Tasuta

Lalka, tom pierwszy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Idąc do domu hrabia Liciński kilka razy powracał myślą do Wokulskiego. Uważał za rzecz naturalną, że kupiec zarabia nawet na wyścigowym koniu; swoją drogą czuł jakiś niesmak do podobnych operacyj, a już całkiem miał za złe Wokulskiemu, że wdaje się z Maruszewiczem, figurą co najmniej podejrzaną.

„Zwyczajnie, zbogacony parweniusz! – mruknął hrabia. – Przedwcześnie zachwycaliśmy się nim, chociaż… spółkę może prowadzić… Rozumie się, przy pełnej kontroli z naszej strony.”

W parę dni, około dziesiątej rano, Wokulski odebrał dwa listy: jeden od pani Meliton, drugi od książęcego adwokata.

Niecierpliwie otworzył pierwszy, w którym pani Meliton napisała tylko te słowa: „Dziś w Łazienkach o zwykłej godzinie.” Przeczytał go parę razy, po czym z niechęcią wziął się do listu adwokata, który zapraszał go również dzisiaj na godzinę jedynastą rano na konferencję w sprawie kupna domu Łęckich. Wokulski głęboko odetchnął; miał czas.

Punkt o jedynastej był w gabinecie mecenasa, gdzie już zastał starego Szlangbauma. Mimo woli zauważył, że siwy Żyd bardzo poważnie wygląda na tle brązowych sprzętów i obić i że mecenasowi jest bardzo do twarzy w pantoflach z brązowego safianu.

– Pan ma szczęście, panie Wokulski – odezwał się Szłangbaum. – Ledwie panu zachciało się kupić dom, a już domy idą w górę. Ja powiadam, słowo daję, że pan w pół roku odzyska swój nakład na tę kamienicę i jeszcze co zarobi! A ja przy panu…

– Myślisz pan? – odparł niedbale Wokulski.

– Ja nie myślę – mówił Żyd – ja już zarabiam. Wczoraj adwokat pani baronowej Krzeszowskiej pożyczył ode mnie dziesięć tysięcy rubli do Nowego Roku i dał osiemset rubli procentu.

– Cóż to, i ona już nie ma pieniędzy? – spytał Wokulski adwokata.

– Ma w banku dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, ale na tym baron położył areszt. Piękną napisali intercyzę491, co?… – zaśmiał się adwokat. – Mąż kładzie areszt na pieniądzach będących niewątpliwą własnością żony, z którą toczy proces o separację492… Ja, co prawda, takich intercyz nie pisywałem, cha, cha!… – śmiał się adwokat ciągnąc dym z wielkiego bursztyna493.

– Na cóż baronowa pożycza od pana te dziesięć tysięcy, panie Szlangbaum? – rzekł Wokulski.

– Pan nie wie? – odparł Żyd. – Domy idą w górę, i adwokat wytłomaczył pani baronowej, że kamienicy pana Łęckiego nie kupi taniej niż za siedemdziesiąt tysięcy rubli. Ona wolałaby kupić ją za dziesięć tysięcy, no, ale co zrobi?…

Mecenas usiadł przed biurkiem i zabrał głos.

– Zatem szanowny panie Wokulski, kamienicę państwa Łęckich (lekko schylił głowę) kupuje, w imieniu pańskim, nie ja, tylko obecny tu (ukłonił się) pan S. Szlangbaum…

– Mogę kupić, czemu nie – szepnął Żyd.

– Ale za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, nie taniej – wtrącił Wokulski – i przez li-cy-ta-cję… – dodał z naciskiem.

– Czemu nie? To nie moje pieniądze! Chce pan płacić, będzie pan miał konkurentów do licytacji… Żebym ja miał tyle tysięcy, ile tu, w Warszawie, można wynająć do każdy interes bardzo porządne osoby i katoliki, to ja bym był bogatszy od Rotszylda.

– Więc będą porządni konkurenci – powtórzył mecenas. – Doskonale. Teraz ja oddam panu Szlangbaumowi pieniądze…

– To niepotrzebne – wtrącił Żyd.

– A następnie spiszemy akcik, mocą którego pan S. Szlangbaum zaciąga od wielmożnego S. Wokulskiego dług w kwocie dziewięćdziesięciu tysięcy rubli i takowy zabezpiecza na nowo nabytej przez siebie kamienicy. Gdyby zaś pan S. Szlangbaum do dnia 1 stycznia 1879 roku powyższej sumy nie zwrócił…

– I nie zwrócę…

– W takim razie kupiona przez niego kamienica po jaśnie wielmożnych Łęckich przechodzi na własność wielmożnego S. Wokulskiego.

– W tej chwili może przejść… ja nawet do niej nie zajrzę – odparł Żyd machając ręką.

– Wybornie! – zawołał mecenas. – Na jutro będziemy mieli akcik, a za tydzień… dziesięć dni, kamienicę. Bodajbyś pan tylko nie stracił na niej z kilkunastu tysięcy rubli, szanowny panie Stanisławie.

– Tylko zyskam – odparł Wokulski i pożegnał mecenasa i Szlangbauma.

– Ale, ale… – pochwycił mecenas odprowadziwszy Wokulskiego do salonu. – Nasi hrabiowie tworzą spółkę, tylko nieco zmniejszają udziały i żądają bardzo szczegółowej kontroli interesu.

– Mają rację.

– Szczególniej ostrożnym okazuje się hrabia Liciński. Nie rozumiem, co się z nim stało…

– Daje pieniądze, więc jest ostrożny. Dopóki dawał tylko słowo, był śmielszy!…

– Nie, nie, nie!… – przerwał mu adwokat. – W tym coś jest i ja to wyśledzę… Ktoś nam buty uszył…

– Nie wam, ale mnie – uśmiechnął się Wokulski. – W rezultacie, wszystko mi jedno i nawet wcale bym się nie gniewał, gdyby panowie ci nie przystępowali do spółki…

Jeszcze raz pożegnał adwokata i pobiegł do sklepu. Tam znalazło się kilka ważnych interesów, które zatrzymały go nadspodziewanie długo. Dopiero o pół do drugiej był w Łazienkach.

Surowy chłód parku, zamiast uspokoić, podniecał go. Biegł tak szybko, że chwilami przychodziło mu na myśl: czy nie zwraca uwagi przechodniów? Wtedy zwalniał kroku i czuł, że niecierpliwość piersi mu rozsadza.

„Już ich pewno nie spotkam!” – powtarzał z rozpaczą.

Tuż nad sadzawką, na tle zielonych klombów, spostrzegł popielaty płaszczyk panny Izabeli. Stała nad brzegiem w towarzystwie hrabiny i ojca i rzucała pierniki łabędziom, z których jeden nawet wyszedł z wody na swoich brzydkich łapach i umieścił się u stóp panny Izabeli.

Pierwszy zobaczył go pan Tomasz.

– Cóż za wypadek! – zawołał do Wokulskiego – Pan o tej porze w Łazienkach?…

Wokulski ukłonił się paniom zauważywszy z rozkosznym zdziwieniem rumieniec na twarzy panny Izabeli.

– Bywam tu, ile razy przepracuję się… To jest dosyć często…

– Szanuj siły, panie Wokulski!… – ostrzegł go pan Tomasz, uroczyście grożąc palcem… – A propos – dodał półgłosem – wyobraź pan sobie, że za moją kamienicę już baronowa Krzeszowska chce dać siedemdziesiąt tysięcy rubli… Z pewnością wezmę sto tysięcy, a może i sto dziesięć… Błogosławione są te licytacje!…

– Tak rzadko widuję pana, panie Wokulski – wtrąciła hrabina – że muszę zaraz załatwić interes…

– Do usług pani…

– Panie! – zawołała z komiczną pokorą składając ręce – proszę o sztukę perkalu dla moich sierot… Widzi pan, jak nauczyłam się przymawiać o jałmużnę?

– Pani hrabina raczy przyjąć dwie sztuki?…

– Tylko w takim razie, jeżeli druga będzie sztuką grubego płótna…

– O ciociu, tego już za wiele!… – przerwała jej panna Izabela ze śmiechem. – Jeżeli pan nie chce stracić majątku – zwróciła się do Wokulskiego – niech pan stąd ucieka. Zabieram pana w stronę Pomarańczarni, a ci państwo niech tu odpoczywają…

– Belu, nie boisz się?… – odezwała się ciotka.

– Chyba ciocia nie wątpi, że w towarzystwie pana nie spotka mnie nic złego…

Wokulskiemu uderzyła krew do głowy; na ustach hrabiny mignął niedostrzegalny uśmiech.

Była to jedna z tych chwil, kiedy natura hamuje swoje wielkie siły i zawiesza odwieczne prace, ażeby uwydatnić szczęście istot drobnych i znikomych.

Wiatr zaledwie dyszał, i tylko po to, ażeby chłodzić śpiące w gniazdach pisklęta i ułatwić lot owadom śpieszącym na weselne gody. Liście drzew chwiały się tak delikatnie, jakby poruszał je nie materialny podmuch, ale cicho prześlizgujące się promienie światła. Tu i owdzie, w przesiąkłych wilgocią gęstwinach, mieniły się barwne krople rosy jak odpryski spadłej z nieba tęczy.

Zresztą wszystko stało na miejscu: słońce i drzewa, snopy światła i cienie, łabędzie na stawie, roje komarów nad łabędziami, nawet połyskująca fala na lazurowej wodzie. Wokulskiemu zdawało się, że w tej chwili odjechał z ziemi bystry prąd czasu zostawiając tylko parę białych smug na niebie – i od tej pory nie zmieni się już nic; wszystko zostanie tak samo na wieki. Że on z panną Izabelą będzie wiecznie chodził po oświetlonej łące, oboje otoczeni zielonymi obłokami drzew, spośród których gdzieniegdzie, jak para czarnych brylantów, błyskają ciekawe oczy ptaka. Że on już zawsze będzie pełen niezmiernej ciszy, ona zawsze tak rozmarzona i oblana rumieńcem, że przed nimi zawsze, jak teraz, będą lecieć całujące się w powietrzu te oto dwa białe motyle.

Byli w połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela, widać już zakłopotana tym spokojem w naturze i między nimi, poczęła mówić:

– Prawda, jaki ładny dzień? W mieście upał, tu przyjemny chłód. Bardzo lubię Łazienki o tej godzinie: mało osób, więc każdy może znaleźć kącik wyłącznie dla siebie. Pan lubi samotność?

– Nawykłem do niej.

– Pan nie był na Rossim?… – dodała rumieniąc się jeszcze mocniej. – Rossiego nie widział pan?… – powtórzyła patrząc mu w oczy ze zdziwieniem.

– Nie byłem, ale… będę…

 

– My z ciocią byłyśmy już na dwu przedstawieniach.

– Będę na każdym…

–– Ach, jak to dobrze! Przekona się pan, co to za wielki artysta. Szczególniej znakomicie gra Romea, chociaż… już nie jest pierwszej młodości… Ciocia i ja znamy go osobiście jeszcze z Paryża… Bardzo miły człowiek, ale nade wszystko genialny tragik… W jego grze najprawdziwszy realizm kojarzy się z najpoetyczniejszym idealizmem494

– Musi być istotnie wielkim – wtrącił Wokulski – jeżeli budzi w pani tyle podziwu i sympatii.

– Ma pan słuszność. Wiem, że w życiu nie zrobię nic nadzwyczajnego, ale umiem przynajmniej oceniać ludzi niezwykłych… Na każdym polu… nawet – na scenie… Niech pan sobie jednak wyobrazi, że Warszawa nie ocenia go, jak należy…

– Czy podobna?… Jest przecie cudzoziemcem…

– A pan jest złośliwy – odparła z uśmiechem – ale policzę to na karb Warszawy, nie Rossiego… Doprawdy, wstydzę się za nasze miasto!… Ja gdybym była publicznością (ale publicznością rodzaju męskiego!), zasypałabym go wieńcami, a ręce spuchłyby mi od oklasków… Tu zaś oklaski są dość skąpe, a o wieńcach nikt nie myśli… My istotnie jesteśmy jeszcze barbarzyńcami…

– Oklaski i wieńce są rzeczą tak drobną, że… na najbliższym przedstawieniu Rossi może mieć ich raczej za wiele aniżeli za mało – rzekł Wokulski.

– Jest pan pewny? – spytała, wymownie patrząc mu w oczy.

– Ależ… gwarantuję, że tak będzie…

– Będę bardzo zadowolona, jeżeli spełni się pańskie proroctwo; może już wrócimy do tamtych państwa?…

– Ktokolwiek robi pani przyjemność, zasługuje na najwyższe uznanie…

– Za pozwoleniem! – przerwała mu śmiejąc się. – W tej chwili powiedział pan kompliment samemu sobie…

Zwrócili się od Pomarańczarni z powrotem.

– Wyobrażam sobie zdumienie Rossiego – mówiła dalej panna Izabela – jeżeli spotkają go owacje. On już zwątpił i – prawie żałuje, że przyjechał do Warszawy… Artyści, nie wyłączając największych, są to szczególni ludzie: bez sławy i hołdów nie mogą żyć, jak my bez pokarmu i powietrza. Praca, choćby najpłodniejsza, ale cicha, albo poświęcenie to nie dla nich. Oni koniecznie muszą wysuwać się na pierwszy plan, zwracać na siebie spojrzenia wszystkich, panować nad sercami tysięcy… Sam Rossi mówi, że wolałby o rok wcześniej umrzeć na scenie wobec pełnego i wzruszonego teatru aniżeli o rok później w nielicznym otoczeniu. Jakie to dziwne!…

– Ma rację, jeżeli pełny teatr jest dla niego najwyższym szczęściem.

– Pan sądzi, że są szczęścia, które warto opłacić krótszym życiem? – spytała panna Izabela.

– I nieszczęścia, których warto uniknąć w ten sposób – odpowiedział Wokulski.

Panna Izabela zamyśliła się i od tej pory szli oboje w milczeniu.

Tymczasem siedząc nad sadzawką i w dalszym ciągu karmiąc łabędzie hrabina rozmawiała z panem Tomaszem.

– Nie uważasz – mówiła – że ten Wokulski jest jakby zajęty Belą?…

– Nie sądzę.

– Nawet bardzo; dzisiejsi kupcy umieją robić śmiałe projekta.

– Od projektu do wykonania ogromnie daleko – odparł nieco zirytowany pan Tomasz. – Choćby jeddnakże nawet tak było, nic mnie to nie obchodzi. Nad myślami pana Wokulskiego nie panuję, a o Belcię jestem spokojny.

– Ja, w rezultacie, nie mam nic przeciw temu – dodała hrabina. – Cokolwiek nastąpi, oczywiście zgadzam się z wolą boską, jeżeli zyskują na tym ubodzy… Ciągle zyskują… Moja ochrona będzie niedługo pierwszą w mieście, i tylko dlatego, że ten pan ma słabość do Belci…

– Dajże spokój… Wracają!… – przerwał jej pan Tomasz.

Istotnie panna Izabela z Wokulskim ukazali się na końcu drogi.

Pan Tomasz przypatrzył im się z uwagą i dopiero teraz spostrzegł, że dwoje tych ludzi harmonizują ze sobą wzrostem i ruchami. On, o głowę wyższy i silnie zbudowany, stąpał jak ekswojskowy; ona, nieco drobniejsza, lecz kształtniejsza, posuwała się jakby płynąc. Nawet biały cylinder i jasny paltot Wokulskiego godził się z popielatym płaszczykiem panny Izabeli.

„Skąd mu ten biały cylinder?…” – pomyślał pan Tomasz z goryczą. Potem nasunęła mu się dziwna kombinacja: że Wokulski jest to parweniusz, który za prawo noszenia białego cylindra powinien by mu płacić przynajmniej pięćdziesiąt procent od wypożyczonego kapitału. – Aż sam wzruszył ramionami.

– Jak tam pięknie, ciociu, w tamtych alejach! – zawołała zbliżając się panna Izabela. – My z ciocią nigdy nie bywamy w tamtej stronie. Łazienki tylko wtedy są przyjemne, kiedy można chodzić po nich szybko i daleko.

– W takim razie poproś pana Wokulskiego, ażeby ci częściej towarzyszył – odpowiedziała hrabina tonem jakiejś osobliwej słodyczy.

Wokulski ukłonił się, panna Izabela nieznacznie ściągnęła brwi, a pan Tomasz rzekł:

– Może byśmy wrócili do domu…

– Ja myślę – odparła hrabina. – Pan jeszcze zostaje, panie Wokulski?

– Tak. Czy mogę panie odprowadzić do powozu?

– Prosimy. Belu, podaj mi rękę.

Hrabina z panną Izabelą poszły na przód, za nimi pan Tomasz z Wokulskim. Pan Tomasz czuł w sobie tyle goryczy, kwasu i ciężaru na widok białego cylindra, że nie chcąc być niegrzecznym zmuszał się do uśmiechu. A nareszcie, pragnąc w jakiśkolwiek sposób zabawić Wokulskiego, znowu zaczął mu mówić o swojej kamienicy, z której ma nadzieję otrzymać czterdzieści albo i pięćdziesiąt tysięcy czystego zysku.

Cyfry te ze swej strony źle podziałały na humor Wokulskiego, który mówił sobie, że ponad trzydzieści tysięcy rubli już nic nie jest w stanie dołożyć.

Dopiero gdy podjechał powóz i pan Tomasz usadowiwszy damy i siebie zawołał: „Ruszaj!”, w Wokulskim znikło uczucie niesmaku, a ocknął się żal po pannie Izabeli.

„Tak krótko!” – szepnął patrząc z westchnieniem na łazienkowską szosę, na którą w tej chwili wjechała zielona beczka straży polewająca drogę.

Poszedł jeszcze w stronę Pomarańczarni, tą samą ścieżką co pierwej, upatrując na miałkim piasku śladu bucików panny Izabeli. Coś się tu zmieniło. Wiatr dął silniej, zmącił wodę w sadzawce, porozganiał motyle i ptaki, a za to napędził więcej obłoków, które raz po raz przyćmiewały blask słońca.

„Jak tu nudno!” – szepnął i zawrócił do szosy.

Wsiadł do swego powozu i przymknąwszy oczy nasycał się jego lekkim kołysaniem. Zdawało mu się, że jak ptak siedzi na gałęzi, którą wiatr chwieje w prawo i w lewo, do góry i na dół, a potem nagle roześmiał się przypomniawszy sobie, że to lekkie kołysanie kosztuje go około tysiąca rubli rocznie.

„Głupiec jestem, głupiec! – powtarzał. – Po co ja się pnę między ludzi, którzy albo nie rozumieją moich ofiar, albo śmieją się z niezgrabnych wysiłków. Na co mi ten powóz?… Czy nie mógłbym jeździć dorożką albo tym oto trajkoczącym omnibusem z płóciennymi firankami?…”

Stanąwszy przed domem przypomniał sobie obietnicę daną pannie Izabeli co do owacyj dla Rossiego.

„Naturalnie, że będzie miał owacje, ba! jeszcze jakie… Jutro przedstawienie…”

Nad wieczorem posłał służącego do sklepu po Obermana. Siwy inkasent przybiegł natychmiast, z trwogą pytając się w duszy: czy Wokulski nie rozmyślił się i nie każe mu zwrócić zgubionych pieniędzy?…

Ale Wokulski przywitał go bardzo łaskawie i nawet zabrał do swego gabinetu, gdzie z pół godziny rozmawiali. O czym?…

Pytanie, o czym Wokulski mógł rozmawiać z Obermanem, bardzo zaciekawiało lokaja. Jużci, o zgubionych pieniądzach… Troskliwy sługa przykładał kolejno oko i ucho do dziurki od klucza, dużo widział, dużo słyszał, ale nic nie mógł zrozumieć. Widział, że Wokulski daje Obermanowi całą paczkę pięciorublówek i słyszał takie oto wyrazy:

– W Teatrze Wielkim495… na balkonie i paradyzie496… woźnemu wieniec, bukiet przez orkiestrę…

„Co ta besztyja, stary, już zaczyna handlować biletami do teatru czy co?…”

Usłyszawszy w gabinecie szmer ukłonów służący uciekł do przedpokoju, aby tam przyłapać Obermana. Gdy zaś inkasent wyszedł, odezwał się:

– Cóż, skończyło się z pieniędzmi?… Dużom ja tu śliny żepszuł, ażeby stary pofolgował panu Obermanowi, i nareszcie wymogłem na nim, że mi powiedział: „Zobaczymy, zrobi się, co się da!…” No i widzę, pan Oberman dobił dziś targu… Cóż, stary w dobrym humorze?…

– Jak zwykle – odparł inkasent.

– Aleście się nagadali z nim. Musi, że o czymś więcej niż o pieniądzach… Może i o teatrze, bo stary paszjami lubi teatr…

Ale Oberman spojrzał na niego wilczym okiem i wyszedł milcząc. Służący w pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz ochłonąwszy pogroził za nim pięścią.

– Poczekaj!… – mruknął – zapłaczę ja ci… Wielki pan, patrzcie go… Ukradł czterysta rubli i już nie chcze gadać z człowiekiem!…

XVIII. Zdumienia, przywidzenia i obserwacje starego subiekta

Dla pana Ignacego Rzeckiego nadeszła znowu epoka niepokojów i zdumień.

Ten sam Wokulski, który rok temu poleciał do Bułgarii, a przed kilkoma tygodniami jak magnat bawił się w wyścigi i pojedynki, ten sam Wokulski nabrał dziś nadzwyczajnego gustu do widowisk teatralnych. I jeszcze żeby choć polskich, ale – włoskich… On, który nie rozumiał po włosku ani wyrazu!

Już blisko tydzień trwała ta nowa mania, która dziwiła i gorszyła nie samego tylko pana Ignacego.

Raz na przykład stary Szlangbaum, oczywiście w jakiejś ważnej sprawie, przez pół dnia szukał Wokulskiego. Był w sklepie – Wokulski dopiero co wyszedł ze sklepu kazawszy pierwej odnieść aktorowi Rossiemu duży wazon z saskiej porcelany. Pobiegł do mieszkania – Wokulski dopiero co opuścił mieszkanie i pojechał do Bardeta497 po kwiaty. Stary Żyd, ażeby go dopędzić, krzywiąc się wziął dorożkę; ale ponieważ ofiarowywał dorożkarzowi złoty i groszy osiem za kurs, zamiast czterdziestu groszy, więc nim dobili targu za złoty i groszy osiem i dojechali do Bardeta, Wokulski już opuścił zakład ogrodniczy.

– A gdzie on pojechał, nie wie pan? – zapytał Szlangbaum ogrodniczka, który za pomocą krzywego noża między najpiękniejszymi kwiatami szerzył zniszczenie.

– Czy ja wiem, podobno do teatru – odparł ogrodniczek z taką miną, jakby owym krzywym nożem chciał gardło poderżnąć Szlangbaumowi.

Żyd, któremu to właśnie przyszło na myśl, cofnął się czym prędzej z oranżerii i jak kamień wyrzucony z procy wpadł w dorożkę. Ale woźnica (porozumiawszy się już widocznie z krwiożerczymi ogrodnikami) oświadczył, iż za żadne w świecie skarby nie pojedzie dalej, chyba że kupiec da mu czterdzieści groszy za kurs i jeszcze zwróci dwa grosze urwane przy pierwszym kursie.

Szlangbaum poczuł słabość około serca i w pierwszej chwili chciał albo wysiąść, albo zawołać policji. Przypomniawszy sobie jednak, jaka teraz w świecie chrześcijańskim panuje złość i niesprawiedliwość, i zajadłość na Żydów, zgodził się na wszystkie warunki bezwstydnego dorożkarza i jęcząc pojechał do teatru.

Tu – naprzód nie miał z kim gadać, potem nie chciano z nim gadać, aż nareszcie dowiedział się, że pan Wokulski był dopiero co, ale że w tej chwili pojechał w Aleje Ujazdowskie. Słychać nawet turkot jego powozu w bramie…

Szlangbaumowi opadły ręce. Piechotą wrócił do sklepu Wokulskiego, przy okazji po raz setny z rzędu wyklął swego syna za to, że nazywa się Henrykiem, chodzi w surducie i jada trefne potrawy498, a nareszcie poszedł żalić się przed panem Ignacym.

 

– Nu – mówił lamentującym głosem – co ten pan Wokulski wyrabia najlepszego!… Ja miałem taki interes, żeby on za pięć dni mógł od swego kapitału zarobić trzysta rubli… I ja zarobiłbym ze sto rubli… Ale on sobie jeździ teraz po mieście, a ja na same dorożki wydałem dwa złote i groszy dwadzieścia… Aj! co to za rozbójniki te dorożkarze…

Naturalnie, że pan Ignacy upoważnił Szlangbauma do zrobienia interesu i nie tylko zwrócił mu pieniądze wydane na dorożki, ale jeszcze na własny koszt kazał go odwieźć na ulicę Elektoralną, co tak rozczuliło starego Żyda, że odchodząc zdjął ze swego syna rodzicielskie przekleństwo i nawet zaprosił go do siebie na szabasowy obiad.

„Bądź jak bądź – mówił do siebie Rzecki – głupia historia z tym teatrem, nade wszystko z tym, że Stach zaniedbuje interesa…”

Innym razem wpadł do sklepu powszechnie szanowany mecenas, prawa ręka księcia, prawny doradca całej arystokracji, zapraszając do siebie Wokulskiego na jakąś wieczorną sesję. Pan Ignacy nie wiedział, gdzie posadzić znakomitą osobę i jak cieszyć się z honoru wyrządzonego przez mecenasa jego Stachowi. Tymczasem Stach nie tylko nie wzruszył się dostojnymi zaprosinami na wieczór, ale wprost odmówił, co nawet trochę dotknęło mecenasa, który zaraz wyszedł i pożegnał ich obojętnie.

– Dlaczegożeś nie przyjął zaprosin?… – zapytał zrozpaczony pan Ignacy.

– Bo muszę być dzisiaj w teatrze – odpowiedział Wokulski.

Prawdziwa wszelako zgroza opanowała Rzeckiego, gdy w tym samym dniu inkasent Oberman przyszedł do niego przed siódmą wieczorem prosząc o zrobienie dziennego obrachunku.

– Po ósmej… po ósmej… – odpowiedział mu pan Ignacy – Teraz nie ma czasu.

– A po ósmej ja nie będę miał czasu – odparł Oberman.

– Jak to?… co to?…

– A tak, że o wpół do ósmej muszę być z naszym panem w teatrze… – mruknął Oberman, nieznacznie wzruszając ramionami.

W tej samej chwili przyszedł pożegnać go uśmiechnięty pan Zięba.

– Pan już wychodzi, panie Zięba, ze sklepu?… O trzy kwadranse na siódmą?… – spytał zdumiony pan Ignacy, szeroko otwierając oczy.

– Idę z wieńcami dla Rossiego – szepnął grzeczny pan Zięba z jeszcze milszym uśmiechem.

Rzecki schwycił się obu rękoma za głowę.

– Powariowali z tym teatrem! – zawołał. – Może jeszcze i mnie tam wyciągną?… No, ale to ze mną sprawa!…

Czując, że lada dzień i jego zechce namawiać Wokulski, ułożył sobie pan Ignacy mowę, w której nie tylko miał oświadczyć, że nie pójdzie na Włochów, ale jeszcze miał zreflektować Stacha mniej więcej tymi słowy:

– Daj spokój… co ci po tych głupstwach!… – i tak dalej.

Tymczasem Wokulski, zamiast namawiać go, przyszedł raz około szóstej do sklepu, a zastawszy Rzeckiego nad rachunkami – rzekł:

– Mój drogi, dziś Rossi gra Makbeta499, siądź z łaski swej w pierwszym rzędzie krzeseł (masz tu bilet) i po trzecim akcie podaj mu to album500

I bez żadnej ceremonii, a nawet bez dalszych wyjaśnień doręczył panu Ignacemu album z widokami Warszawy i warszawianek, co razem mogło kosztować z pięćdziesiąt rubli!…

Pan Ignacy uczuł się głęboko obrażony. Wstał ze swego fotelu, zmarszczył brwi i już otworzył usta, ażeby wybuchnąć, kiedy Wokulski opuścił nagle sklep nawet nie patrząc na niego.

No i naturalnie pan Ignacy musiał pójść do teatru, ażeby nie zrobić przykrości Stachowi.

W teatrze trafił się panu Ignacemu cały szereg niespodzianek.

Przede wszystkim wszedł on na schody prowadzące na galerię, gdzie bywał zwykle za swoich dawnych, dobrych czasów. Dopiero woźny przypomniał mu, że ma bilet do pierwszego rzędu krzeseł, obrzucając go przy tym spojrzeniami, które mówiły, że ciemnozielony surdut pana Rzeckiego, album pod pachą, a nawet fizjognomia à la Napoleon III wydają się niższym organom władzy teatralnej mocno podejrzanymi.

Zawstydzony, zeszedł pan Ignacy na dół do frontowego przysionka ściskając pod pachą album i kłaniając się wszystkim damom, około których miał zaszczyt przechodzić. Ta uprzejmość, do której nie nawykli warszawiacy, już w przysionku zrobiła wrażenie. Zaczęto pytać się: kto to jest? a chociaż nie poznano osoby, w lot jednakże spostrzeżono, że cylinder pana Ignacego pochodzi sprzed lat dziesięciu, krawat sprzed pięciu, a ciemnozielony surdut i obcisłe spodnie w kratki sięgają nierównie dawniejszej epoki. Powszechnie brano go za cudzoziemca; lecz gdy spytał kogoś ze służby: którędy iść do krzeseł? – wybuchnął śmiech.

– Pewnie jakiś szlachcic z Wołynia – mówili eleganci. – Ale co on ma pod pachą?…

– Może bigos albo pneumatyczną poduszkę…

Osmagany szyderstwem, oblany zimnym potem, dostał się nareszcie pan Ignacy do upragnionych krzeseł.Było ledwie po siódmej i widzowie dopiero zaczęli się gromadzić; ten i ów wchodził do krzeseł w kapeluszu na głowie, loże były puste i tylko na galeriach czerniała masa ludu, a na paradyzie już wymyślano i wołano policji.

„O ile się zdaje, zebranie będzie bardzo ożywione” – mruknął z bladym uśmiechem nieszczęśliwy pan Ignacy sadowiąc się w pierwszym rzędzie.

Z początku patrzył tylko na prawą dziurkę w kurtynie ślubując, że nie oderwie od niej oczu. W parę minut jednakże ochłonął ze wzruszenia, a nawet nabrał takiego animuszu, że począł oglądać się. Sala wydała mu się jakaś niewielka i brudna i dopiero gdy zastanawiał się nad przyczynami tych zmian, przypomniał sobie, że ostatni raz był w teatrze na występie Dobrskiego w Halce501, mniej więcej przed szesnastoma laty.

Tymczasem sala napełniała się, a widok pięknych kobiet, zasiadających w lożach, do reszty orzeźwił pana Ignacego. Stary subiekt wydobył nawet małą lornetkę i zaczął przypatrywać się fizjognomiom; przy tej zaś okazji zrobił smutne odkrycie, że i jemu przypatrują się z amfiteatru502, z dalszych rzędów krzeseł, ba! nawet z lóż… Gdy zaś przeniósł swoje zdolności psychiczne od oka do ucha, pochwycił wyrazy latające jak osy:

– Cóż to za oryginał?…

– Ktoś z prowincji.

– Ale skąd on wyrwał taki surdut?…

– Uważasz pan jego breloki przy dewizce? Skandal!…

– Albo kto się tak dziś czesze?…

Niewiele brakowało, ażeby pan Ignacy upuścił swoje album i cylinder i uciekł z gołą głową z teatru. Na szczęście, w ósmym rzędzie krzeseł zobaczył znajomego fabrykanta pierników, który w odpowiedzi na ukłon Rzeckiego opuścił swoje miejsce i zbliżył się do pierwszego rzędu.

– Na miłość boską, panie Pifke – szepnął zalany potem – usiądź pan na moim miejscu i oddaj mi swoje…

– Z największą chęcią – odparł głośno rumiany fabrykant. – Cóż, źle tu panu?… Pyszne miejsce!…

– Doskonałe. Ale ja wolę dalej… Gorąco mi…

– Tam tak samo, ale mogę usiąść. A co to masz pan za paczkę?…

Teraz dopiero Rzecki przypomniał sobie obowiązek.

– Uważa pan, drogi panie Pifke, jakiś wielbiciel tego… tego Rossiego…

– Ba, któż by Rossiego nie uwielbiał! – odpowiedział Pifke. – Mam libretto503 do Makbeta, może panu dać?…

– Owszem. Ale… ten wielbiciel, uważa pan, kupił u nas kosztowny album i prosił, ażeby po trzecim akcie wręczyć je Rossiemu…

– Zrobię to z przyjemnością! – zawołał otyły Pifke pchając się na miejsce Rzeckiego.

Pan Ignacy miał jeszcze kilka bardzo przykrych chwil. Musiał wydobyć się z pierwszego rzędu krzeseł, gdzie zebrani eleganci spoglądali na jego surdut i na jego krawat, i na jego aksamitną kamizelkę z ironicznymi uśmiechami. Potem musiał wejść do ósmego rzędu krzeseł, gdzie wprawdzie bez ironii patrzono na jego garnitur, ale gdzie musiał potrącać o kolana siedzących dam…

– Stokrotnie przepraszam – mówił zawstydzony. – Ale tak ciasno…

– Potrzebujesz pan nie mówić brzydkie słowo – odpowiedziała mu jedna z dam, w której nieco podmalowanych oczach pan Ignacy nie dojrzał jednak gniewu za swój postępek. Był przecież tak zażenowany, że chętnie poszedłby do spowiedzi, byle tylko oczyścić duszę z plamy owych potrącań.

Nareszcie znalazł krzesło i odetchnął. Tu przynajmniej nie zwracano na niego uwagi, częścią z powodu skromnego miejsca, jakie zajmował, częścią, że teatr był przepełniony i już zaczęło się widowisko.

Gra artystów z początku nie obchodziła go, oglądał się więc po sali i przede wszystkim spostrzegł Wokulskiego. Siedział on w czwartym rzędzie i wpatrywał się bynajmniej nie w Rossiego, ale w lożę, którą zajmowała panna Izabela z panem Tomaszem i hrabiną. Rzecki parę razy w życiu widział ludzi zamagnetyzowanych i zdawało mu się, że Wokulski ma taki wyraz fizjognomii, jak gdyby był zamagnetyzowany przez ową lożę. Siedział bez ruchu, jak człowiek śpiący, z szeroko otwartymi oczyma.

Kto by jednakże tak oczarował Wokulskiego? Pan Ignacy nie mógł się domyślić. Zauważył przecie inną rzecz: ile razy nie było Rossiego na scenie, panna Izabela obojętnie oglądała się po sali albo rozmawiała z ciotką. Lecz gdy wyszedł Makbet-Rossi, przysłaniała twarz do połowy wachlarzem i cudownymi, rozmarzonymi oczyma zdawała się pożerać aktora. Czasami wachlarz z białych piór opadał jej na kolana, a wtedy Rzecki na twarzy panny Izabeli spostrzegał ten sam wyraz zamagnetyzowania, który go tak zdziwił w fizjognomii Wokulskiego.

Spostrzegł jeszcze inne rzeczy. Kiedy piękne oblicze panny Izabeli wyrażało najwyższy zachwyt, wtedy Wokulski pocierał sobie ręką wierzch głowy. A wówczas, jakby na komendę, z galerii i z paradyzu odzywały się gwałtowne oklaski i wrzaskliwe okrzyki: „Brawo, brawo Rossi!…” Zdawało się nawet panu Ignacemu, że gdzieś w tym chórze odróżnia zmęczony głos inkasenta Obermana, który pierwszy zaczynał wrzeszczeć, a ostatni milknął.

„Do diabła! – pomyślał – czyżby Wokulski dyrygował klakierami504?”

Ale wnet odpędził to nieusprawiedliwione podejrzenie. Rossi bowiem grał znakomicie i klaskali mu wszyscy z równym zapałem. Najmocniej jednak pan Pifke, jowialny fabrykant pierników, który stosownie do umowy po trzecim akcie z wielkim hałasem podał Rossiemu album.

Wielki aktor nie kiwnął nawet głową Pifkemu; natomiast złożył głęboki ukłon w kierunku loży, gdzie siedziała panna Izabela, a może – tylko w tym kierunku.

„Przywidzenia!… przywidzenia!… – myślał pan Ignacy opuszczając teatr po ostatnim akcie. – Stach przecie nie byłby aż tak głupi…”

W rezultacie jednak pan Ignacy nie był niezadowolony z pobytu w teatrze. Gra Rossiego podobała mu się; niektóre sceny, jak morderstwo króla Dunkana albo ukazanie się ducha Banka505, zrobiły na nim potężne wrażenie, a już całkiem był oczarowany zobaczywszy, jak Makbet bije się na rapiery506.

Toteż wychodząc z teatru nie miał pretensji do Wokulskiego; owszem, zaczął nawet podejrzywać, że kochany Stach tylko dla zrobienia mu przyjemności wymyślił komedię z wręczeniem podarunku Rossiemu.

„On wie, poczciwy Stach – myślał – że tylko przynaglony mogłem pójść na włoskich aktorów… No i dobrze się stało. Pysznie gra ten facet i muszę zobaczyć go drugi raz… Zresztą – dodał po chwili – kto ma tyle pieniędzy co Stach, może robić prezenta aktorom. Ja wprawdzie wolałbym jaką ładnie zbudowaną aktorkę, ale… Ja jestem człowiek innej epoki, nawet nazywają mnie bonapartystą i romantykiem…”

491intercyza – dodatkowa umowa przy zawieraniu małżeństwa, dotycząca spraw majątkowych. [przypis redakcyjny]
492separacja – rozłączenie małżonków z utrzymaniem ważności małżeństwa. [przypis redakcyjny]
493z wielkiego bursztyna – tj. z bursztynowej fajki. [przypis redakcyjny]
494idealizm – tu: wzniosłość, szlachetność, wzniesienie się ponad codzienną rzeczywistość. [przypis redakcyjny]
495Teatr Wielki – okazała budowla z lat 1825–1833 na placu Teatralnym (spalony w r. 1939, obecnie odbudowany). [przypis redakcyjny]
496paradyz – najwyższe i najtańsze miejsca dla widzów na najwyższym balkonie w teatrze. [przypis redakcyjny]
497Bardet – Fryderyk Bardet, znana wtedy firma ogrodnicza; przy ul. Senatorskiej mieściła się kwiaciarnia, a za rogatkami Belwederskimi przy drodze Wilanowskiej, w Sielcach (wtedy pod Warszawą) znajdowały się ogrody i szklarnie. [przypis redakcyjny]
498trefne potrawy – potrawy, na które nie pozwalają przepisy religii żydowskiej. [przypis redakcyjny]
499„Makbet” – słynna tragedia Szekspira. Bohaterem jej jest mężny wódz, którego ambicja i żądza władzy wiodą na drogę zbrodni, powodując w końcu katastrofę. Rossi wystąpił w Makbecie 27 czerwca 1878 r. [przypis redakcyjny]
500to album (łac. album: białe) – początkowo wyraz ten miał rodzaj nijaki, tak jak po łacinie. [przypis edytorski]
501Dobrski Julian (1811–1886) – znakomity tenor operowy, W Halce St. Moniuszki śpiewał partię Jontka (Warszawska premiera opery odbyła się w r. 1858); w Teatrze Wielkim występował do stycznia 1866 r. [przypis redakcyjny]
502amfiteatr – tu: najlepsze miejsca w Teatrze Wielkim, na podwyższeniu za krzesłami parteru, na wprost sceny. [przypis redakcyjny]
503libretto – tekst lub streszczenie opery; tu: streszczenie dramatu (zespół Rossiego grał oczywiście po włosku). [przypis redakcyjny]
504klakierzy – osoby wynajęte za specjalną opłatą do oklaskiwania aktorów, aby zapewnić im powodzenie w czasie występów. [przypis redakcyjny]
505morderstwo króla Dunkana, ukazanie się ducha Banka – sceny z Makbeta. [przypis redakcyjny]
506rapier – długa broń obosieczna z gardą (rękojeścią ochraniającą dłoń) w kształcie kosza drucianego. [przypis redakcyjny]