Tasuta

Lalka, tom pierwszy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Panie dobrodzieju – mówi zgarbiony Żyd – żeby nie to, że pana dobrodzieja nikt nie zna w Warszawie, to ja bym panu za ten interes nie dał nawet dziesięć rubli. A tak zarobi pan dobrodziej dwadzieścia pięć…

– I wystoję się z godzinę w dusznej sali! – odmrukuje jegomość.

– Prawda – ciągnie dalej Żyd – że w naszym wieku ciężko stoić, no, ale takie pieniądze to też nie chodzą piechotą… A jaką pan będzie miał reputację, kiedy się dowiedzą, że pan dobrodziej chciał kupić kamienicę za osiemdziesiąt tysięcy rubli?…

– Niech będzie. Ale dwadzieścia pięć rubli gotówką na stół…

– Niech Bóg zabroni! – odpowiada Żyd. – Pan dobrodziej dostanie do ręki pięć rubli, a dwadzieścia pójdzie na dług tego nieszczęśliwego Seliga Kupferman, co już przez dwa lata grosza od pana nie widział, choć ma wyrok.

Okazały pan uderza ręką w stół marmurowy i chce wychodzić. Zgarbiony Żyd chwyta go za połę surduta, znowu sadza na krześle i ofiaruje sześć rubli gotówką.

Po kilkuminutowym targu strony godzą się na osiem rubli, z których siedem będą wypłacone po licytacji, a rubel natychmiast. Żyd opiera się, ale majestatyczny pan jednym argumentem rozcina jego wahania:

– Przecież, do diabła, muszę oddać za herbatę i ciastka!

Żyd wzdycha, z zatłuszczonej portmonetki wydobywa najbardziej podarty papierek i wyprostowawszy go kładzie na marmurowym stole. Następnie wstaje i leniwie opuszcza ciemny pokoik, a pan Ignacy przez dziurkę gazety poznaje w nim starego Szlangbauma.

Pan Ignacy spiesznie dopija czekoladę i ucieka z cukierni na ulicę. Już obrzydła mu licytacja, której ma pełne uszy i pełną głowę. Chce w jakiś sposób przepędzić zbywający mu czas i spostrzegłszy otwarty kościół Kapucynów kieruje się do niego będąc pewnym, że w świątyni znajdzie spokój, przyjemny chłodek, a nade wszystko, że tam przynajmniej nie usłyszy o licytacji.

Wchodzi do kościoła i istotnie znajduje ciszę i chłód, a nadto nieboszczyka na katafalku otoczonego świecami, które się jeszcze nie palą, i kwiatami, które już nie pachną. Od pewnego czasu pan Ignacy nie lubi widoku trumny, więc skręca na lewo i widzi klęczącą – na posadzce w czarnym stroju kobietę. Jest to baronowa Krzeszowska, kornie zgięta ku ziemi; bije się w piersi i co chwilę podnosi chustkę do oczu.

„Jestem pewny, iż modli się o to, ażeby dom Łęckiego poszedł za sześćdziesiąt tysięcy rubli” – myśli pan Ignacy. Lecz że i widok pani Krzeszowskiej nie wydaje mu się ponętnym, więc cofa się na palcach i przechodzi na prawą stronę kościoła.

Tu znajduje się tylko parę kobiet: jedna półgłosem odmawia różaniec, druga śpi. Zresztą nikogo więcej, tylko spoza filaru wychyla się średniego wzrostu mężczyzna, energicznie wyprostowany, pomimo siwych włosów, i szepczący modlitwę z zadartą głową.

Rzecki poznaje w nim pana Łęckiego i myśli:

„Jestem pewny, że ten prosi Boga, ażeby jego dom poszedł za sto dwadzieścia tysięcy rubli…”

Potem spiesznie opuszcza kościół zastanawiając się, w jaki też sposób dobry Bóg zadowolni524 sprzeczne żądania pani baronowej Krzeszowskiej i pana Tomasza Łęckiego?

Nie znalazłszy, czego szukał, ani w cukierni, ani w kościele, pan Ignacy zaczyna spacerować po ulicy, niedaleko sądowego gmachu. Jest bardzo zmieszany; zdaje mu się, że każdy przechodzień patrzy mu drwiąco w oczy, jakby mówił: „Nie wolałbyś to, stary łobuzie, pilnować sklepu?”, i że z każdej dorożki wyskoczy który z „panów” donosząc mu, że sklep spalił się lub zawalił. Więc znowu myśli: czyby nie lepiej było dać za wygraną licytacji, a wrócić do swoich ksiąg i kantorka, gdy nagle słyszy rozpaczliwy krzyk.

To jakiś Żydek wychylił się przez okno sali sądowej i coś wrzasnął do gromady swoich współwyznawców, którzy na to hasło rzucili się do drzwi tłocząc się, potrącając spokojnych przechodniów i tupiąc niecierpliwie nogami jak spłoszone stado owiec w ciasnej owczarni.

„Aha, już zaczęła się licytacja!…” – mówi do siebie pan Ignacy idąc za nimi na górę.

W tej chwili czuje, że ktoś pochwycił go z tyłu za ramię, i odwróciwszy głowę widzi owego majestatycznego pana, który od Szlangbauma dostał w cukierni rubla zadatku. Okazały pan widocznie bardzo się śpieszy, gdyż obu pięściami toruje sobie drogę pośród zbitej masy ciał starozakonnych wołając:

– Na bok, parchy, kiedy ja idę na licytację!…

Żydzi wbrew swoim zwyczajom usuwają się i patrzą na niego z podziwem.

– Jakie on musi mieć pieniądze! – mruczy jeden z nich do swego sąsiada.

Pan Ignacy, który jest nieskończenie mniej śmiałym aniżeli okazały jegomość, zamiast pchać się jak on, zdaje się na łaskę i niełaskę losu. Prąd starozakonnych ogarnia go ze wszystkich stron. Przed sobą widzi zatłuszczony kołnierz, brudny szalik i jeszcze brudniejszą szyję; za sobą czuje zapach świeżej cebuli; z prawej strony jakaś szpakowata broda opiera mu się na obojczyku, a z lewej silny łokieć uciska mu rękę aż do ścierpnięcia.

Gniotą go, popychają, szarpią za odzież. Ktoś chwyta go za nogi, ktoś sięga do kieszeni, ktoś uderza go między łopatki. Nadchodzi chwila, w której pan Ignacy sądzi, że połamią mu klatkę piersiową. Podnosi oczy do nieba i widzi, że jest we drzwiach. Już, już… zaduszą go… Nagle czuje przed sobą puste miejsce, uderza głową w czyjeś wdzięki, nie dosyć starannie zasłonięte połą surduta, i – jest w sali.

Odetchnął… Za nim rozlegają się krzyki i wymyślania licytantów, a od czasu do czasu upomnienia woźnego:

– Czego panowie tak się tłoczą… Cóż to, panowie są bydło czy co?…

„Nie wiedziałem, że tak trudno dostać się na licytację!…” – wzdycha pan Ignacy.

Mija dwie sale, tak puste, że nie widać w nich ani krzesła na podłodze, ani gwoździa w ścianie. Sale te tworzą przysionek jednego z wydziałów sprawiedliwości, lecz są widne i wesołe. Przez otwarte okna wlewają się tu potoki słonecznych blasków i gorący lipcowy wiatr nasycony warszawskimi pyłami. Pan Ignacy słyszy świegot wróbli i nieustanny turkot dorożek i doznaje dziwnego uczucia dysharmonii.

„Czy podobna – mówi – ażeby sąd wyglądał tak pusto jak niewynajęte mieszkanie i – tak wesoło?…”

Zdaje mu się, że zakratowane okna i szare ściany, połyskujące wilgocią, a obwieszone kajdanami, nierównie lepiej odpowiadałyby sali, w której skazują ludzi na wieczne lub doczesne więzienia.

Ale otóż i sala główna, do której biegną wszyscy starozakonni i gdzie skupia się cały interes licytacji. Jest to pokój tak rozległy, że można by w nim tańcować we czterdzieści par mazura, gdyby nie niska bariera, która dzieli go na dwie części: cywilną i licytacyjną. W części cywilnej znajduje się kilka wyplatanych kanap, w części licytacyjnej – estrada, a na niej duży stół, mający formę rogala pokrytego zielonym suknem. Za stołem spostrzega pan Ignacy trzech dygnitarzów mających łańcuchy na szyi i senatorską powagę na obliczach; są to komornicy. Na stole przed każdym dygnitarzem leży stos papierów reprezentujących wystawione na sprzedaż nieruchomości. Zaś między stołem i barierą, tudzież przed barierą, tłoczy się ciżba interesantów. Wszyscy oni mają zadarte głowy i patrzą na komorników ze skupieniem ducha, którego mogliby im pozazdrościć natchnieni asceci przypatrujący się świętym wizjom.

W sali pomimo otwartych okien unosi się woń środkująca między zapachem hiacyntu i starego kitu. Pan Ignacy domyśla się, że jest to woń chałatów525.

Wyjąwszy turkotu526 dorożek, w sali jest dosyć cicho. Komornicy milczą, zatopieni w swoich aktach, licytanci również milczą, zapatrzeni w komorników; reszta zaś publiczności, zebrana w cywilnej połowie izby i podzielona na grupy, wprawdzie szemrze, ale po cichu. Nie mają interesu, ażeby ich słyszano.

Tym więc głośniej rozlega się jęk baronowej Krzeszowskiej, która trzymając swego adwokata za klapy fraka mówi z gorączkowym pośpiechem:

– Błagam pana, nie odchodź… No… dam panu wszystko, co zechcesz…

– Tylko, pani baronowo, bez żadnych pogróżek! – odpowiada adwokat.

– Ja przecież nie grożę, ale nie opuszczaj mnie pan!… – deklamuje z prawdziwym uczuciem baronowa.

– Przyjdę na licytację, ależ teraz muszę iść do mego zabójcy…

– Tak!… więc nędzny morderca więcej budzi w panu współczucia aniżeli opuszczona kobieta, której mienie, honor, spokój…

Nagabany527 adwokat ucieka tak szybko, że jego spodnie wydają się jeszcze bardziej wytłoczonymi na kolanach, aniżeli są w istocie. Baronowa chce za nim biec, lecz w tej chwili pada w objęcia jakiegoś jegomości, który używa bardzo szafirowych okularów i ma fizjognomię zakrystiana.

 

– O co pani chodzi, droga pani? – mówi słodko jegomość w szafirowych okularach. – Żaden adwokat nie podbije pani ceny domu… to ja jezdem od tego… Desz pani jeden procent od każdego tysiąca rubli wyżej nad sumę początkową i dwadzieścia rubelków na koszta…

Baronowa Krzeszowska odskakuje od niego i wygiąwszy się w tył jak artystka grająca tragiczną rolę odpowiada mu jednym tylko wyrazem:

– Szatanie!…

Jegomość w okularach poznaje, że źle trafił, i cofa się skonsternowany. Jednocześnie zabiega mu drogę inny jegomość, mający minę skończonego łajdaka, i coś mu szepcze przez kilka minut, z bardzo ożywioną gestykulacją. Pan Ignacy jest pewny, że ci dwaj panowie pobiją się; oni jednak rozchodzą się bardzo spokojnie, a jegomość z miną łajdaka zbliża się do baronowej Krzeszowskiej i mówi półgłosem:

– Jeżeli pani baronowa coś zaryzykuje, możemy nie dopuścić nawet do siedemdziesięciu tysięcy rubli.

– Zbawco!… – woła baronowa. – Widzisz przed sobą kobietę skrzywdzoną i osamotnioną, której mienie, honor i spokój…

– Co mi tam honor – mówi jegomość z łajdacką fizjognomią. – Da pani dziesięć rubli zadatku?

Odchodzą oboje w najdalszy kąt sali i przed oczyma pana Ignacego kryją się za grupą starozakonnych. W tej grupie znajduje się stary Szlangbaum i młody Żydek bez zarostu, tak blady i wycieńczony, że pan Ignacy sądzi, iż bardzo niedawno musiał wstąpić w związki małżeńskie. Stary Szlangbaum coś wykłada wycieńczonemu Żydkowi, któremu coraz więcej baranieją oczy; co by mu jednak wykładał? Pan Ignacy nie może się domyśleć.

Odwraca się więc w drugą stronę sali i spostrzega o parę kroków od siebie pana Łęckiego z jego adwokatem, który widocznie nudzi się i chciałby gdzieś iść.

– Gdyby choć sto piętnaście… no – sto dziesięć tysięcy!… – mówi pan Łęcki. – Przecież pan adwokat musisz znać jakie sposoby…

– Hum!… hum!… – mówi adwokat, tęsknie spoglądając na drzwi. – Pan żąda zbyt wysokiej ceny… Sto dwadzieścia tysięcy za dom, za który dawano sześćdziesiąt…

– Ależ, panie, on kosztował mnie sto tysięcy…

– Tak… Hum!… hum!… Trochę pan przepłacił…

– Ja też – przerywa mu pan Łęcki – żądam tylko stu dziesięciu… I zdaje mi się, że kiedy jak kiedy, ale w tym razie powinien by mi pan adwokat dopomóc… Są przecież jakieś sposoby, których ja nie znam nie będąc prawnikiem…

– Hum!… hum!… – mruczy adwokat. Na szczęście, jeden z kolegów (odziany również we frak ze srebrnym znaczkiem) wywołuje go z sali; w minutę zaś później zbliża się do pana Łęckiego jegomość w szafirowych okularach, z miną zakrystiana, i mówi:

– O co panu chodzi, panie hrabio?… Żaden adwokat nie podbije panu ceny domu… Od tego ja jezdem… Desz pan hrabia dwadzieścia rubli na koszta i jeden procent od każdego tysiąca nad sześćdziesiąt tysięcy…

Pan Łęcki patrzy na zakrystiana z wielką pogardą; kładzie nawet obie ręce w kieszenie spodni (co jemu samemu wydaje się dziwnym) i mówi:

– Dam jeden procent od każdego tysiąca wyżej nad sto dwadzieścia tysięcy rubli…

Zakrystian w szafirowych okularach kłania się, poruszając przy tym lewą łopatką, i odpowiada:

– Przepreszem pana hrabiego…

– Stój! – przerywa pan Łęcki. – Wyżej nad sto dziesięć…

– Przepreszem.

– Nad sto.

– Przepreszem.

– Niech was pioruny!… Więc ile chcesz?…

– Jeden procencik od sumy wyższej nad siedemdziesiąt i dwadzieścia rubelków na koszta… – mówi kłaniając się do ziemi zakrystian.

– Dziesięć rubli weźmiesz? – pyta fiołkowy z gniewu pan Łęcki.

– Ja i rubelkiem nie pogardzę…

Pan Łęcki wydobywa wspaniały pugilares, z niego cały pęk szeleszczących dziesięciorublówek i jedną z nich daje zakrystianowi, który schyla się do ziemi.

– Zobaczy jaśnie wielmożny pan… – szepcze zakrystian.

Obok pana Ignacego stoi dwóch Żydów: jeden wysoki, śniady, z brodą tak czarną, że wpada w kolor granatowy, drugi łysy, z tak długimi faworytami, że walają mu klapy surduta. Dżentelmen z faworytami na widok dziesięciorublówek pana Łęckiego uśmiecha się i mówi półgłosem do pięknego bruneta:

– Pan wydzysz te pyniądze u ten szlachcic… Pan słyszysz, jak ony klaskają?… Ony tak czeszą szę, że mnie widzą… Pan to rozumysz, panie Cynader?…

– Łęcki jest pański klient? – pyta piękny brunet.

– Dlaczego on nie ma bycz mój?

– Co on ma? – mówi brunet.

– On ma… on ma – szostre w Krakowie, która, rozumysz pan, zapysała dla jego córki…

– A jeżeli ona nic nie zapisała?…

Dżentelmen z faworytami na chwilę tropi się.

– Tylko mi pan nie mów takie głupie gadanie!… Dlaczego szostra z Krakowa nie ma im zapysać, kiedy ona jest chora?…

– Ja nic nie wiem – odpowiada piękny brunet. (Pan Ignacy przyznaje w duchu, że tak pięknego mężczyzny nigdy jeszcze nie widział.)

– Ale on ma córkę, panie Cynader… – mówi niespokojnie właściciel bujnych faworytów. – Pan zna jego córkę, tę pannę Izabelę, panie Cynader?… Ja sam dałbym jej, no bez targu, sto rubli…

– Ja bym dał sto pięćdziesiąt – mówi piękny brunet – ale swoją drogą Łęcki to niepewny interes.

– Niepewny?… A pan Wokulski to co?…

– Pan Wokulski, no… to jest wielki interes – odpowiada brunet. – Ale ona jest głupia i Łęcki jest głupi, i oni wszyscy są głupi. I oni zgubią tego Wokulskiego, a on im nie da rady…

Panu Ignacemu pociemniało w oczach.

„Jezus, Maria! – szepcze. – Więc już nawet przy licytacjach mówią o Wokulskim i o niej… I jeszcze przewidują, że go zgubi… Jezus! Maria!…”

Około stołu zajętego przez komorników robi się mały zamęt; wszyscy widzowie pchają się w tamtym kierunku. Stary Szlangbaum również zbliża się do stołu, a po drodze kiwa na zniszczonego Żydka i nieznacznie mruga na okazałego pana, z którym niedawno rozmawiał w cukierni.

Współcześnie wbiega adwokat pani Krzeszowskiej, nie patrząc na nią zajmuje miejsce przed stołem i mruczy do komornika:

– Prędzej, panie, prędzej, bo dalibóg! nie ma czasu…

W kilka zaś minut po adwokacie wchodzi do sali nowa grupa osób. Jest tam para małżonków należących, zdaje się, do profesji rzeźniczej, jest stara dama z kilkunastoletnim wnukiem i dwu panów: jeden czerstwy i siwy, drugi kędzierzawy, wyglądający na suchotnika.

Obaj mają potulne fizjognomie i podniszczone odzienia, lecz na ich widok Żydzi poczynają szemrać i pokazywać palcami z wyrazem podziwu i szacunku. Obaj stają tak blisko pana Ignacego, że ten mimo woli musi wysłuchać rad, jakich siwy jegomość udziela kędzierzawemu:

– Rób, mówię tobie, Ksawery, jak ja. Ja nie śpieszę się, jak Boga kocham. Już trzy lata, mówię tobie, chcę kupić niewielki domik528, ot taki sobie za sto, za dwieście tysięcy, na stare lata, ale nie śpieszę się. Wyczytuję ja sobie, które chaty idą na licytację, ogląduję ja ich sobie powoli, kalkuluję ja sobie w głowie, a potem zachodzę ja sobie tu i słucham, co ludzie dają. I kiedy, mówię tobie, już nabrałem doświadczenia i w tym roku chciałem już co kupić, ceny jak raz w niepraktykowany sposób skoczyły, psiakrew, i muszę na nowo kalkulować!… Ale jak we dwu poczniem się przysłuchiwać, to mówię tobie, ubijemy interes…

– Czycho!… – zawołano od stołu.

W sali ucichło, a pan Ignacy słucha opisu kamienicy położonej tu i tu, mającej trzy oficyny i trzy piętra, plac, ogród itd. W trakcie tego ważnego aktu pan Łęcki robi się na przemian blady i fioletowy, a pani Krzeszowska co chwilę podnosi do nosa kryształowy flakonik w złotej oprawie.

– Znam ten dom! – wykrzykuje nagle jegomość w szafirowych okularach z miną zakrystiana. – Znam ten dom!… Z zamkniętymi oczami wart sto dwadzieścia tysięcy rubli…

– Co pan zawracasz! – odzywa się stojący obok baronowej Krzeszowskiej pan z fizjognomią łajdaka. – Co to za dom?… Rudera… trupiarnia!…

Pan Łęcki robi się bardzo fioletowy. Kiwa na zakrystiana i pyta go szeptem:

– Kto jest tamten łotr?

– Tamten?… – pyta zakrystian. – To szubrawczyna!… Niech pan hrabia nie zważa na niego… – I mówi na cały głos: – Słowo honoru, za ten dom śmiało można dać sto trzydzieści tysięcy…

– Kto jest ten nikczemnik? – pyta baronowa jegomościa z łajdacką miną. – Kto jest ten w niebieskich okularach?…

– Tamten?… – odpowiada zapytany. – To znany szubrawiec… niedawno siedział na Pawiaku529… Niech pani na niego nie zważa… Plunąć nie warto…

– Cicho tam!… – woła urzędowy głos od stołu.

Zakrystian mruga na pana Łęckiego uśmiechając się familiarnie i pcha się do stołu między licytantów. Jest ich czterech: adwokat baronowej, okazały pan, stary Szlangbaum i zniszczony Żydek, obok którego staje zakrystian.

– Sześćdziesiąt tysięcy i pięćset rubli – mówi cicho adwokat pani Krzeszowskiej.

– Dalibóg! więcej nie warto… – wtrąca jegomość z miną łajdaka.

Baronowa triumfalnie spogląda na pana Łęckiego.

– Sześćdziesiąt pięć… – odzywa się majestatyczny pan.

– Sześćdziesiąt pięć tysięcy i sto rubli – bełkocze blady Żydek.

– Sześćdziesiąt sześć… – dodaje Szlangbaum.

– Siedemdziesiąt tysięcy! – wrzeszczy zakrystian.

– Ach! ach! ach!… – wybucha płaczem baronowa upadając na wyplataną kanapkę.

Jej adwokat szybko odchodzi od stołu i biegnie bronić zabójcy.

– Siedemdziesiąt pięć tysięcy!… – woła okazały pan.

– Umieram!… – jęczy baronowa.

W sali robi się ruch. Stary Litwin chwyta pod rękę baronową, którą odbiera mu Maruszewicz, nie wiadomo skąd przybyły na ten uroczysty wypadek. Zanosząca się od płaczu baronowa, wsparta na Maruszewiczu, opuszcza salę złorzecząc przy tym swemu adwokatowi, sądowi, licytantom i komornikom. Pan Łęcki blado uśmiecha się, a tymczasem zniszczony Żydek mówi:

– Osiemdziesiąt tysięcy i sto rubli…

– Osiemdziesiąt pięć… – wtrąca Szlangbaum.

Pan Łęcki cały zamienia się we wzrok i słuch. Wzrokiem dostrzega już tylko trzech licytantów, a słuchem chwyta wyrazy otyłego pana:

– Osiemdziesiąt osiem tysięcy…

– Osiemdziesiąt osiem i sto rubli – mówi mizerny Żydek.

– Niech będzie dziewięćdziesiąt – kończy stary Szlangbaum uderzając ręką w stół.

– Dziewięćdziesiąt tysięcy – mówi komornik – po raz pierwszy…

Pan Łęcki zapomniawszy o etykiecie pochyla się do zakrystiana i szepcze mu:

– Licytuj że pan!…

– Co się pan tak skrobiesz?… – pyta zakrystian zniszczonego Żydka.

– A co się pan rozbijasz? – odzywa się do zakrystiana drugi komornik. – Kupisz pan dom czy co?… Wynoś się pan!…

– Dziewięćdziesiąt tysięcy po raz drugi!… – woła komornik.

Pan Łęcki robi się szary na twarzy.

– Dziewięćdziesiąt tysięcy rubli po raz… trzeci!… – powtarza komornik i uderza małym młotkiem o zielone sukno.

– Szlangbaum kupił!… – odzywa się jakiś głos na sali.

Pan Łęcki toczy dokoła błędnym wzrokiem i teraz dopiero spostrzega swego adwokata.

– A, panie mecenasie – mówi drżącym głosem – tak się nie godzi!…

– Co się nie godzi?…

– Nie godzi się… to jest nieuczciwie!… – powtarza wzburzony pan Łęcki.

– Co się nie godzi?… – odpowiada już nieco podrażniony adwokat. – Po spłaceniu hipotecznych długów zyskuje pan trzydzieści tysięcy rubli…

– Ale mnie ten dom kosztował sto tysięcy, a mógł był pójść, gdyby lepiej pilnowano… za sto dwadzieścia tysięcy…

– Tak – potwierdza zakrystian – dom wart ze sto dwadzieścia tysięcy…

– O!… słyszy pan, panie mecenasie?… – mówi pan Łęcki. – Gdyby się dopilnowano…

– Ależ, panie, proszę mi nie mówić impertynencyj!… Słucha pan rad pokątnych doradców, łotrów z Pawiaka…

– O, bardzo proszę… – odpowiada obrażony zakrystian. – Nie każdy jest łotrem, kto siedział na Pawiaku… A co do udzielania rad…

– Tak… dom był wart sto dwadzieścia tysięcy!… – odzywa się całkiem nieoczekiwanie sprzymierzeniec w osobie jegomościa z łajdacką miną.

 

Pan Łęcki patrzy na niego szklanymi oczyma, ale jeszcze nie może zorientować się w sytuacji. Nie żegna się z adwokatem, nakłada w sali kapelusz i wychodząc mruczy:

„Straciłem przez Żydów i adwokatów ze trzydzieści tysięcy rubli… Można było dostać sto dwadzieścia tysięcy…”

I stary Szlangbaum już wychodzi; wtem zastępuje mu drogę pan Cynader, ów piękny brunet, któremu równego nigdy nie widział pan Ignacy.

– Co to pan za interesa robi, panie Szlangbaum? – mówi piękny brunet. – Ten dom można było kupić za siedemdziesiąt jeden tysięcy. On dziś więcej niewart…

– Dla jednego niewart, dla drugiego wart; ja zawsze robię tylko dobre interesa – odpowiada zamyślony Szlangbaum.

Nareszcie i Rzecki opuszcza salę, w której odbywa się inna licytacja i gromadzi się nowa publiczność. Pan Ignacy z wolna schodzi ze schodów i myśli:

„A więc dom kupił Szlangbaum, i to za dziewięćdziesiąt tysięcy, jak przepowiedział Klejn. No, ależ Szlangbaum to przecie nie Wokulski… Stach nie zrobiłby takiego głupstwa… Nie!… I z tą panną Izabelą farsa, plotki…”

524zadowolni – dziś: zadowoli. [przypis edytorski]
525chałat – długa męska kapota noszona przez Żydów. [przypis redakcyjny]
526Wyjąwszy turkotu – oprócz turkotu; dziś: z Biernikiem, wyjąwszy turkot. [przypis edytorski]
527nagabany – dziś: nagabywany; nękany, zaczepiany. [przypis edytorski]
528domik – zamiast domek. Mówi to jakiś szlachcic litewski. W jego wypowiedziach odzwierciedlają się pewne cechy dialektu kresowego, będące wynikiem oddziaływania języka rosyjskiego („domik”, nadużywanie zaimka osobowego). [przypis redakcyjny]
529Pawiak – znane więzienie w Warszawie (nazwa od ul. Pawiej, przy której więzienie się znajdowało). [przypis redakcyjny]