Tasuta

Królewska niedola

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Nie wpuścicie? Ino rygiel odsunąć… co wam szkodzi?

– Ruszaj mi stąd polski psie, bo cię inaczej poczęstuję!

Na te słowa Kuba dotąd schowany za przyjacielem, wyskoczył naprzód, krzycząc:

– A ty sobie co myślisz, przybłędo z końca świata? Kogo to psem przezywasz? Krakowskie dziecko? Polskiego chłopa, co tu na swoich śmieciach siedzi? Co jego dziady i pradziady w tej świętej ziemi leżą? Psem będziesz przezywał zbóju bezwstydny? Tyś sam pies… bezdomny pies… W cudze legowisko się wdarłeś i jeszcze warczysz? Otwieraj furtkę!

Jacek, mniej skory do burdy, usunął się na bok i poglądał ku klasztorowi Franciszkanów, którego mury łączyły się przy baszcie z murem miejskim, a niższe były i gdzieniegdzie nadwyrężone.

– Po co ten paliwoda zadziera ze strażą… – pomyślał – lepiej byśmy pokornie powiedzieli dobranoc, a przeczekawszy trzy pacierze, dałoby się jak nic przeleźć tędy na podwórze przewielebnych ojców. Z podwórza do ogrodu, przez płot na cmentarz Wszystkich Świętych, i już człek w domu.

Chciał Kubę pociągnąć za kożuch i szepnąć mu słowo, gdy wtem zamajaczyło mu coś jasnego przed oczyma. Spojrzał bystro, i aż się żachnął…

Tam wysoko, na poddaszu dzwonnicy franciszkańskiej błysnęło światło… Ktoś wyjrzał oknem i cofnął się. Chmury, przesłaniające księżyc, pomknęły z wiatrem, rozwidniło się na niebie i na ziemi. Świeczka na wieży zgasła, ale Jacek nie spuszczał oka z miejsca, w którem ją ujrzał.

Znowu się coś w oknie poruszyło; tym razem ukazały się trzy głowy. Za chwilę Jacek zobaczył coś więcej: ciemny duży przedmiot wysunięto poza obramienia okna i spuszczano go powoli ku dołowi.

Nie rozumiał, co to ma znaczyć, domyślał się tylko jakiejś tajemnicy.

Kuba tymczasem nie żałował płuc, ani języka, wrzeszczał wyzwiska najobelżywsze, wkońcu odskoczył wstecz, zadarł głowę i splunął w kierunku baszty.

– Masz! Tyleś u mnie wart, złodzieju …….!

– Niech się ta kłócą – przemknęło Jackowi przez głowę. – Mogliby żołnierze zauważyć co, posłyszeć szmer, lepiej, że się zajmą czym innym.

Kuba rozparł się szeroko na nogach, ujął się oburącz pod boki i klął. Nic już nie miał do stracenia; zrozumiał, że ani dobrocią, ani złością nic nie wskóra, tedy mścił się bodaj gębą.

– To teraz taki porządek w sławetnej stolicy? To spokojne, uczciwe ludzie nawet nocować nie mają we własnym łożu? Toście wy siepacze katowscy, a nie wojsko książęce? Psie syny jedne!

W oknie dzwonnicy ukazali się znów ludzie… Ciemny przedmiot obsuwał się coraz niżej, widocznie zawieszony był na linach, które tamci trzymali.

– Kosz! – omal że głośno nie wykrzyknął Jacek. – Jak Boga kocham kosz!… Człowiek w koszu!… O rety… żebyż go nie spostrzeżono!

Już nie ten sam wąsal, inny jakiś wartownik przyskoczył do okienka nad furtą.

– W tej chwili mi precz pójdziesz, smyku niedowarzony!

Kuba rozśmiał się zjadliwie.

– Ja smyk? Ano prawda, młodym jest. A tobie zazdrość, zbirze najemny, coś już lata zdarł w dziesięciorakiej służbie. Ileż ci płacą za dniówkę, hę? Kto ci da grosz, ten twój pan! Chachachacha!

– A ty pędraku… błaźnie jeden… zda ci się, że z babami masz do czynienia? Precz, bo kuszę naciągam i przestrzelę cię na wylot!

Tajemniczy kosz dotknął szczytu muru klasztornego i zatrzymał się. Jacek przyskoczył do Kuby i szarpnął go z całej siły za rękę.

– Milcz, jeśli ci żywot miły! – szepnął mu w samo ucho, a głośno i dobitnie rzekł do żołnierza:

– Idziemy już oba, panie wachmistrzu, idziemy; raczcie wybaczyć chłystkowi głupiemu. Piwo mu w głowie szumi, to i plecie jak na mękach… Zdrowego snu wam życzę; dobranoc!

– Dobranoc – mruknął strażnik, zasuwając okiennicę.

– O Jezu… szczęście, że sobie poszedł – westchnął Jacek.

– Cóżeś ty rozum postradał, abo cię tchórze obleciały? – wrzasnął Kuba, ochłonąwszy nieco z pierwszego zdumienia. – Puszczaj… pobiegnę do furtki; jeszcze mu za mało zelżywości nagadałem; niech sobie raz użyję. A to coś niesłychanego… takiego łotra bezecnika przepraszać będzie!

– Ani pary z gęby nie puścisz, bo cię uduszę – syknął Jacek i palcem wskazał na mur. – Rozumiesz teraz?

– A tam co takiego?

– Co? Człowiek jakiś ucieka; ojcowie mu niosą pomoc. Usuńmy się dalej na prawo, coby nas z baszty nie dostrzeżono; może i my się na co przydamy.

Kosz osiadł na ziemi po zewnętrznej stronie muru.

– O Matko… fosa głęboka… wody niemal do pół… patrzaj no, Jacek… mnich jakiś!

– Zesuwa się… o rety… już ma po ramiona…

– Już po szyję…

– Trzeba go ratować…

Jacek położył się na brzegu fosy i odchrząknął cichutko.

Człowiek zanurzony w wodzie, podniósł głowę nasłuchując.

– Wielebny ojcze, nie lękajcie się… my swoi… ino śmiało do brzegu!… Tędy lepiej… na lewo… jeszcze na lewo…

– Cóż gadasz? Na prawo przecie… – szepnął Kuba.

– Nam na prawo, to jemu z przeciwnej strony na lewo.

– Chyćcie się mego kija… – szepnął Jacek – podciągnę was na wał… Nie bójcie się, nie puszczę… mocno trzymam.

– Tu nogę stawcie… tu wyrwa, jest się na czym zeprzeć.

– Jeszcze jeden krok w górę… podajcie mi drugą rękę.

– O Jezu, dzięki Ci… Już!

Habit zakonnika, ociekający wodą, przylgnął mu do ciała; drobny był to człek i zmizerowany; nie miał nawet czapki na głowie.

Chłopcy spojrzeli nań, potem na siebie, i jakby jakiemuś potężnemu hasłu posłuszni, padli obaj do nóg nieznajomego.

– Wyście to, Panie najmiłościwszy! – zawołał Jacek i podjął go za kolana.

– Bóg wam zapłać za serce i za pomoc… spieszno muszę uchodzić… wróg tuż… Noc mię przed nim skryje.

– Odpuśćcie mi śmiałość niezmierną… nie baczcie na zuchwalstwo… – jąkał Jacek. – Zasługuję na Wasz gniew, Panie, ale co inszego mam robić? Zrzućcie ze siebie czym prędzej te mokre łachy; mój kożuch gruby, ciepły, wnetki się zagrzejecie.

– A moimi ciżmami też nie raczcie gardzić… – prosił Kuba. – I nogawice mam nowiuśkie…

– A moja czapa świeżo dzisiaj podszyta… Ważymy się uwłaczać waszej książęcej osobie…. widzi Pan Jezus jako rzucilibyśmy wam pod stopy bławaty i złociste lamy22. Nie patrzcie na nikczemność odzieży, najdobrotliwszy Panie; przecie co suchy kożuch, to nie mokre płachty; raczcie się przyodziać.

Władysław Łokietek przesunął ręką po oczach.

– A wy? Na takie zimno?…

– My? Nic nam się nie stanie! – zaśmiał się Jacek… – W dyrdki pobiegniemy nocować do wujka, ani poczujemy nawet.

Położył ręce na ich pochylonych głowach.

– Posłużyliście mi, jako synowie ojcu. Jako od synów umiłowanych przyjmuję.

Rozdział drugi. Upłynęło lat piętnaście

Wcześnie zawitała wiosna do Polski w roku 1305. Pod koniec kwietnia zieleniły się już wszystkie łąki; spora trawka, przetykana kaczeńcem i stokrocią, runiała za powiewem wiatru. W sadach kwitły wiśnie, a na jabłoniach różowiły się nabrzmiałe pączki; jeszcze dzień, jeszcze pół dnia, a pękną przejrzyste błonki, i drzewa staną w cudnej krasie, puszystym kwieciem osypane.

Ozimina ślicznie pokazuje, ludzie orzą co ino sił i dnia starczy, nieraz i do ciemnego wieczora. Skowronki biją skrzydełkami gdzieś aż pod samym niebem, chwalą się aniołom, jak to u nas pięknie na ziemi, a Panu Jezusowi dziękują za słoneczko. Zaczem23 spadają na świeżo zoraną ziemię, jak ten kamień z góry rzucony.

Nawet nagie skały w Ojcowskim Wąwozie nie takie szare, smutne, jak w zimie; co szczelina, to gałązeczka, co szparka, to listeczek; młody tegoroczny mech zielenieje na starej srebrzystej kępce. Dołem wąwozu, między górami i skałami, płynie sobie Prądnik z hałasem; mruczy a szumi, o kamienie bije… Nie wiadomo czy z wielkiej uciechy, że mu ciepło i jasno, czy ze złości, że się zimowy odpoczynek skończył, że lód stopniał do cna; spać już nie wolno, trzeba spieszyć, biegnąć, lecieć na dół, byle prędzej, coraz prędzej… do Wisły.

Wieś rozsiadła się na równinie, trochę opodal od wąwozu. Na szerokie płachty łąk wypędzili pastuszkowie po raz pierwszy krowy i cielęta. Bydło zmęczone zimnem, dusznością stajen, znudzone suchą zimową paszą, wybiegło w ten ciepły ranek na pastwisko w ciężkich niezgrabnych podskokach, tłocząc się i porykując radośnie. Miejsca krówki miały dosyć, nie było o co się kłócić. Wszystkie łby pozwieszane do ziemi, mokre ozory zagarniają zwinnie soczystą trawę, pyski w ruchu, że ino chrzęst i sapanie słychać, jak łąka długa i szeroka.

Czterech pastuszków pokładło się na brzuchach, grzejąc plecy do słońca; łokciami się podpierają, i gawędzą o swych codziennych sprawach. Piąty, blady wątły chłopczyna, w kożuszku mimo ciepłej pogody, siedzi oparty o wierzbę i patrzy w zamyśleniu na kamienne olbrzymy.

– Wiecie… – powiada Jasiek, strojąc tajemniczą minę – nalazłem wczoraj w sadzie jeża; owiązałem go łyczkiem, coby mi nie uciekł i schowałem za piec. Ciekawość, co takiemu gadowi lubuje? Ziarno, abo muchy, abo glisty?

– Tatusia zapytaj – radzi Wojtek.

– Ehe, a tatuś powiedzą: „odnieś na to samo miejsce, skądeś wziął; nie dręcz zwierza”.

– No, bo i prawda. Co ci po nim?

– Ja by go nie męczyłem, chowałem by go sobie.

 

– Puść go. – Jasiek ma miękkie serce, żal mu biednego stworzenia.

– Ja to nie lubię zwierzów, takich nieprzydatnych, ino te, co do roboty, abo do jedzenia – odezwał się najstarszy z chłopców, Pietrek. – Mam ci taki sprawny saczek, i znam dobre miejsca w rzece. Nie ma dnia, żebym kilka rybek nie ułowił.

– Rybek? Cóż z nimi robisz? – spytał milczący dotąd Waluś.

– Słyszycie ludzie? Nie wie, na co ryby. A do jedzenia! Matusia sprawią, ugotują, czy na obiad, czy na wieczerzę ku kluskom, i mamy wszyscy uciechę.

– Mnie się ino kamyczki podobają.

– Co takiego? Dziwo z tym Walkiem dalibóg! Kamyczki mu się podobają! Teraz ja się spytam, na co ci się zdadzą?

– A do patrzenia, do zabawy. Nie te ostre, brzydkie, co ich wszędy pełno, ale takie gładziuśkie, co je rzeka wypłucze, wyszoruje. Takci się farbują przeróżnie…, to modre, to ciemnozielone, jak sosnowe igły; to znowu czerwieniate, jak malina…; cudności kamyczki! Czasem iskierka jakaś złota w nich migoce, a czasem długi złoty paseczek skroś kamienia się wije. Wtedy sobie umyślam…

– No co? – zapytał Wicuś od Myrdałów.

– Ee… nic. Dworujecie se zawdy ze mnie…

– Gadaj, gadaj, nie dbaj na to.

– Umyślam se… – powoli mówił blady chłopczyna – że jaka z dawności czasów królewna szyła sobie szatki przeróżne złotą nicią. Aż tu ją czarownica, abo jaka zła boginka zaklęła w skałę… Wszystko z nią razem zakrzepło, a te piękne kamyczki, to skrawki z onych królewskich sukienek.

– Juści, mogło tak być – marszcząc brwi, rzekł z powagą Wojtek. – Przecie leśne panny, dziwożony, południce, do dziś dnia po kniei dokazują. Ma się wiedzieć, w owe czasy, co się człowiek ani przeżegnać nie umiał, jeszcze było stokroć gorzej.

Przemądrzały Pietrek parsknął śmiechem.

– Juści… gębę rozdziawiać, zęby suszyć nie sztuka – obruszył się Jasiek – radbym widział, czy pójdziesz w dąbrowę po zachodzie słońca?

– Cobym nie miał iść? – odmruknął Pietrek niewyraźnie. Walek rozruszał się, rozgadał, dalej swoje prawił:

– A patrzaliście kiedy, ale tak, z bacznością wielką, na te nasze skały Ojcowskie? Toć omal ani jednej nie ma, coby ino zwyczajnym głazem była, prawda? Na ten przykład ta długocka, wysoka, ze szczerbatym wierzchem… Ślepy ino nie widzi, że to panna w koronie, klęcząca ze złożonymi rękoma. A ta znowu na prawo, gdzie dwie lipki na zboczu rosną, tobyś przysiągł, że baszta od jakowegoś grodu.

– Juści, ani wątpienia; musiało tam być ongi grodzisko – przyświadczył Jasiek. – Po obu stronach gruzy, jakieś resztki murów…

– Cóż jeszcze? Żali kusze, abo tarcze skamieniałe? Bajecie nicpotem, aże mgli słuchać – odezwał się znowu Pietrek. – Ani to baszty, ani to zwaliska, ani to panny klęczące, ino tak było w Ojcowie od świata stworzenia, i tak będzie do końca. Co wam się troi? Prawe skały i tyle.

– Któż cię uczył, żeś taki mądry, niczym proboszcz?

– Nikto mnie nie uczył, ino mam rozum ze siebie, a wyście głupi.

– A jakbym ci jednę rzecz powiedział, tobyś dopiero uwierzył w zaklęte miasta i skamieniałe królewny – rzekł Waluś i otrząsnął się, jakby go dreszcz przeleciał.

– Ciekawym co?

– Odkąd Maryśkę Pan Jezus zabrał, matusia tak się o mnie boją…

– A cóż mnie to obchodzi, że się matusia boją o ciebie? Cóż to ma jedno do drugiego?

– Ino słuchaj, nie przerywaj, bo muszę gadać po porządku.

– Gadaj, gadaj, nie zważaj na Pietrka; on zawdy taki niezgodliwy, dokuczny – zawołał Wicek.

Więc Waluś rozpoczął po drugi raz:

– Tak się boją, że mnie ino w bożem drzewku, a w dziewięsile kąpią, maściami smarują do spania, co rano jajecznicę mi smażą, a mleka to se mogę pić, wiele chcę. Boją się, cobym nie pomarł. Tak się dobrze trafiło, że Sobek ze Strzemieszyc był na godnie święta24 w Ojcowie, to się go w te pędy radzili, co ze mną robić. Ano kazał smaczno żywić, rano wczas nie budzić, ino czekać aż słońce przez górne gałęzie z lasu zagląda. Aha… jeszcze jedno: cobym się po całych dniach na polu bawił.

– Dobra chorość, dobre leczenie. – drwił Pietrek.

– Tedy mi nic nie kazują robić, cale nic. Ani izby zamiatać, ani na polepie palić, a skoro słonko dobrze już wysoko, to mi kożuszek zawdziewają, w postoły nogi obuwam, chleba ze serem dadzą mi matusia do garści i pędzą z domu: „Idź na łąkę.” To i łażę, gdzie oczy niosą, wszędy mnie pełno. Ani stary Mikołaj, choć pono ma sto lat beze dwóch, nie zna tak Ojcowskich skał jako ja. Gdzie jamka, gdzie nora, abo jaka większa jaskinia, wszystkiem spatrzył, znam każdą. Wszędy trafię, na każdym szczycie dziesięć razy byłem; choćbyście mi oczy zawiązali, i zawiedli do najgłębszej dziury, od razu się opamiętam, i tak się pięknie wrócę do domu, jako nie przymierzając z tej łąki.

– Ehe, to dlatego tak cię trudno we wsi napotkać?

– A nie boisz się strachów?

– Do wczorajszam się nie bał…

– Gadajże, gadaj.

– Wczoraj, jako że była niedziela, poszli ojcowie na nabożeństwo do Skały; mnie nie wzięli, bo za daleko. Zmówiłem se przed krzyżem na krakowskiej drodze trzy pacierze, pocałowałem ziemię i walę prosto ku przesmykowi, między Basztą a Psem.

– Jakim Psem znowu?

– A o! – I Waluś wskazał palcem na złom, najwyraźniej psią głowę przypominający. – Idę, idę pod górę, oglądam się w tę i ową stronę, rzucam okiem w lewo… ażem przystanął… Szczelina szeroka, a ja o niej nie wiem? Czy się w nocy skała rozpękła, czy głaz jaki, co tę skałę zasłaniał, stoczył się w dolinę? Nie może to być, żebym ja taką jamę prześlepił. Trzeba zajrzeć. Włażę ci powoluśku, bo się boję, coby mnie jaka żmija nie ujadła, alibo niedźwiadek… włażę, krzesam ognia, zaświeciłem trzaseczkę i rozglądam się po wszystkich kątach. Wcale to obszerna pieczara; i górą, i na boku przestronna, od sklepienia zwieszają się skrzepnięte sople, ano dobrze. Na środku kamień czworogranny, taki na przykład, jakby mnie do pasa; na nim drugi, płaściutki, a dosyć szeroki; nie co inszego, prawiutenieczko stół. Hoho… ktoś tu mieszkał… ale kto i kiedy? Chyba dawno. Parę brył z grubsza ociosanych leży pod ścianą; siadywali na nich ludzie, tak się zda. Przy drugiej ścianie wysoka kupa jakiejsi butwielizny, czy zeschłego błota; nic się nie da rozeznać, ino dużo tego. Może to były mchy i liście, może człek jakiś sypiał na tym?… Dobrze, com se przysposobił smolnych trzasek, bo mi pierwsze łuczywo zgasło. Idę dalej, macam ścianę, jakieś wgłębienie, na podobieństwo półki, albo skrzynki; przyświecam… Pietrek zaraz powie, że nieprawda… Młotek z kamienia urobiony cale jak należy, wedle młotka siekiera.

22bławaty i złociste lamy – drogie, ozdobne tkaniny; bławat: błękitny jedwab; lama: tkanina przetykana nitkami złota lub srebra. [przypis edytorski]
23zaczem – po czym, następnie. [przypis edytorski]
24godnie święta – Boże Narodzenie. [przypis edytorski]