Tasuta

Lalka, tom pierwszy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Myślał tak i mruczał po cichu, gdyż nurtowała go inna myśl, którą chciał w sobie zagłuszyć:

„Dlaczego Stach tak dziwnie przypatrywał się loży, w której siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Łęcka?… Czyliżby?… Eh! cóż znowu… Wokulski ma przecież zbyt wiele rozumu, ażeby mógł przypuszczać, że coś z tego być może… Każde dziecko pojęłoby od razu, że ta panna, w ogóle zimna jak lód, dziś szaleje za Rossim… Jak ona na niego patrzyła, jak się nawet czasami zapominała i jeszcze gdzie, w teatrze, wobec tysiąca osób!… Nie, to głupstwo. Słusznie nazywają mnie romantykiem…”

I znowu usiłował myśleć o czym innym. Poszedł nawet (mimo późnej nocy) do restauracji, gdzie grała muzyka złożona ze skrzypców, fortepianu i arfy.Zjadł pieczeń z kartoflami i z kapustą, wypił kufel piwa, potem drugi kufel, potem trzeci i czwarty… nawet siódmy… Zrobiło mu się tak jakoś raźnie, że cisnął arfiarce na talerz dwie czterdziestówki i zaczął śpiewać pod nosem. A potem przyszło mu do głowy, że – koniecznie, ale to koniecznie powinien zaprezentować się czterem Niemcom, którzy przy bocznym stoliku jedzą pekeflejsz507 z grochem.

„Dlaczego ja miałbym się im prezentować?… Niech oni mnie się zaprezentują” – myślał pan Ignacy.

I w tej chwili opanowała go idea, że tamci czterej panowie powinni mu się zaprezentować, jako starszemu wiekiem tudzież byłemu oficerowi węgierskiej piechoty, która przecież porządnie biła Niemców. Zawołał nawet usługującą dziewczynę w celu wysłania jej do owych czterech panów jedzących pekeflejsz, gdy wtem muzyka złożona ze skrzypców, arfy i fortepianu zagrała… Marsyliankę508.

Pan Ignacy przypomniał sobie Węgry, piechotę, Augusta Katza i czując, że mu łzy nabiegają do oczu, że się lada chwilę rozpłacze, porwał ze stołu swój cylinder sprzed wojny francusko-pruskiej509 i rzuciwszy na stół rubla wybiegł z restauracji.

Dopiero gdy na ulicy owionęło go świeże powietrze, oparł się o słup latarni gazowej i spytał:

– Do diabła, czyżbym się upił?… Ba! siedem kufli…

Wrócił do domu starając się iść jak najprościej i teraz dopiero przekonał się, że warszawskie chodniki są nadzwyczaj nierówne: co kilkanaście kroków bowiem musiał zbaczać albo w stronę rynsztoka, albo w stronę kamienic. Potem (dla przekonania samego siebie, że jego umysłowe zdolności znajdują się w kwitnącym stanie) zaczął rachować gwiazdy na niebie.

– Raz… dwa… trzy… siedem… siedem… Co to jest siedem?… Ach, siedem kufli piwa… Czyżbym naprawdę?… Po co ten Stach wysłał mnie do teatru!…

Do domu trafił od razu i od razu znalazł dzwonek. Zadzwoniwszy jednak aż siedem razy na stróża, uczuł potrzebę oparcia się o kąt, zawarty między bramą i ścianą, i usiłował zliczyć, nie z potrzeby, ale ot, tak sobie: ile też upłynie minut, zanim mu stróż otworzy? W tym celu wydobył zegarek z sekundnikiem i przekonał się, że – już jest wpół do drugiej.

– Podły stróż! – mruknął. – Ja muszę wstać o szóstej, a on do wpół do drugiej trzyma mnie na ulicy…

Szczęściem, stróż natychmiast otworzył furtkę, przez którą pan Ignacy krokiem zupełnie pewnym, a nawet więcej niż pewnym, bardzo pewnym, przeszedł całą sień czując, że jego cylinder siedzi mu trochę na bakier, ale tylko troszeczkę. Następnie bez żadnej trudności znalazłszy drzwi swego mieszkania usiłował po kilka razy na próżno wprowadzić klucz do zamku. Czuł dziurkę pod palcem, ściskał w ręce klucz tak mocno jak nigdy i mimo to nie mógł trafić.

– Czyliżbym naprawdę?…

W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi, a współcześnie jego jednooki pudel Ir, nie podnosząc się z pościeli, parę razy szczeknął:

– Tak… tak!…

– Milcz, ty podła świnio!… – mruknął pan Ignacy i nie zapalając lampy, rozebrał się i położył do łóżka.

Sny miał okropne. Śniło mu się czy tylko przywidywało, że ciągle jest w teatrze i że widzi Wokulskiego z szeroko otwartymi oczyma, zapatrzonego w jedną lożę. W loży tej siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Izabela. Rzeckiemu zdawało się, że Wokulski patrzy tak na pannę Izabelę.

– Niepodobna! – mruknął. – Stach nie jest aż tak głupi…

Tymczasem (wszystko w marzeniu) panna Izabela podniosła się z fotelu i wyszła z loży, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek zamagnetyzowany. Panna Izabela opuściła teatr, przeszła plac Teatralny i lekkim krokiem wbiegła na ratuszową wieżę510, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek zamagnetyzowany. A potem z ganku ratuszowej wieży panna Izabela, uniósłszy się jak ptak, przepłynęła na gmach teatralny, a Wokulski, chcąc lecieć za nią, runął z wysokości dziesięciu pięter na ziemię.

– Jezus! Maria!… – jęknął Rzecki zrywając się z łóżka.

– Tak!… tak!… – odszczeknął mu Ir przez sen.

– No, już widzę, że jestem zupełnie pijany – mruknął pan Ignacy kładąc się znowu i niecierpliwie naciągając kołdrę, pod którą drżał.

Kilka minut leżał z otwartymi oczami i znowu przywidziało mu się, że jest w teatrze, akurat po zakończeniu trzeciego aktu, w chwili kiedy fabrykant Pifke miał podać Rossiemu album Warszawy i jej piękności. Pan Ignacy wytęża wzrok (Pifke bowiem jego zastępuje), wytęża wzrok i z najwyższym przerażeniem widzi, że niecny Pifke zamiast kosztownego albumu podaje Włochowi jakąś paczkę owiniętą w papier i niedbale zawiązaną szpagatem.

I jeszcze gorsze rzeczy widzi pan Ignacy. Włoch bowiem uśmiecha się ironicznie, odwiązuje szpagat, odwija papier i wobec panny Izabeli, Wokulskiego, hrabiny i tysiąca innych widzów ukazuje… żółte nankinowe511 spodnie z fartuszkiem na przodzie i ze strzemiączkami u dołu. Właśnie te same, których pan Ignacy używał w epoce sławnej kampanii sewastopolskiej512!…

Na domiar okropności nędzny Pifke wrzeszczy: „Oto jest dar panów: Stanisława Wokulskiego, kupca, i Ignacego Rzeckiego, jego dysponenta!” Cały teatr wybucha śmiechem; wszystkie oczy i wszystkie wskazujące palce skierowują się na ósmy rząd krzeseł i właśnie na to krzesło, gdzie siedzi pan Ignacy. Nieszczęśliwy chce zaprotestować, lecz czuje, że głos zastyga mu w gardle, a na domiar niedoli on sam – zapada się gdzieś. Zapada się w niezmierny, niezgłębiony ocean nicości, w którym będzie spoczywał na wieki wieczne nie objaśniwszy widzów teatralnych, że nankinowe spodnie z fartuszkiem i strzemiączkami wykradziono mu podstępem ze zbioru jego osobistych pamiątek.

Po nocy fatalnie spędzonej Rzecki obudził się dopiero o trzy kwadranse na siódmą513. Własnym oczom nie chciał wierzyć patrząc na zegarek, ale w końcu uwierzył. Uwierzył nawet w to, że wczoraj był nieco podchmielony; o czym zresztą wymownie świadczył lekki ból głowy i ogólna ociężałość członków.

Wszystkie te jednak chorobliwe objawy mniej trwożyły pana Ignacego aniżeli jeden straszny symptom, oto: nie chciało mu się iść do sklepu!… Co gorsze: nie tylko czuł lenistwo, ale nawet zupełny brak ambicji; zamiast bowiem wstydzić się swego upadku i walczyć z próżniaczymi instynktami, on, Rzecki, wynajdywał sobie powody do jak najdłuższego zatrzymania się w pokoju.

 

To zdawało mu się, że Ir jest chory, to, że rdzewieje nigdy nie używana dubeltówka, to znowu, że jest jakiś błąd w zielonej firance, która zasłaniała okna, a nareszcie, że herbata jest za gorąca i trzeba ją pić wolniej niż zwykle.

W rezultacie pan Ignacy spóźnił się o czterdzieści minut do sklepu i ze spuszczoną głową przekradł się do kantorka. Zdawało mu się, że każdy z „panów” (a jak na złość wszyscy przyszli dziś na czas!), że każdy z najwyższą wzgardą patrzy na jego podsiniałe oczy, ziemistą cerę i lekko drżące ręce.

„Gotowi jeszcze myśleć, że oddawałem się rozpuście!” – westchnął nieszczęsny pan Ignacy.

Potem wydobył księgi, umaczał pióro i niby to zaczął rachować. Był przekonany, że cuchnie piwem jak stara beczka, którą już wyrzucono z piwnicy, i zupełnie serio począł rozważać: czy nie należało podać się do dymisji po spełnieniu całego szeregu tak haniebnych występków?

„Spiłem się… późno wróciłem do domu… późno wstałem… o czterdzieści minut spóźniłem się do sklepu…”

W tej chwili zbliżył się do niego Klejn z jakimś listem.

– Było na kopercie napisane: „bardzo pilno”, więc otworzyłem – rzekł mizerny subiekt podając papier Rzeckiemu.

Pan Ignacy otworzył i czytał:

„Człowieku głupi czy nikczemny! Pomimo tylu życzliwych ostrzeżeń kupujesz jednak dom, który stanie się grobem twego w tak nieuczciwy sposób zdobytego majątku…”

Pan Ignacy rzucił okiem na wiersz ostatni, ale nie znalazł podpisu: list był anonimowy. Spojrzał na kopertę – miała adres Wokulskiego. Czytał dalej:

„Jaki zły los postawił cię na drodze pewnej szlachetnej damy, której o mało nie zabiłeś męża, a dziś chcesz jej wydrzeć dom, gdzie zmarła jej ukochana córka?… I po co to robisz?… Dlaczego płacisz, jeżeli prawda, aż dziewięćdziesiąt tysięcy rubli za kamienicę niewartą siedemdziesięciu tysięcy?… Są to sekreta twojej czarnej duszy, które kiedyś sprawiedliwość boska odkryje, a zacni ludzie ukarzą pogardą.

Zastanów się więc, póki czas. Nie gub swej duszy i majątku i nie zatruwaj spokoju zacnej damie, która w nieutulonym żalu po stracie córki tę jedną ma dziś pociechę, że może przesiadywać w pokoju, gdzie nieszczęśliwe dziecię oddało Bogu ducha. Upamiętaj się, zaklinam cię – życzliwa…”

Skończywszy czytanie pan Ignacy potrząsnął głową.

– Nic nie rozumiem – rzekł. – Chociaż bardzo wątpię o życzliwości tej damy.

Klejn lękliwie obejrzał się dokoła sklepu, a widząc, że ich nikt nie śledzi, zaczął szeptać:

– Bo to, uważa pan, nasz stary podobno kupuje dom Łęckiego, który właśnie jutro mają wierzyciele sprzedać przez licytację…

– Stach… to jest… pan Wokulski kupuje dom?

– Tak, tak… – potakiwał Klejn głową. – Ale kupuje nie na własne imię, tylko za pośrednictwem starego Szlangbauma… Tak przynajmniej mówią w domu, bo i ja tam mieszkam.

– Za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli?…

– Właśnie. A że baronowa Krzeszowska chciałaby kupić tę kamienicę za siedemdziesiąt tysięcy rubli, więc anonim zapewne pochodzi od niej. Nawet założyłbym się, że od niej, bo to piekielna baba…

Gość, przybyły do sklepu z zamiarem kupienia parasola, oderwał Klejna od Rzeckiego. Panu Ignacemu zaczęły krążyć po głowie bardzo szczególne myśli.

„Jeżeli ja – mówił do siebie – przez zmarnowanie jednego wieczora narobiłem tyle zamętu w sklepie, to niby – jakiego zamętu w interesach narobi Stach, który marnuje dziś dnie i tygodnie na teatry włoskie, i zresztą – nawet nie wiem na co?…”

W tej chwili jednak przypomniał sobie, że w sklepie z jego winy zamęt jest niewielki, prawie go nie ma, i że interes handlowy w ogóle idzie świetnie. Nawet co prawda to i sam Wokulski, pomimo dziwnego trybu życia, nie zaniedbuje obowiązków kierownika instytucji.

„Ale po co on chce uwięzić dziewięćdziesiąt tysięcy rubli w murach?… Skąd się i tu znowu biorą ci Łęccy?… Czyliżby… Eh! Stasiek taki głupi nie jest…”

Swoją drogą niepokoiła go myśl kupna kamienicy.

„Zapytam się Henryka Szlangbauma” – rzekł, wstając od kantorka.

W oddziale tkanin mały, zgarbiony Szlangbaum, z czerwonymi oczyma i wyrazem zajadłości na twarzy, kręcił się jak zwykłe, skacząc po drabince albo nurzając się między sztukami perkalu. Tak już przywykł do swojej gorączkowej roboty, że choć nie było interesantów, on ciągle wydostawał jakąś sztukę, odwijał i zawijał, ażeby następnie umieścić ją na właściwym miejscu.

Zobaczywszy pana Ignacego Szlangbaum zawiesił swoją jałową pracę i otarł pot z czoła.

– Ciężko, co?… – rzekł.

– Bo po co pan przekładasz te graty, skoro nie ma gości w sklepie? – odparł Rzecki.

– Bah!… gdybym tego nie robił, zapomniałbym, gdzie co leży… stawy zaśniedziałyby w członkach… Zresztą – jużem przywykł… Pan ma jaki interes do mnie?…

Rzecki stropił się na chwilę.

– Nie… Tak chciałem zobaczyć, jak panu tu idzie – odpowiedział pan Ignacy rumieniąc się, o ile to było możliwe w jego wieku.

„Czyżby i on mnie posądzał i śledził?… – błysnęło w głowie Szlangbaumowi i gniew go ogarnął. – Tak, ma ojciec rację… Dziś wszyscy huzia! na Żydów. Niedługo już trzeba będzie zapuścić pejsy i włożyć jarmułkę514…”

„On coś wie!” – pomyślał Rzecki i rzekł głośno:

– Podobno… podobno szanowny ojciec pański kupuje jutro kamienicę… kamienicę pana Łęckiego?…

– Nic o tym nie wiem – odpowiedział Szlangbaum spuszczając oczy. W duchu zaś dodał:

„Mój stary kupuje dom dla Wokulskiego, a oni myślą i pewnie mówią: ot, patrzajcie, znowu Żyd, lichwiarz zrujnował jednego katolika i pana z panów…”

„Coś wie, tylko gadać nie chce – myślał Rzecki. – Zawsze Żyd…”

Pokręcił się jeszcze po sali, co Szlangbaum uważał za dalszy ciąg posądzeń i śledzenia go, i wrócił do siebie, wzdychając.

„To jest okropne, że Stach ma więcej zaufania do Żydów aniżeli do mnie…”

„Po co on jednak kupuje ten dom, po co wdaje się z Łęckimi… A może nie kupuje?… Może to tylko pogłoski?…”

Tak się lękał uwięzienia w murach dziewięćdziesięciu tysięcy rubli gotówki, że cały dzień tylko o tym myślał. Była chwila, że chciał wprost zapytać Wokulskiego, ale – zabrakło mu odwagi.

„Stach – mówił w sobie – wdaje się dziś tylko z panami, a ufa Żydom. Co jemu po starym Rzeckim!…”

Więc postanowił pójść jutro do sądu i zobaczyć, czy naprawdę stary Szlangbaum kupi dom Łęckich i czy, jak mówił Klejn, dolicytuje go do dziewięćdziesięciu tysięcy rubli. Jeżeli to się sprawdzi, będzie znakiem, że wszystko inne jest prawdą.

W południe wpadł do sklepu Wokulski i zaczął rozmawiać z Rzeckim wypytując go o wczorajszy teatr i o to: dlaczego uciekł z pierwszego rzędu krzeseł, a album kazał doręczyć Rossiemu przez Pifkego. Ale pan Ignacy miał w sercu tyle żalów i tyle wątpliwości co do swego kochanego Stacha, że odpowiadał mu półgębkiem i z nachmurzoną twarzą.

Więc i Wokulski umilknął i opuścił sklep z goryczą w duszy.

„Wszyscy odwracają się ode mnie – mówił sobie – nawet Ignacy… Nawet on… Ale ty mi to wynagrodzisz!…” – dodał już na ulicy, patrząc w stronę Alei Ujazdowskiej.

Po wyjściu Wokulskiego ze sklepu Rzecki ostrożnie wypytał się „panów”, w którym sądzie i o której godzinie odbywają się licytacje domów. Potem uprosił Lisieckiego o zastępstwo na jutro między dziesiątą z rana a drugą po południu i z podwójną gorliwością zabrał się do swoich rachunków. Machinalnie (choć bez błędu) dodawał długie jak Nowy Świat kolumny cyfr, a w przerwach myślał:

„Dzisiaj zmarnowałem blisko godzinę, jutro zmarnuję z pięć godzin, a wszystko dlatego, że Stach więcej ufa Szlangbaumom aniżeli mnie… Na co jemu kamienica?… Po jakiego diabła wdaje się z tym bankrutem Łęckim?… Skąd mu strzeliło do łba latać na włoski teatr i jeszcze dawać kosztowne prezenta temu przybłędzie Rossiemu?…”

Nie podnosząc głowy od ksiąg siedział przy kantorku do szóstej, a tak był zatopiony w robocie, że już nie tylko nie przyjmował pieniędzy, ale nawet nie widział i nie słyszał gości, którzy roili się i hałasowali w sklepie jak olbrzymie pszczoły w ulu. Nie spostrzegł też jednego najmniej spodziewanego gościa, którego „panowie” witali okrzykami i głośnymi pocałunkami.

Dopiero gdy przybysz stanąwszy nad nim krzyknął mu w ucho:

– Panie Ignacy, to ja!…

Rzecki ocknął się, podniósł głowę, brwi i oczy w górę i zobaczył Mraczewskiego…

– Hę?… – spytał pan Ignacy przypatrując się młodemu elegantowi, który opalił się, zmężniał, a nade wszystko utył.

– No, co… no, co słychać?… – ciągnął pan Ignacy podając mu rękę. – Co z polityki?…

– Nic nowego – odparł Mraczewski. – Kongres w Berlinie robi swoje, Austriacy wezmą Bośnię515.

– No, no, no… żarty, żarty!… A o małym Napoleonku co słychać?

– Uczy się w Anglii w szkole wojskowej i podobno kocha się w jakiejś aktorce…

– Zaraz kocha się!… – powtórzył drwiąco pan Ignacy. – A do Francji nie wraca?… Jakże się pan miewasz?… Skądeś się tu wziął?… No, gadaj prędko – zawołał Rzecki wesoło, uderzając go w ramię. – Kiedyżeś przyjechał?…

– A to cała historia! – odpowiedział Mraczewski rzucając się na fotel. – Przyjechaliśmy tu dziś z Suzinem o jedynastej… Od pierwszej do trzeciej byliśmy z nim u Wokulskiego, a po trzeciej wpadłem na chwilę do matki i na chwilę do pani Stawskiej… Pyszna kobieta, co?…

– Stawska?… Stawska?… – przypominał sobie Rzecki trąc czoło.

– Znasz ją pan przecie. Ta piękna, co to ma córeczkę… Co to się tak podobała panu…

– Ach, ta!… wiem… Nie mnie się podobała – westchnął Rzecki – tylko myślałem, że dobra byłaby z niej żona dla Stacha…

– Paradny pan jesteś – roześmiał się Mraczewski. – Przecież ona ma męża…

– Męża?

– Naturalnie. Zresztą znane nazwisko. Przed czterema laty uciekł biedak za granicę, bo posądzili go o zabicie tej…

– Ach, pamiętam!… Więc to on?… Dlaczegóż nie wrócił, boć przecie okazało się, że nie winien?…

– Rozumie się, że nie winien – prawił Mraczewski. – Ale swoją drogą, jak dmuchnął do Ameryki, tak po dziś dzień nie ma o nim wiadomości. Pewnie biedak gdzieś zmarniał, a kobieta została ani panną, ani wdową… Okropny los!… Utrzymywać cały dom z haftu, z gry na fortepianie, z lekcyj angielskiego… pracować cały dzień jak wół i jeszcze nie mieć męża… Biedne te kobiety!… My byśmy, panie Ignacy, tak długo nie wytrwali w cnocie, co?… O, wariat stary…

– Kto wariat? – spytał Rzecki, zdumiony nagłym przejściem w rozmowie.

– Któż by, jeżeli nie Wokulski – odparł Mraczewski. – Suzin jedzie do Paryża i chce go gwałtem zabrać, bo ma tam robić jakieś ogromne zakupy towarów. Nasz stary nie zapłaciłby grosza za podróż, miałby książęce życie, bo Suzin im dalej od żony, tym szerzej rozpuszcza kieszeń… E! i jeszcze zarobiłby z dziesięć tysięcy rubli.

– Stach… to jest nasz pryncypał zarobiłby z dziesięć tysięcy? – spytał Rzecki.

– Naturalnie. Ale cóż, kiedy tak już zgłupiał…

– No, no… panie Mraczewski!… – zgromił go pan Ignacy

– Ale słowo honoru, że zgłupiał. Bo przecież wiem, że jedzie na wystawę do Paryża, i to lada tydzień…

– Tak.

– Więc nie wolałby jechać z Suzinem, nic nie wydać i jeszcze tyle zarobić?… Przez dwie godziny błagał go Suzin: „Jedź ze mną, Stanisławie Piotrowiczu”, prosił, kłaniał się i na nic… Wokulski nie i nie!… Mówił, że ma tutaj jakieś interesa…

– No, ma… – wtrącił Rzecki.

– O tak, ma… – przedrzeźniał go Mraczewski. – Największy jego interes jest nie zrażać Suzina, który pomógł mu zrobić majątek, dziś daje mu ogromny kredyt i nieraz mówił do mnie, że nie uspokoi się, dopóki Stanisław Piotrowicz nie odłoży sobie choć z milion rubli… I takiemu przyjacielowi odmawiać tak drobnej usługi, zresztą bardzo dobrze opłaconej! – oburzał się Mraczewski.

Pan Ignacy otworzył usta, lecz przygryzł je. O mało że się nie wygadał w tej chwili, iż Wokulski kupuje dom Łęckiego i że tak wielkie prezenta daje Rossiemu.

 

Do kantorka zbliżył się Klejn z Lisieckim. Mraczewski spostrzegłszy, że są nie zajęci, zaczął rozmawiać z nimi, a pan Ignacy znowu został sam nad swoją księgą.

„Nieszczęście! – myślał. – Dlaczego ten Stach nie jedzie darmo do Paryża i jeszcze zniechęca do siebie Suzina?… Jaki zły duch spętał go z tymi Łęckimi… Czyżby?… Eh! przecie on aż tak głupim nie jest… A swoją drogą, szkoda tej podróży i dziesięciu tysięcy rubli… Mój Boże! jak się to ludzie zmieniają…”

Schylił głowę i posuwając palcem z dołu do góry albo z góry na dół, sumował kolumny cyfr długich jak Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Sumował bez błędu, nawet z cicha mruczał, a jednocześnie myślał sobie, że jego Stach znajduje się na jakiejś fatalnej pochyłości.

„To darmo – szeptał mu głos ukryty na samym dnie duszy – to darmo!… Stach wklepał się w grubą awanturę… I z pewnością w polityczną awanturę, bo taki człowiek jak on nie wariowałby dla kobiety, choćby nawet była nią sama – panna… Ach, do diabła! omyliłem się… Wyrzeka się, gardzi dziesięcioma tysiącami rubli, on, który osiem lat temu musiał pożyczać ode mnie po dziesięć rubli na miesiąc, ażeby za to wykarmić się jak nędzarz… A teraz rzuca w błoto dziesięć tysięcy rubli, pakuje w kamienicę dziewięćdziesiąt tysięcy, robi aktorom prezenta po kilkadziesiąt rubli… Jak mi Bóg miły, nic nie rozumiem! I to niby jest pozytywista, człowiek realnie myślący… Mnie nazywają starym romantykiem, ale przecież takich głupstw nie robiłbym… No, chociaż jeżeli zabrnął w politykę…”

Na tych medytacjach upłynął mu czas do zamknięcia sklepu. Głowa go trochę bolała, więc wyszedł na spacer na Nowy Zjazd i wróciwszy do domu wcześnie spać się położył.

„Jutro – mówił do siebie – zrozumiem ostatecznie, co się święci. Jeżeli Szlangbaum kupi dom Łęckiego i da dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, to znaczy, że go naprawdę Stach podstawił i już jest skończonym wariatem… A może też Stach nie kupuje kamienicy, może to wszystko plotki?…”

Zasnął i śniło mu się, że w oknie jakiegoś wielkiego domu widzi pannę Izabelę, do której stojący obok niego Wokulski chce biec. Na próżno zatrzymuje go pan Ignacy, aż pot oblewa mu całe ciało. Wokulski wyrywa mu się i znika w bramie kamienicy.

„Stachu, wróć się!…” – krzyczy pan Ignacy widząc, że dom poczyna się chwiać.

Jakoż dom zawala się. Panna Izabela, uśmiechnięta, wylatuje z niego jak ptak, a Wokulskiego nie widać…

„Może wbiegł na podwórko i ocalał…” – myśli pan Ignacy i budzi się z mocnym biciem serca.

Nazajutrz pan Ignacy budzi się na kilka minut przed szóstą; przypomina sobie, że to dziś właśnie licytują kamienicę Łęckiego, że ma przypatrzeć się temu widowisku, i zrywa się z łóżka jak sprężyna. Biegnie boso do wielkiej miednicy, oblewa się cały zimną wodą i patrząc na swoje patykowate nogi mruczy:

„Zdaje mi się, że trochę utyłem.”

Przy skomplikowanym procesie mycia się pan Ignacy robi dziś taki zgiełk, że budzi Ira. Brudny pudel otwiera jedyne oko, jakie mu pozostało, i snadź dostrzegłszy niezwykłe ożywienie swego pana zeskakuje z kufra na podłogę. Przeciąga się, ziewa, wydłuża w tył jedną nogę, potem drugą nogę, potem na chwilę siada naprzeciw okna, za którym słychać bolesny krzyk zarzynanej kury, i zmiarkowawszy, że naprawdę nic się nie stało, wraca na swoją pościel. Jest przy tym tak ostrożny czy może rozgniewany na pana Ignacego za fałszywy alarm, że odwraca się grzbietem do pokoju, a nosem i ogonem do ściany, jak gdyby panu Ignacemu chciał powiedzieć:

„Już ja tam wolę nie widzieć twojej chudości.”

Rzecki ubiera się w okamgnieniu i z piorunującą szybkością wypija herbatę nie patrząc ani na samowar, ani na służącego, który go przyniósł. Potem biegnie do sklepu jeszcze zamkniętego, przez trzy godziny rachuje bez względu na ruch gości i rozmowy „panów” i punkt o dziesiątej mówi do Lisieckiego:

– Panie Lisiecki, wrócę o drugiej…

– Koniec świata! – mruczy Lisiecki. – Musiało trafić się coś nadzwyczajnego, jeżeli ten safanduła wychodzi o takiej porze do miasta…

Stanąwszy na chodniku przed sklepem pan Ignacy dostaje ataku wyrzutów sumienia.

„Co ja dziś wyrabiam?… – myśli. – Co mnie obchodzą licytacje choćby pałaców, nie tylko kamienic?…”

I waha się: czy iść do sądu, czy wracać do sklepu? W tej chwili widzi na Krakowskim przejeżdżającą dorożkę, a w niej damę wysoką, chudą i mizerną, w czarnym kostiumie. Dama właśnie patrzy na ich sklep, a Rzecki w jej zapadłych oczach i lekko posiniałych ustach spostrzega wyraz głębokiej nienawiści.

„Dalibóg, że to baronowa Krzeszowska… – mruczy pan Ignacy. – Oczywiście, jedzie na licytację… Awantura!…”

Budzą się w nim jednak wątpliwości. Kto wie, czy baronowa jedzie do sądu; może to wszystko plotki?… „Warto sprawdzić” – myśli pan Ignacy, zapomina o swoich obowiązkach dysponenta i najstarszego subiekta i poczyna iść za dorożką. Nędzne konie wloką się tak powoli, że pan Ignacy może obserwować wehikuł na całej przestrzeni do kolumny Zygmunta. W tym miejscu dorożka skręca na lewo, a Rzecki myśli:

„Rozumie się, że jedzie baba na Miodową516. Taniej kosztowałaby ją podróż na miotle…”

Przez dom Rezlera517 (który przypomina mu onegdajszą pijatykę!) i część Senatorskiej518 pan Ignacy dostaje się na Miodową. Tu przechodząc około składu herbaty Nowickiego519 wstępuje na chwilę, ażeby powiedzieć właścicielowi: „dzień dobry!”, i szybko ucieka, dalej mrucząc:

„Co on sobie pomyśli zobaczywszy mnie o tej godzinie na ulicy?… Naturalnie pomyśli, że jestem najpodlejszy dysponent, który zamiast siedzieć w sklepie, łajdaczy się po mieście… Oto los!…”

Przez pozostałą część drogi do sądu trapi pana Ignacego sumienie. Przybiera ono postać olbrzyma z brodą w żółtym jedwabnym kitlu i takichże spodniach, który dobrodusznie a zarazem ironicznie patrząc mu w oczy mówi:

„Powiedz mi pan, panie Rzecki, jaki to porządny kupiec wałęsa się o tej porze po mieście? Pan jesteś taki kupiec jak ja baletnik…”

I pan Ignacy czuje, że nie może nic odpowiedzieć surowemu sędziemu. Rumieni się, potnieje i już chce wracać do swoich ksiąg (w taki jednakże sposób, ażeby go zobaczył Nowicki), gdy nagle widzi przed sobą dawny pałac Paca.

„Tu będzie licytacja!” – mówi pan Ignacy i zapomina o skrupułach. Olbrzym z brodą, w żółtym jedwabnym kitlu, rozpływa się przed oczyma jego duszy jak mgła.

Rozejrzawszy się w sytuacji pan Ignacy przede wszystkim spostrzega, że do gmachu sądowego prowadzą dwie olbrzymie bramy i dwoje drzwi. Następnie widzi cztery różnej wielkości gromady starozakonnych z minami bardzo poważnymi. Pan Ignacy nie wie, dokąd iść; idzie jednak do tych drzwi, przed którymi stoi najwięcej starozakonnych, domyślając się, że tam właśnie odbywa się licytacja.

W tej chwili przed gmach sądu zajeżdża powóz, a w nim pan Łęcki. Pan Ignacy nie może pohamować czci dla jego pięknych, siwych wąsów i podziwu dla jego humoru. Pan Łęcki bowiem nie wygląda tak jak bankrut, któremu licytują kamienicę, ale jak milioner, który przyjechał do rejenta, ażeby podnieść drobną sumę stu kilkudziesięciu tysięcy rubli.

Pan Łęcki wysiada uroczyście z powozu, triumfalnym krokiem zbliża się do drzwi sądowych, a jednocześnie z drugiej strony ulicy przybiega do niego dżentelmen mający wszelakie pozory próżniaka, który jednakże jest adwokatem. Po bardzo krótkim, a nawet niedbałym powitaniu pan Łęcki pyta dżentelmena:

– Cóż?… kiedyż?…

– Za godzinkę… może trochę dłużej… – odpowiada dżentelmen.

– Wyobraź pan sobie – mówi z dobrotliwym uśmiechem pan Łęcki – że przed tygodniem jeden mój znajomy wziął dwakroć za dom520, który go kosztował sto pięćdziesiąt tysięcy. A że mój kosztował mnie sto tysięcy, więc powinienem wziąć w tym stosunku ze sto dwadzieścia pięć…

– Hum!… hum!… – mruczy adwokat.

– Będziesz się pan śmiał – ciągnie pan Tomasz – z tego, co powiem (bo wy lubicie żartować z przeczuć i snów), a jednak dziś śniło mi się, że mój dom poszedł za sto dwadzieścia tysięcy… Mówię to panu przed licytacją, uważasz?… Za parę godzin przekonasz się, że nie należy śmiać się ze snów… Są rzeczy na niebie i ziemi…

– Hum!… hum!… – odpowiada adwokat i obaj panowie wchodzą w pierwsze drzwi gmachu.

„Chwała Bogu! – myślał pan Ignacy. – Jeżeli Łęcki weźmie sto dwadzieścia tysięcy za swój dom, to znaczy, że Stach nie zapłaci za niego dziewięćdziesięciu tysięcy rubli.”

Wtem ktoś lekko dotyka jego ramienia. Pan Ignacy ogląda się i widzi za sobą starego Szlangbauma.

– Czy może pan mnie szuka? – pyta sędziwy Żyd, bystro patrząc mu w oczy.

– Nie, nie… – odpowiada zmieszany pan Ignacy.

– Pan nie ma do mnie żaden interes?… – powtarza Szlangbaum mrugając czerwonymi powiekami.

– Nie, nie…

– Git! – mruczy Szlangbaum i odchodzi między swoich współwyznawców.

Panu Ignacemu robi się zimno: obecność Szlangbauma w tym miejscu budzi w nim nowe podejrzenie. Aby je rozproszyć, pan Ignacy pyta stojącego przy drzwiach woźnego, gdzie odbywają się licytacje. Woźny wskazuje mu schody.

Pan Ignacy biegnie na górę i wpada do jednej sali. Uderza go tłum starozakonnych, słuchających z największym skupieniem jakiejś mowy. Rzecki poznaje, że w tej chwili toczy się tu sprawa przed sądem, że przemawia prokurator i że chodzi o grube oszustwo. W sali jest duszno; mowę prokuratora tłumi nieco hałas dorożek. Sędziowie wyglądają, jakby drzemali, adwokat ziewa, oskarżony ma minę, jakby chciał oszukać sąd najwyższej instancji, starozakonni przypatrują mu się ze współczuciem, a oskarżenia słuchają z uwagą. Niektórzy przy każdym silniejszym zarzucie prokuratora krzywią się i syczą: „aj-waj!…”

Pan Ignacy opuszcza salę; nie dla tej sprawy tu przyszedł.

Znalazłszy się w przedsionku, pan Ignacy chce iść na drugie piętro; jednocześnie omija go schodząca stamtąd baronowa Krzeszowska w towarzystwie mężczyzny, który ma powierzchowność znudzonego nauczyciela języków starożytnych. Jest to jednak adwokat, o czym świadczy srebrny znaczek przypięty do klapy bardzo wytartego fraka; szaraczkowe521 zaś spodnie kapłana sprawiedliwości są na kolanach tak wytłoczone, jak gdyby ich właściciel, zamiast bronić swoich klientów, nieustannie oświadczał się bogini Temidzie.

– Więc jeżeli dopiero za godzinę – mówi jękliwym głosem pani Krzeszowska – w takim razie pójdę teraz do Kapucynów522… Nie sądzi pan…

– Nie sądzę, ażeby wizyta pani u Kapucynów wpłynęła na przebieg licytacji – odpowiada znudzony adwokat.

– Gdyby jednak pan mecenas szczerze chciał, gdyby pobiegał…

Mecenas w wytłoczonych spodniach niecierpliwie potrząsa ręką.

– Ach, pani dobrodziejko – mówi – ja już tyle nabiegałem się w sprawie tej licytacji, że choćby dzisiaj należy mi się spoczynek. W dodatku mam za kilka minut urzędówkę523 o zabójstwo… Widzi pani te piękne damy?… Wszystkie idą słuchać mojej obrony… Efektowna sprawa!…

– Więc pan mecenas opuszcza mnie? – wykrzykuje baronowa.

– Ależ będę… będę na sali – przerywa jej adwokat – będę przy licytacji, tylko niech mi pani zostawi choć parę minut do pomyślenia o moim zabójcy…

I wpada w otwarte drzwi, nakazując woźnemu, ażeby nikogo nie wpuszczał.

– O Boże! – mówi baronowa na cały głos – nędzny zabójca ma obrońcę, ale biedna, samotna kobieta na próżno szuka człowieka, który by ujął się za jej honorem, za jej spokojem, za jej mieniem…

Ponieważ pan Ignacy nie chce być tym człowiekiem, więc spiesznie ucieka na dół, potrącając młode, piękne i eleganckie kobiety, które przypędziła tu żądza wysłuchania sławnego procesu o zabójstwo. To lepsze aniżeli teatr; aktorzy bowiem urzędowego widowiska grają jeżeli nie lepiej, to z pewnością realniej od dramatycznych.

Na schodach wciąż rozlegają się lamentacje pani Krzeszowskiej i śmiechy młodych, pięknych i eleganckich kobiet, śpieszących na oglądanie zabójcy, pokrwawionej odzieży, siekiery, którą zabił swoją ofiarę, i spoconych sędziów. Pan Ignacy ucieka z sieni aż na drugą stronę ulicy; na rogu Kapitulnej i Miodowej wpada do cukierni i kryje się w tak ciemnym kącie, w którym nie mogłaby już poznać go nawet pani Krzeszowska.

Każe sobie podać filiżankę pienistej czekolady, zasłania się podartą gazetą i widzi, że w tym małym pokoiku znajduje się drugi, jeszcze ciemniejszy kąt, w którym mieści się pewien okazałej tuszy jegomość i jakiś zgarbiony Żyd. Pan Ignacy myśli, że okazały jegomość jest co najmniej hrabią i właścicielem wielkich dóbr na Ukrainie, a Żyd jego faktorem; tymczasem zaś słucha toczącej się między nimi rozmowy.

507pekeflejsz (z niem.) – mięso peklowane (konserwowane). [przypis redakcyjny]
508„Marsylianka” – rewolucyjna pieśń francuska, ułożona w r. 1792 przez Rouget de l'Isle, która stała się francuskim hymnem narodowym. [przypis redakcyjny]
509sprzed wojny francusko-pruskiej… – a więc sprzed roku 1870. [przypis redakcyjny]
510ratuszowa wieża – ratusz ten, mieszczący się od 1817 r. w dawnym pałacu Antoniego Jabłonowskiego, znajdował się naprzeciw Teatru Wielkiego na obecnym placu Teatralnym; został zburzony podczas powstania warszawskiego; obecnie stoi tu pomnik Bohaterów Warszawy. [przypis redakcyjny]
511nankinowy – nankin: gęsta i gładka tkanina, barwy żółtej, podobna do perkalu. [przypis redakcyjny]
512kampania sewastopolska – oblężenie i zdobycie rosyjskiej twierdzy Sewastopol przez wojska angielskie i francuskie było głównym wydarzeniem wojny krymskiej (1853–1856). [przypis redakcyjny]
513trzy kwadranse na siódmą – szósta czterdzieści pięć. [przypis edytorski]
514jarmułka – okrągła czapeczka bez daszka, noszona przez Żydów. [przypis redakcyjny]
515Austriacy wezmą Bośnię – wiadomość o powzięciu tej decyzji przez kongres berliński przyniosła prasa warszawska w ostatnich dniach czerwca 1878 r. [przypis redakcyjny]
516Miodowa – przy ul. Miodowej (która wówczas zaczynała się przy ul. Senatorskiej; przedłużenie Miodowej do Krakowskiego Przedmieścia nastąpiło pod koniec roku 1887) w dawnym pałacu Paca mieścił się od r. 1875 Sąd Okręgowy. (Nazwa od gen. Ludwika Paca, który przebudował go w r. 1823; pałac wypalony w r. 1944 jest obecnie całkowicie odbudowany. Mieści się tu Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej). [przypis redakcyjny]
517dom Rezlera (właściwie Roeslera) – dom przechodni z Krakowskiego Przedmieścia na ul. Senatorską; wybudowany w w. XVIII; znajdowała się w nim stara restauracja. (Zniszczony w czasie wojny, obecnie Krakowskie Przedmieście nr 79). [przypis redakcyjny]
518Senatorska – ulica wiodąca z placu Zamkowego na plac Bankowy; w czasie wojny była bardzo zniszczona, obecnie odbudowana. [przypis redakcyjny]
519skład herbaty Nowickiego – handel win zagranicznych i towarów kolonialnych Wł.F. Nowickiego przy ul. Miodowej. (Starszy subiekt w sklepie Nowickiego, Bolesław Morski, był podobno pierwowzorem Rzeckiego). [przypis redakcyjny]
520wziął dwakroć za dom – tj. dwieście tysięcy rubli. [przypis redakcyjny]
521szaraczkowy – zrobiony z szaraczek, płótna albo sukna szarej barwy. [przypis redakcyjny]
522pójdę teraz do Kapucynów – mowa o kościele Kapucynów (z XVII w., fundacji króla Jana III Sobieskiego), sąsiadującym z pałacem Paca. [przypis redakcyjny]
523urzędówka – obrona prowadzona z urzędu. [przypis redakcyjny]