan Wokulski jest dobrym kupcem i naszą spółkę poprowadzi…

– Jeżeli was nie okpi…

Tymczasem Konstanty, wciąż stojąc na progu, zaczął z politowaniem kiwać głową, aż zniecierpliwiony odezwał się:

– Eh!… co też pan wygaduje… Tfy… zupełnie jak dziecko…

Hrabia spojrzał na niego ciekawie, a baron wybuchnął:

– A ty co, błaźnie, odzywasz się, kiedy cię nie pytają?…

– Naturalnie, że się odzywam, bo pan i gada, i robi całkiem jak dziecko… Ja jestem tylko lokaj, ale przecie wolałbym wierzyć takiemu, co mi daje dwa ruble za wizytę, aniżeli takiemu, co ode mnie po trzy ruble pożycza, i wcale nie śpieszy się z oddawaniem. Ot, co jest, dziś pan Wokulski dał mi dwa ruble, a pan Maruszewicz…

– Won!… – wrzasnął baron chwytając za karafkę, na widok której Konstanty uznał za pożyteczne oddzielić się od swego pana grubością drzwi. – A to łotr fagas!… – dodał baron, widocznie bardzo zirytowany.

– Pan ma słabość do tego Maruszewicza? – spytał hrabia.

– Ale bo to poczciwy chłopak… Z jakich on mnie sytuacji nie wyprowadza!… ile daje mi dowodów nieledwie psiego przywiązania!…

– Tek!… – mruknął zamyślony hrabia. Posiedział jeszcze kilka minut, nic nie mówiąc, i nareszcie pożegnał barona.

482Harun–al–Raszyd (766–809) – kalif arabski, miłośnik sztuk pięknych, występuje jako potężny władca w wielu baśniach arabskich. [przypis redakcyjny]
483nobilitacja – nadanie szlachectwa. [przypis redakcyjny]
484Dolina Szwajcarska – przy Alejach Ujazdowskich (istniała do roku 1945). Znajdował się w niej ogródek koncertowy i restauracyjny, ze ślizgawką w zimie. Mieścił się tu także pałacyk Warszawskiego Towarzystwa Łyżwiarskiego. 22 czerwca 1878 odbyła się w Dolinie Szwajcarskiej wielka zabawa maskaradowa z loterią na cel dobroczynny. [przypis redakcyjny]
485cedować – odstępować, przelewać swoje prawa na kogoś. [przypis redakcyjny]
486safianowy – safian: skóra kozia lub owcza barwiona na kolorowo, używana do wyrobów galanteryjnych, do oprawy książek, na pokrycie mebli itp. Ongiś przywożona do Polski ze Wschodu, potem wyrabiana w kraju. [przypis redakcyjny]
487magdalenka – tu: dziewczyna oddana na pobyt do sióstr magdalenek. [przypis redakcyjny]
488smarownik – robotnik, który smaruje osie kół wagonów kolejowych. [przypis redakcyjny]
489rekomendacje – listy polecające. [przypis redakcyjny]
490patologiczny – tu: dotyczący choroby. [przypis redakcyjny]