Tasuta

Historia żółtej ciżemki

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Ani mi się ważcie tykać beczki! – wyło spod ziemi.

– Nie mogę ruszyć.

– Dawaj zaraz!

Przysadzili się obaj i z trudem dotoczyli ciężar na środek drzwi. Czas już był wielki: gwoździe od zawiasów ruszyły się.

– No… ale mi też ulżyło! – westchnął Jasiek. – Jednego nie rozumiem, czego on chciał od ciebie? Pierwszy raz chłopca widzi i zaraz zabijać. Chyba cię chciał postraszyć dla śmiechu?

– Ależ, Jasiek, słuchaj, kiedyżem ci miał tłumaczyć? Twój Hincz Bartnik to mój Pielgrzym, to… Czarny Rafał!

– Jezusie Nazareński! Co za szczęście, żeś wpadł do lochu!

– A jużci; już leciał na mnie, jak wtedy przed laty pod kościołem.

– Chłopcy, puśćcie… jacy wy głupi, to śmiechu warte, doprawdy! Odwalcie beczkę, drzwi otwórzcie, dy wam nic nie zrobię! – prosił więzień, śmiejąc się. – Ten mały niech se idzie spokojnie do domu; tobie by się należały baty, ale ci ten raz daruję. Stchórzyliście z głupoty, nie ma za co karcić tak srodze.

– Aha, gadajcie, ile wola; na nic się to nie przyda; nam życie miłe.

– Jak Boga kocham, puszczę was zdrowo!

– Ty Boga kochasz? – wrzasnął Wawrzuś, schylając się do szpary – ty Boga kochasz? A święte kielichy kto pokradł Panu Jezusowi?

– Alem oddał co do jednego.

– Chi, chi, chi!… a to ci dobrodziej! Rzucił do rowu świętości, a gada, że oddał.

– Uciszcie się, posłuchajcie. Na moje życie przysięgam, że wam włos z głowy nie spadnie, ino mnie puśćcie! Zapomnę o wszystkim. Daruję i tobie, Jaśku, i tobie, co nawet miana twego nie znam. Skończone rachunki, ani was palcem tknę!

– A słyszeliście ogłoszenie pana burmistrzowe?

– Milion tysięcy diabłów!

– No widzicie. Mnie ta na złotych pieniądzach nie zależy; do tej pory podarunek od królewicza nietknięty w kalecie523. Ino trząść się ze strachu przed wami już dłużej nie chcę, Jaśka mi pilno wyratować, i cobyście ludzisków nie rabowali i nie uśmiercali.

– Głupiś, boś młody – łagodnie perswadował Rafał. – Ino wyjdę z lochu, to wam dam po worku dukatów, że je ledwo udźwigniecie.

– Dziękujemy; nie trza nam.

– Po dwie garści drogich kamieni… diamentów iskrzących, szmaragdów zielonych jak trawa, szafirów jak niebo w nocy, rubinów czerwonych jak krew.

– Takich jak moja, coście się w niej myć chcieli? Dziękujemy za wszystko; już darmo nie gadajcie, odchodzimy. Patrzaj no, Jasiek… tu, gdzie beczka stała, dziura okrągła.

– Widzicie, ludzie! To on pewnikiem miał tędy drugie wyjście abo schowek!

– Zobaczymy. Poświeć ino; nie można tak schodzić lekkomyślnie; a nuż to studnia z wodą? Kto go wie, na co takiej dziury potrzebował.

Zajrzeli w głąb; drabina stroma.

– Nie łaźcie tam! – krzyczał Rafał – przy samych schodach niedźwiadka trzymam na łańcuchu. Mnie ino zna… was podusi i pożre!

– O rety!… – wrzasnął Jasiek i cofnął się.

Wawrzuś parsknął śmiechem.

– Właśnie teraz pójdziemy śmiele. Nie rozumiesz, że plecie byle co, aby nas odstraszyć? Zejdźmy powoli, ja naprzód, nie boję się niedźwiedzia.

Spuścili się po drabince na dół i szli wąziutkim, niskim korytarzykiem.

– Słyszysz, jak pięściami o drzwi tłucze?

– Ojoj… drzwi na kłódkę zamknięte!

– Masz tobie! A teraz co?

– Ukręcić.

– Nie da się; za mocna.

– Ano, to wracajmy jak niepyszni.

– A nie. Kiedy się tak bał, widno jest sposób dotrzeć… aha! Jakeś piwnicę zamykał, widziałem kilka kluczy na rzemyczku.

– A prawda! To te będą.

– Skocz i przynieś.

Z łatwością dobrali klucz i drzwi otwarli; znowu korytarz bardzo długi, na końcu drzwi żelazem okute, z dwoma zamkami.

– Są większe klucze?

– Są.

– No, to otwieraj. Spiżarnia czy co?

Na ziemi, dokoła ścian stały szklane gąsiory i ciężkie baniate kamionki; pewno ze starym winem albo miodem. Wyżej dwie długie półki; na jednej mniejsze i większe woreczki ciasno trzema rzędami ustawione. Zajrzeli do któregoś: same złote pieniądze. Na drugiej półce kilka drewnianych szkatułek. Jasiek postawił latarnię i podniósł wieko jednej skrzyneczki.

– O dlaboga świętego!… To te kamienie drogie, co je nam obiecował! Phi… teraz bez pozwolenia nabierzemy se, ile dusza zapragnie.

Wawrzuś splunął z obrzydzeniem.

– Tom ja się cieszył jak głupi, żeś ty ino z musu źle robił, a w sercu poczciwość chowasz, a tobie łupy złodziejskie pachną? Bierz… kradnij… najedz się onych skarbów… znać cię nie chcę!

Przypadł twarzą do ziemi i zaniósł się płaczem.

– O Jezu, Wawrzuś! Cichaj… to nieprawda… to ino pokusa diabelska… nie płaczże tak strasznie… bodaj te drogości smołą się rozpłynęły! Już nigdy, przenigdy ździebełka cudzego nie tknę! Niech mnie Pan Jezus tutaj zaraz śmiercią skarze, jeślibym miał słowa nie dotrzymać. O, Wawrzuś, Wawrzuś, ino tego nie gadaj, że mnie znać nie chcesz! Ja cię tak okrutnie miłuję.

– A ja ciebie jeszcze bardziej, dlategom płakał. Idźmy stąd; trza dać znać na strażnicę.

Idąc z powrotem, spostrzegli w korytarzu mały kuferek, którego poprzednio w pośpiechu nie zauważyli.

– A to co? Zobaczymy.

– Dziękuję Ci, Panie Boże… moja odświętna przyodziewa. Sukmanka od pana miecznika, a tu kożuch, buty, koszula, o… i pasik z trzosem, wszystko! Pozwolisz mi to zabrać?

– Dy twoje własne, uczciwie zapracowane, bierz.

– Oj, Wawrzuś… bieda…

– Jaka? Tak nam się wszystko po myśli składa, jakby aniołowie stróże za rękę nas wiedli.

– Ta ono prawda. Ale drzwi od ulicy na dwa spusty i na sztabę zamknione, klucz u… onego, od furtki tak samo, parkan wysoki, jeszcze i gwoździami najeżony. Którędyż się wydostaniemy z tego więzienia?

– Niechże cię głowa nie boli o takie drobiazgi! Parkan wysoki, za to mur cmentarny niski i poszczerbany; przejdziemy jak po schodkach.

– O Matko… przez cmentarz? W nocy?

– Ij… durnyś ty. Za żywota źle robili, wtedy byli straszni. Pod krzyżami cichuśko leżą, nic nam nie zrobią. Nawet koniecznie nam przejść tamtędy, bo swoich rzeczy nie możesz tu ostawić524.

– Abo co?

– Abo to, że jak po zbója przyjdą, wszystkie jego sprzęty i majętności do sądu oddadzą; jakożbyś im dowiódł, które rzeczy są twoje? A tak, przerzucisz przez mur, schowasz w jakim kątku, a jutro albo pojutrze zabierzesz tobołek i mnie oddasz do przechowania, póki sobie służby nie najdziesz.

– Kto przyjmie złodziejskiego parobka! – szepnął Jasiek.

– Idź do pana miecznika, opowiedz mu wszystko, ani słówka nie zataj, przyjmie cię na powrót, zobaczysz.

Jasiek zabrał swoje zawiniątko, przeleźli z łatwością na cmentarz i szli w milczeniu ku przeciwnemu murowi.

– Coś się rucha…

– Wiatr gałęźmi rzuca.

– Coś szepce…

– Suche liście pod nogami.

– Jezus, Maryja, ktoś idzie ku nam!

– Wstydź się, tchórzu! Gdzie? Kto idzie?

– O… tam od kapliczki…

– Stańże spokojnie i patrz śmiało. Daj mi rękę; jak nas upiór chyci, to obu razem. Cóż? Jeszcze ci się zwiduje?

– O… tam… takie długie, czarne…

– Cień od tego wysokiego krzyża; prawieś jak dziecko trzyletnie, co się strachów boi! No pójdź, nie ma czasu do stracenia. Pewno wszystkie bramy miejskie pozamykane.

– Już nam ani święty Boże nie pomoże; nie wpuszczą nas – westchnął Jasiek.

– Ee… gdzie tam, z muzyką, bębnami i chorągwiami na ratusz nas zawiodą – żartował Wawrzuś. – Toli wczoraj dopiero czytał ów pan list o Czarnym Rafale, a dziś naszą ciężką pracą przyłapaliśmy zbója.

– No, to drała do Nowej Bramy!

Pobiegli.

– Stukajmy oba na raz, prędzej nas usłyszą.

Załomotali kołatką. Strażnicy, przyzwyczajeni do tego rodzaju figlów pijackich, nie odpowiadali wcale, a chłopcy dobijali się natarczywie. Wreszcie pan Onufer otworzył pamiętne dla Wawrzusia okienko i krzyknął ze złością:

– Precz mi stąd, urwipołcie przejęte! Wracajcie pod wiechę525, kiedyście jeszcze nie dopili, a nam dajcie spokój!

– Pod nijaką wiechą nie byliśmy ani nie pójdziemy; gadaj do niego, Wawrzuś, może se przypomni.

– Kiedy to nie wachmistrz. Otwórzcie, wasza miłość. Pożądaną wieść niesiemy. Czarny Rafał w naszym ręku!

Ceklarz526 rozśmiał się głośno.

– Mogłeś co mędrszego wymyślić, tobym cię może wpuścił. Czarny Rafał… proszę ja kogo! Jak już łgać, to dobrze, prawda? Starostowie se zęby na nim połomili527, a dwóch wyrostków go trzyma! Idźcie se do Rafała, może was przenocuje.

 

– Zaklinamy waszą miłość, wpuśćcie nas do miasta! Sprawa tak wielkiej wagi…

– Będziemy się póty tłukli, aż nas…

– Wawrzuś… straż miejska pod murami… prosto ku nam…

– Co tam za gwałty o północy? Bramę chcecie rozwalić? Stój! Ani kroku! – zawołał rotmistrz ceklarzy.

– Nie w głowie nam uciekać; łaska Boska, żeście, wasze miłoście, nadeszli, może się przecie doprosimy jakiej pomocy.

– Bierzcie chłopaków na strażnicę. Jak dostaną po dwadzieścia pięć odlewanych, to im się odechce burdy robić. No, marsz!

– Ależ ulitujcie się, wasza miłość…

– Idziesz czy nie, łobuzie jeden z drugim!

– Złapaliśmy Czarnego Rafała! Bóg świadkiem, że prawdę mówię! – zawołał Wawrzuś, podnosząc rękę jak do przysięgi.

– Jeszcze imienia Boskiego wzywa, zuchwalec jeden!

– Pójdźcież się przekonać, macie nas w ręku. Wyliczycie nam po pięćdziesiąt, nie po dwadzieścia pięć, jeśli nie jest tak, jako mówimy.

– Uczciwie chłopcu z oczu patrzy; cóżeś ty za jeden? – spytał dowódca.

– Mistrza Wita uczeń. Chciejcież uwierzyć i pójść z nami.

– Daleko?

– Na Brzegach; pod cmentarzem świętej Gertrudy.

– Prowadź.

Przez drogę chłopcy opowiedzieli, co tylko wiedzieli o Czarnym Rafale, bez ładu i składu; to jedno mógł rotmistrz zrozumieć, że człowiek zamknięty przez nich w piwnicy musi być jeśli nie tym samym, przez sądy poszukiwanym, to w każdym razie zbójem godnym szubienicy.

Gdy zaszli na miejsce, żołnierze wyważyli furtkę od podwórza, bo nie było inaczej dostępu, i cały oddział wszedł do sieni. Jasiek wskazał beczkę na drzwiach, za czym obaj z Wawrzusiem cofnęli się do kuchni, by tam pod dozorem strażnika czekać, aż się rotmistrz przekona, że całe ich doniesienie było prawdziwe.

Słyszeli wrzaski, szamotanie się, przekleństwa, ciężkie kroki żołnierzy niosących skrępowanego zbrodniarza; potem brzęk kajdan i rozkazy wydawane przez dowódcę straży.

– Ja sam z Piotrem, Kubą i Mateuszem odprowadzę ptaszka do klatki, a jutro rano wręczę klucze od skarbów panu burmistrzowi. Choć jednak drzwi od korytarzy pozamykane, mógłby kto, świadomy onej barci528, chcieć się wedle niej zakrzątnąć pod nieobecność bartnika; tedy Marcin, Tomasz, Krzysztof i Paweł zostaną tu na noc. A ty, Szymek, odstawisz chłopców do cekhauzu529.

Wawrzuś aż podskoczył, słysząc to rozporządzenie.

– A cóżeśmy to okradli czy zabili kogo, że nas więzić chcecie? – krzyknął, zrywając się z ławy. – Pójdę do rotmistrza; za co nam taką krzywdę wyrządza?

– Nie bądźże głupi i siedź spokojnie – tłumaczył mu strażnik. – Gdzieś przecie nocować musicie, a tu was nie ostawią i pewno sami byście nie chcieli. Rano się pośle do mistrza Wita, a skoro zaświadczy, żeś jego czeladnik, a ten drugi twój przyjaciel, tej godziny będziecie wolni. Nijaka wam się krzywda nie dzieje.

– Wyjrzyjmy do sieni – szepnął Jasiek – chciałbym pojrzeć na onego.

Wawrzuś się wzdrygnął.

– Za nic w świecie!

– Dy skrępowany…

– Jużem się mu napatrzył aż zanadto; mam dość na całe życie.

*

Proces Czarnego Rafała trwał długo, coraz to nowe zbrodnie wychodziły na jaw, udało się złapać kilku z jego bandy, sąd przesłuchiwał świadków, okazało się, że popełnił rabunków, kradzieży mnóstwo; grabił kościoły, mordował podróżnych bez litości, słowem, dziesięciokrotnie na karę śmierci zasłużył.

We dwa miesiące po strasznej przygodzie i szczęśliwym ocaleniu Wawrzusia przybył nowy biały krzyż na cmentarzu świętej Gertrudy.

Poręba

Podstarości z Niegoszowic i jego miłość pan Wawrzyniec. – Drewniany konik, brat drewnianej jaszczurki. – Do Poręby! – Skowronek w gnieździe. – Jasiek nie je klusek, Marysia skubie róg zapaski.

Czeladnicy mistrza Wita poskładali narzędzia, odpasali fartuchy, kilku wykwintnisiów skoczyło do sypialni za pracownią zmienić podniszczoną odzież i przeczesać zapylone włosy, inni wybiegli na miasto, nie umywszy nawet rąk po robocie, a wszystkim pilno było uciec z warsztatu. Ci, co się postroili, zawrócili z ulicy Poselskiej w Grodzką i podążyli spiesznie do gospody „Pod Srebrną Gruszą”, gdzie właśnie odbywał się poczęstunek wyzwolinowy530 Pietrka z Myślenic, pozłotnika, na którą to zabawę solenizant zaprosił kilku dobrych znajomych z innych pokrewnych cechów.

W pustej i wyjątkowo cichej czeladnej izbie siedział przy stole Wawrzuś i rysował kredą na tabliczce jakąś postać wysmukłą w powłóczystej szacie. Pocierał czoło lewą ręką, to znów zmazywał rysunek mokrą szmatą, nie szła mu robota.

„Ściemnia się, dam spokój; trza będzie jutro próbować, może lepiej pójdzie. Kto tam? Czego?”

W uchylonych drzwiach od sieni ukazała się jakaś jasna głowa.

– Chciałbym się wi… jesteś w domu!

Wysoki, ogorzały chłopak po wiejsku ubrany wskoczył do izby, nie prosząc o pozwolenie, i chwycił siedzącego z tyłu za ramiona.

– Cóż tam za głupie krotochwile?… Puszczaj! – odwrócił się i skoczył na równe nogi z krzykiem: – O rety… Jasiek!

– A ja!

– Skądeś się wziął?

– Przyjechałem z końmi na jarmark. Chłopców i Kaspra zostawiłem w stajni, a sam co tchu do ciebie… Aj, Wawrzuś, Wawrzuś… tyle lat, jakem poszedł z Krakowa! Gadaj no… to już będzie… chyba…

– Ano, ni mniej, ni więcej, ino531 pięć roków532 i trzy miesiące.

– Jak ten czas leci, aż się w głowie zawraca! Ale skądże tak dokumentnie pamiętasz? Nawet miesiące?

– Bo widzisz, ów ten rok srodze był dla mnie ważny. Cała przeprawa z Czarnym Rafałem… jeszcze mi dziś włosy stają na głowie…

– Oj i mnie!

– No, a przedtem nasza droga do Wilna z ołtarzem dla królewica. Widziałem go tak z bliska, jak ciebie teraz; kolana jego całowałem, do śmierci tego dnia, tego miesiąca i tego roku nie zapomnę. No… ale co z tobą się dzieje? Czemużeś nigdy nie zajrzał?

– Nie mogłem; jakoś we dwa czy we trzy tygodnie… wiesz, Wawrzuś, do dzisiejszego dnia ci dziękuję, żeś mię533 namówił wrócić się do pana miecznika.

– Dobrze, dobrze; cóż było we dwa tygodnie?

– Pojechali państwo pod Piotrków, do ojców534 pani, ma się wiedzieć, ja z nimi. Tamem się bardzo prosił, coby mi wolno było przy gospodarzu posługować.

– Przy jakim gospodarzu?

– Tak się nazywa najstarszy z parobków, co dozór ma nad żniwem, orką, siejbą; nieco karbowy535, nieco podstarości, ot, politycznie536 się go zowie gospodarz. Pan miecznik, zawdy537 jednako łaskaw na mnie, zezwolił chętnie, bom się mu też i przyznał w pokornej poufałości, że całe myślenie mam ino ku temu, by se gdzie na wsi gruntu kupić i kmieciem być, jako dziad i pradziad.

– A daleko ci jeszcze do tego?

– Niewiela już braknie; ściskam każdy grosz, jak ino mogę, na przyodziewę jak najmniej wydaję, ot, byle oberwano nie chodzić. To się i zasług538 za kilka lat sporo uskładało. A dodawszy one dwadzieścia dukatów, co mi w ratuszu za schwytanie Czarnego Rafała wypłacono, to już bez mała wystarczy. Ino Bogiem a prawdą, nie mnie się one czerwieńce539 należały, ino tobie; przeciem ja ani we śnie o tym nie pomyślał, że Hincz Bartnik a Czarny Rafał to jedność.

– Baj baju; tobie grosz potrzebniejszy, kiedy se na gospodarstwo zbierasz, ja już na wieś nigdy nie wrócę… – urwał, machnął ręką i odetchnął głęboko.

– Juści540, do roli toś ty, prawdę rzekłszy, niewydarzony; stań no przy mnie; po ramię mi ino sięgasz, a ręce małe i niespracowane, niczym u panny miecznikówny. Ale w tych rękach rzemiosło masz piękne, za jeden tydzień więcej zarobisz niż ja za rok. Tedy nie mamy se co przyganiać, obu nam dobrze na tym świecie.

 

– No tak… Aleś nie skończył o tym Piotrkowie?

– Ano, krótko, nie długo dokończę, że mię w owym Grodzisku państwo ostawili541, abym się wszystkiego, co mi trzeba, w porządku wyuczył, jako że u pana podstolego, rodzica pani miecznikowej, gospodarka na dziesięć mil wkoło była sławna, a u nas w Niegoszowicach więcej mokrych łąk i bajorów542 niż ornej ziemi; państwu zasię zabawa bardziej w głowie i jazdy do Krakowa, a nie co inszego. Tedy całe te lata wybyłem w Grodzisku, dopiero na wiosnę dali mi państwo rozkaz wrócić do dawnej służby i jakom się u nich nauczył, u pana miecznika próbować. Pismo dostałem od pana podstolego okrutnie chwalące, no i… zgadnij, Wawrzek, co dalej?

– Ożeniłeś się abo543 co?

– Ee… zaraz bym się ta żenił… ciekawość, z kim i za co? Nie zgadłeś, więc ci powiem: od świętego Jana jam ci jest podstarościm albo, jeśli wolisz, gospodarzem w Niegoszowicach!

– Ojoj… to ci się muszę w pas kłaniać i „wasza miłość” gadać?

– Pewno, pewno, zbytnio se nie pozwalaj ze mną.

Objęli się za szyję jak bracia i pocałowali się ze śmiechem.

– No, a ty? Gadaj o sobie.

– Cóż powiem? Ino rok śmierci królewica zapisany mam w sercu; potem dzień za dniem, tygodnie, lata mijały, ani nawet nie było sposobności korzystać z podarunku od kniazia.

– Z jakiego podarunku?

– Nie spominałem ci?

– Jak żywo!

– Ano, to czekajże, zacznę od początku. Trzeciego marca to było, wszystko mi stoi przed oczyma, jakby się wczoraj działo. Trzeciego marca tedy, czyli nazajutrz po przyjeździe do Wilna, roztwieramy544 paki, wyjmujemy święte figury. Stanko z Jurkiem na wyrypy545 ołtarzową szafę zbijają, aż tu drzwi służba na rozcież otwiera i wnoszą królewica Kazimierza546. Srodze się radował Panienką Najświętszą i przecudnymi aniołami, aż pokraśniał na obliczu i ręce raz wraz w górę wznosił z podziwienia. Wszystko mu Stanko musiał tłumaczyć, jak będzie ustawione, a ja mu się podsuwam przed oczy z maluśkim aniołkiem, com go sam rzeźbił. Tak się też onym dzieciątkiem ucieszył, aż strach. Wraził rękę do kieszeni, podarował mi dwa czerwieńce na pamiątkę i pyta: „Cóż se kupisz za te pieniądze?” Anim się zająknął, ino krzyczę: żółte ciżemki! A on, choć niemal umierający, jeszcze się moją głupotą ozweselił547, śmiał się nawet. Kazał paziowi przynieść ze sypialni548 swoje własne, co mu były niewygodne, i mnie je podarował. Do tej pory nie miałem ich na nogach.

– Na wesele je chowasz czy co?

– Nie; na nabożeństwo u Panny Maryi w dzień poświęcenia naszego ołtarza. Ale gdy o to pytasz, było i wesele, a jakże.

– Czyje?

– Stanka Stwosza z Jadwisią, Macieja Stwosza jedynaczką.

– Zaprosili cię?

– Niech no by nie zaprosili! Drużbą mu byłem, pannę do ołtarza prowadziłem.

– Dworujesz sobie ze mnie? Taki chrobaczek549?

– Żeś sam wielki niczym Wyrwidąb, to ci każdy za mały. Przecie urosłem sporo przez tych kilka roków550, a wesele było w kwietniu.

– Dobrzeć to, ale taki Stanko, mistrza Wita syn…

– Ojoj… straszne mi cuda! Czeladnik jako i ja.

– Co ty gadasz? Toś ty już wyzwolony?

– Chyba się nie ma czemu dziwować; dy551 dziesięć lat we warsztacie552 jestem. Chłopaki wołają na mnie „wy”553 albo „pan Wawrzyniec”. W dodatku rzekę ci jeszcze, że mnie mistrz cale554 jawnie chwali, przed ludźmi się mną chlubi i prawą ręką swoją zowie.

– Cie wy, cie wy…555 a toś ty urósł nie na żarty! Teraz na mnie kolej w pas się kłaniać waszej wielmożności. Wędrówkę do obcych krajów odprawiłeś?

– Jeszcze nie; mistrz mię nie chce puścić, bo to już za kilkanaście dni ołtarz ustawiamy w kościele, więc przy wykończeniu naszemu panu… prawa ręka się przyda.

Mówiąc, zaśmiał się wesoło.

– A ja se myślał…

– Że co?

– Że jak konie zbędę556 na jarmarku i pieniędze panu miecznikowi odwiozę, to se razem…

– O jakie też to ciężkie takie powolne gadanie! Ady557 kończ, kiedyś zaczął!

– Myślałem, że se razem choć na dwa, trzy dni do Poręby pójdziemy.

– O Jezu Nazareński! – krzyknął Wawrzuś i zasłonił twarz rękoma.

– No co? Poszedłbyś, prawda? Czego się nie odzywasz?… Ludzie… dy on płacze jak baba! Nie wstyd ci! wąs się chłopu sypie… i beczy!

– Już nie… jużem się cale uspokoił… ach, mójeś ty kochany… jaki ja głupi, głupi, głupi… Ani razu się nie spytałem, czy znasz, kędy się idzie do naszej wsi. Od dziecka, jakby mi kto gwóźdź w głowę zabił, nie śmiałem nawet pomyśleć o Porębie. Ledwiem wskoczył w tę puszczę zatraconą, jużem zgubił drogę do domu. A potem ojciec Szymon i ksiądz kanonik perswadowali mi tyle razy, że jest kilkanaście Poręb w polskim kraju; skąd wiedzieć, która moja? Ach, Jasiek, Jasiek… gdyby mi dziś kto zabronił, z łańcucha bym się urwał, spod ziemi bym się wykopał, a leciałbym z tobą jak ten wicher! Tego nikt nie wyrozumie, ile ja się bez558 te dziesięć lat napłakał za matusią. No, gadaj, kiedy pojedziemy?

– Cichaj, cichaj, nie bądź taki nagły; nie umarłeś do tej pory, to jeszcze kilka dni poczekasz. Z koniami559 muszę skończyć, pieniądze do domu odwieźć, pozwolenie od pana dostać i dopiero przyszedłbym po ciebie. A mistrz co na to?

– Mistrz dobry; będę go strasznie prosił, to się dwa dni obejdą beze mnie. Stanko mu równie dobrze pomoże. Zresztą, ołtarz już tak jakby skończony, złocą go tylko i malują… Jasiek, Jasiek, już mię ani ciżemki od królewica tak nie radują, jak ta nadzieja, ta nadzieja! O Matko Boska z matusinego obrazka… dziękuję ci!

*

– Patrzajże, to ja właśnie tą samą drogą szedłem do Krakowa – dziwił się Wawrzuś – Łobzów, Balice, Rudawa, Pisary, ino560 przed Pisarami to już se nie spomnę. Daleko jeszcze?

– Nie bardzo. Ino561 lasem w bok od Tenczyna, potem Brodła, znowu krzynę lasem i już my doma562.

– Raju, raju… co oni powiedzą, jak nas zobaczą!

– Ciekawość, czy poznają? Dziecko się więcej przeinacza z latami niż starszy człek. Ileżeś to miał wtedy?

– Coś ponad osiem lat.

– No a teraz osiemnaście, to kawał czasu. Ludzie gadają, co matka dziecko po trzydziestu latach zdoli poznać. Zobaczymy.

– No prędzej, prędzej; ino byś przysiadał co sto kroków.

– A, bo mnie w Porębie nikt nie czeka – odparł Jasiek cicho. – Tedy chodźmy dalej, kiedy ci tak pilno.

O ileż milsza była ta wędrówka dwóch przyjaciół od błąkania się samotnego dziecka, udręczonego strachem i głodem!

Szli, śpiewając wesołe krakowiaki, pogoda jak na zamówienie, a gdy im lipcowe słońce nadto dopiekało, kładli się w lesie na mchu i odpoczywali. Chleba, sera, wędzonki mieli obaj zapas potężny, źródełka po drodze częste, słowem, gdyby nie tęsknota Wawrzusia, migiem zleciałyby im te mile z Krakowa do Poręby.

W Brodłach uczynili sobie ostatni popas; Jasiek obiecywał, że za dnia jeszcze staną na miejscu. Przed wschodem słońca wyszli, a choć młodzi i silni, zaczynali uczuwać zmęczenie; aż tu, jak na szczęście, turkot wozu rozległ się za nimi. Przystanęli.

– W którą stronę jedziecie, gospodarzu? – spytał Jasiek.

– Kazbym jechał? Toli do porębskiego lasa563.

– Może byście nas podwieźli krzynę? Od Krakowa piechotą idziemy, tak nogi bolą…

– A siadajcie; wozu mi nie ubędzie i konie nie poczują.

Wskoczyli uszczęśliwieni, że im się taka gratka trafiła. Wóz się toczył cicho, koła grzęzły w piasku.

– A wy dokąd? – spytał chłop.

– Także do Poręby.

– Odwiedzić kogo abo do księdza może?

– Do krewnych – krótko odpowiedział Jasiek; ale Wawrzuś nie mógł się powstrzymać i spytał drżącym głosem:

– Nie znacie przypadkiem Wojciecha, tego, co jego chałupa czwarta z kraja?

– Wojciecha Skowronka? Juści564, że go znam; krowę u mnie kupił dopiero w tamten czwartek. Skądże mnie o niego pytacie? Po pańsku odziany… a możeście syn dziedzica z Poręby?

– Nie; z Krakowa jestem – odparł Wawrzuś. Serce mu waliło ciężko, aż się bał, że tamci ten łomot posłyszą.

– A co się dzieje z Mikołajową Śliwiną? – zapytał Jasiek.

– Ano, bieduje baba przez chłopa. Rady sobie dać nie może; rolę pospuszczała sąsiadom, bo jakoż będzie sama wedle ziemi robić?

– Nie wydała się?

Chłop splunął.

– Ij… kto by ta brał takową sekutnicę? Męża zatrapiła, pasierba z domu wygryzła, z piekła rodem baba i tyle. Dziewczyna z pierwszego małżeństwa też bez jej niedozór565 zaziębiła się i pomarła. Znają ludzie Śliwinę, każdy jej z drogi schodzi.

– A synka ponoś miała?

– Miała i ma do tej pory. Pan Jezus sprawiedliwy za biednego Jaśka na własnym dziecku ją pokarał… cherlawe toto, ani jeszcze nie gada po ludzku, ino mamroce jakosi nieskładnie, ciężko wyrozumieć, czego chce. Musicie tutaj wysiąść, bo ja do tracza jadę, drzewa se wybrać na stodołę.

– Bóg zapłać za przysługę!

– Za mało, za mało566 – odpowiada gospodarz, skręcając w lewo ku lasowi.

– Daleko jeszcze? – niecierpliwił się Wawrzuś.

– Ino ta górka zasłania – odpowiedział Jasiek.

– No to biegnijmy. Wypoczęliśmy na wozie, a ty się wleczesz jak ten ślimak.

– Biegaj sam, kiedyś taki chybki; ja już nie mogę prędzej.

Szli pod górę w milczeniu.

– Jasiek… ta wieś… tam… czy to…

– Juści, że Poręba. Idźże se do domu, a ja popytam się o wójta i z nim pierwej pogadam. Kiedy macosze niedola, to może bym ja od niej ojcowiznę wykupił.

Wawrzuś nie słyszał już ani słowa… biegł ku wsi nieprzytomny z radości. Ach, co tam matusia teraz robi? Ani się domyśla, że jej synek stracony, już-już… za chwilę… za pół chwili do nóg jej upadnie.

Przystanął. W oczach mu się mieniło, w uszach dudniało, oparł się o drzewo, bo się czegoś nogi pod nim uginały.

„O raju… tak blisko, a ja stoję i ruszyć się nie mogę”.

Przetarł oczy, otrząsnął się powoli, nieśmiało szedł w ulicę. Minął chatę Bartoszów, sad, stodołę…

„A jak zmylę?… Ta druga, Macieja Kowala, teraz Marka Walecnego, teraz… teraz… teraz nasza!”

Jakby mu kto kamienie do nóg przywiązał, wlókł się ociężale, potykał się jak pijany…

Na przyzbie przed domem siedział ośmioletni jasnowłosy chłopczyna i kozikiem gruby kij oskrobywał.

„W imię Ojca i Syna… dy567 to ja! Jak raz moje lata, moje włosy, oczy, całe liczko moje… dobrzem się sobie naprzypatrował w zwierciadle u księdza kanonika… E… coś mi się zwiduje… mamidło568… dziecka bym się bał?”

– Niech będzie pochwalony; czy dobrze trafiłem do Wojciecha Skowronka?

Chłopczyk spojrzał nań nieufnie, głowy nie podnosząc, i mruknął:

– Na wieki; juści tutaj.

– A czy gospodarz w domu?

– Nie, w polu.

– A gospodyni?

– Do dworu posli.

– A czyjżeś ty?

Malec odpowiadał niechętnie, badawczo tylko przypatrując się nieznajomemu; ostatnie pytanie wydało mu się zapewne bardzo niemądre, bo zapomniał o wszelkiej przezorności wobec obcego człowieka i parsknął śmiechem.

– A cyjze by? Tatusiów i matusin.

– A po cóżeś tu przyszedł?

– Kazem miał być? Chi! chi! chi!… ja se ta we swoim domu siedzę; ale wy, panicku, cegoj tu chcecie?

– Matko Najświętsza, rozumiem… – łzy mu się zakręciły w oczach; przysiadł się na przyzbę do dzieciaka, ten mu jakoś nie bronił i dalej swój patyk obrabiał.

– Toś ty synek Wojciechów?

– No.

– A siostry masz?

– Jakże; Marysię i Kondusię.

– A braci?

– Był jeden, ale dawno pomarł.

– Cóż skrobiesz tym kozikiem?

– Kunia569; cobym miał na cym za krowami na paświsko570 jechać.

– Pokaż no; nie bój się, nie wezmę ci, ino coś zobaczę. Widzisz, z tego końca jest gruby i zakrzywiony, a ja mam w kieszeni taki sprawny, ostry nożyk, co wszystko zdoli. Wyrzezam końską główkę, dopiero będziesz miał źróbka571 jak się patrzy, dobrze?

– Róbcie. A piękny będzie?

– Jak żywy.

Nigdy w ciągu dziesięciu lat pracy u mistrza Wita nie rzeźbił Wawrzuś z takim zapałem, jak dziś końską głowę dla braciszka. Malec ukląkł na przyzbie, przytulił się do nieznajomego i patrzał mu przez ramię z gorączkowym przejęciem.

– O, jakie to uska… i grzywka… a chrapy ci rozwalił, pilno mu wyskakować572! Retyści, jaki to smyśny573 nożyk! Od carownika go macie?

– Podoba ci się konik? Czekaj, czekaj, jeszcze mi go nie wydzieraj… muszę skończyć porządnie.

W niecałą godzinę wierzchowiec był gotów. Uwiązano mu postronek do szyi i malec objechał podwórko. Zatrzymał się przed podróżnym, popatrzył nań rozjaśnionymi uciechą oczkami, objął nagle za szyję i zaczął całować.

Wawrzusia znowu niemoc ogarnęła… Ale w uszach śpiewały mu jakieś anielskie głosy: „Jesteś w domu, w domu… ojca masz i matusię, i braciszka, i siostry; skończyła się tęsknota, na całym bożym świecie nie ma szczęśliwszego od ciebie”.

Wziął chłopca na kolana, głaskał go po głowie i buzi, chciało mu się płakać, śmiać i znowu płakać.

– Widzisz, jakiś niedobry, jeszcześ mi nie powiedział, jak cię wołają.

– Jakże? Jędrek.

– Nie wiesz, rychło tatuś wróci?

– Zarozicki574; siano bez cały dzień przewracali, słońce się chowa, to i przydą575 wiecerzać. O… widzicie, jak raz576 na przełaj miedzą idą!

Wawrzuś się zerwał, postąpił krok i stanął… gospodarz dochodził już do wrót.

– Niech będzie pochwalony… – zdławionym, nieswoim głosem wyszeptał chłopak, zdejmując czapkę.

– Na wieki. Podróżny? A skąd?

– Z Krakowa. Strudzonym srodze, od świtu idę, nie przenocowalibyście mnie?

– Gość w dom, Bóg w dom; wejdźcie do izby, paniczu.

– Nie żaden ja panicz, gospodarzu, ino prosty czeladnik; dopraszam się waszej łaski, cobyście mi nie dwoili577, ino po imieniu gadajcie, Wawrzek.

Kmieć drgnął i bystro popatrzył na chłopaka.

– Siadajże na ławie, spocznij, wnetki578 przyjdą i matka, dostaniemy wieczerzę. A gdzie droga?

– Daleko; wracam do ojców, com ich dziesięć lat nie widział.

– Dziesięć lat… – powtórzył Wojciech i westchnął.

– Tatusiu, patrzcie ino, jakiego mi ślicnego kunia ten panic wyrzezał!

Gospodarz przesunął ręką po czole i znowu patrzał na nieznajomego lękliwym, pytającym wzrokiem… Podróżny spuścił oczy i czapkę w rękach obracał. W tej chwili dały się słyszeć z pola wesołe głosy, żywa rozmowa przeplatana śmiechem doleciała ich uszu i goniąc jedna drugą, wpadły do izby dwie młodziutkie dziewuszki. Na widok nieznajomego stropiły się i poskoczyły za piec.

W progu stanęła gospodyni.

– Sprzedałam całe płótno dziedziczce; kazała se tkać drugą sztu… – urwała, teraz dopiero spostrzegłszy obcego. Obrzuciła go wzrokiem, zmrużyła oczy, jakby ją nagle słońce olśniło, i oparła się ramieniem o odrzwia.

Wawrzuś wstał z ławy, kobieta weszła do izby.

Tak jak przed chwilą gospodarz, spytała i ona:

– Podróżny?

Nikt nie odpowiedział… niepokój drżał w powietrzu… Wojciechowa podeszła bliżej; chciała pewno zagadać do chłopca, ale nim usta otworzyła, Wawrzuś runął na ziemię, obejmując ją za kolana.

– Matusiu najmilejsza… matusiu!

– Dziecko moje zaginione! Mój Wawrzuś! Moje umiłowanie! Ady579 żem nikady580 nie dawała wiary, cobyś ty miał nie żyć!

Chwyciła go rękoma za głowę i jak to ślepi czynią, macała go po czole, po oczach, po ustach, czy ten sam, czy żywy, czy jej się nie śni…

Skoczył i Wojciech ku nim, a Wawrzuś, nie wstając z klęczek, witał ojca i po nogach go całował.

– Oj, synku, synku, a czemużeś się ty przede mną zataił? – pytał ojciec na wpół z wyrzutem.

– Tak mnie coś za gardło ściskało, nijak nie wiedziałem, od czego zacząć. Imię swoje wam powiedziałem i że do domu wracam po dziesięciu latach, mniemałem, że sami zmiarkujecie. Ale jakem zoczył matusię, potargały się wszystkie zapory, byłbym od razu krzyczał, ktom jest, ino mi coś szepnęło w ucho, że z nagłości przelęknienia zasłabnąć gotowa, tedym się ino patrzał; czułem, że odgaduje, i… już nie mogłem zdzierżyć dłużej.

523kaleta (daw.) – torebka, sakiewka. [przypis edytorski]
524ostawić (daw.) – zostawić. [przypis edytorski]
525pod wiechę – do karczmy, której znakiem rozpoznawczym była wiecha, tj. wiązanka gałęzi lub małe drzewko, przybrane i przybite nad wejściem. [przypis edytorski]
526ceklarz – strażnik. [przypis edytorski]
527połomić (gw.) – połamać. [przypis edytorski]
528barć – dziupla z gniazdem pszczół w pniu drzewa w lesie; tu przen.: miejsce pełne skarbów. [przypis edytorski]
529cekhauz (daw., z niem.) – arsenał, strażnica. [przypis edytorski]
530wyzwolinowy – z okazji wyzwolin, tj. zakończenia służby u majstra, momentu, od którego młody rzemieślnik z terminatora staje się czeladnikiem, może już pracować sam i decydować o sobie. [przypis edytorski]
531ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
532roki, roków (gw.) – lata, lat. [przypis edytorski]
533mię – dziś popr.: mnie. [przypis edytorski]
534ojcowie (gw.) – rodzice. [przypis edytorski]
535karbowy (daw.) – nadzorca robotników rolnych; nazwa pochodzi od kija, na którym nacinano karby, zapisując w ten sposób ilość wykonanej pracy. [przypis edytorski]
536politycznie (daw.) – grzecznościowo, uprzejmie. [przypis edytorski]
537zawdy (daw.) – zawsze. [przypis edytorski]
538zasługa (daw.) – wypłata, wynagrodzenie za wykonaną pracę. [przypis edytorski]
539czerwieniec – czerwoniec, czerwony złoty: nazwa złotego pieniądza o wartości zbliżonej do dukata. [przypis edytorski]
540juści (gw.: już ci) – oczywiście, rzeczywiście, w istocie. [przypis edytorski]
541ostawić (daw.) – zostawić. [przypis edytorski]
542bajorów – dziś popr. forma D. lm: bajor. [przypis edytorski]
543abo (daw.) – albo. [przypis edytorski]
544roztwierać (daw.) – otwierać. [przypis edytorski]
545na wyrypy (gw.) – tu: w pośpiechu. [przypis edytorski]
546święty Kazimierz Jagiellończyk (1458–1484) – drugi syn Kazimierza II Jagiellończyka, namiestnik ojca w Wilnie, uważany za dobrego władcę, poprawił bezpieczeństwo w kraju i sądownictwo. Umarł młodo na gruźlicę i został kanonizowany. Jest patronem Litwy. [przypis edytorski]
547ozweselić się (gw.) – rozweselić się, rozbawić się. [przypis edytorski]
548ze sypialni (gw.) – z sypialni. [przypis edytorski]
549chrobaczek (gw.) – robaczek. [przypis edytorski]
550roki, roków (gw.) – lata, lat. [przypis edytorski]
551dy a. ady (daw.) – przecież, ależ. [przypis edytorski]
552we warsztacie (gw.) – dziś popr.: w warsztacie. [przypis edytorski]
553wołają na mnie „wy” – zwracają się do mnie grzecznościowo w liczbie mnogiej. [przypis edytorski]
554cale (daw.) – wcale, zupełnie. [przypis edytorski]
555Cie wy? – „Widzicie wy?”: skrócenie używane w Krakowskiem. [przypis autorski]
556zbyć – tu: sprzedać. [przypis edytorski]
557ady a. dyć (daw.) – przecież, właśnie, ależ. [przypis edytorski]
558bez (daw.) – przez. [przypis edytorski]
559koniami (gw.) – dziś popr. forma N. lm: końmi. [przypis edytorski]
560ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
561ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
562doma (gw.) – w domu. [przypis edytorski]
563do lasa (gw.) – dziś popr. forma D. lp: do lasu. [przypis edytorski]
564juści (gw.: już ci) – oczywiście, rzeczywiście, w istocie. [przypis edytorski]
565bez jej niedozór (gw.) – przez jej zaniedbanie. [przypis edytorski]
566za mało (gw.) – tu: nie ma za co. [przypis edytorski]
567dy a. ady (daw.) – przecież, ależ. [przypis edytorski]
568mamidło – zjawa. [przypis edytorski]
569kuń (gw.) – koń. [przypis edytorski]
570paświsko (gw.) – pastwisko. [przypis edytorski]
571źróbek (gw.) – źrebak, konik. [przypis edytorski]
572wyskakować (gw.) – skakać, wyskakiwać. [przypis edytorski]
573smyśny (gw.) – tu: zręczny, zmyślny, sprytny. [przypis edytorski]
574zarozicki (gw.) – już zaraz, bardzo niedługo. [przypis edytorski]
575przydą (gw.) – przyjdą. [przypis edytorski]
576jak raz (gw.) – akurat, właśnie. [przypis edytorski]
577dwoić komuś – zwracać się do kogoś w formie grzecznościowej przez „wy”. [przypis edytorski]
578wnetki (gw.) – wnet, zaraz, niebawem. [przypis edytorski]
579ady a. dyć (daw.) – przecież, właśnie, ależ. [przypis edytorski]
580nikady (gw.) – nigdy. [przypis edytorski]