Tasuta

Królewska niedola

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Nieznajomy zawrócił się i schodził na dół stromą ścieżką powoli, ostrożnie, patrząc pod nogi. Szkoda, że się nie mógł obejrzeć, byłby zobaczył coś bardzo dziwnego: Waluś rozkrzyżował ręce, padł twarzą do ziemi i wybuchnął tak gwałtownym płaczem, aż nim coś rzucało i szarpało. Płakał, płakał, wreszcie zesłabł, ucichł i leżał, jakby omdlały.

Minęła godzina, chłopiec dźwignął się leniwie, spojrzał przed się, jak ktoś, co ze snu zbudzony – nie rozumie na razie, gdzie się znajduje. Przetarł zapuchnięte oczy i usiadł na powrót na skale.

– Skłamali matusia… O rany Boskie krwawiące… skłamali tatuś! Ze zbójami tatuś trzymają! – Nie, nie… obłąkaniec ja… głupi…; ady oboje powiedzieli, żem słaby. To chorość takie breweryje wyprawia we mnie. Ten człowiek, co tu był, i każde jego słowo, to ino takie zwidy…. pokusa… nagabywanie dyjabelskie. Gadali przecie matusia, że zimnica zawdy się tak poczyna. Spałem ciężko… a jakże… spałem; nie ma się czego trapić. Lepiej do domu pójdę. Oj będą też swarzyć….. pewno już obiadowali beze mnie.

Wstał, podniósł z ziemi czapkę, coś z niej wypadło i potoczyło się po kamieniach.

Waluś chwycił się z krzykiem za głowę.

– Jezus przenajświętszy!… Nie obłąkanym ja… nie śniło mi się… Biały pieniądz!… O rety… nie mogę szukać zbója!

Rozdział trzeci. Biedny Waluś

Upłynął tydzień. Waluś zazwyczaj blady i słabowity, zmizerniał przez te kilka dni jeszcze bardziej; litość brała patrzeć na dziecko. Ani go przyniewolić do jadła, ani go czym uweselić; pił tylko mleko czasem i wody raz po raz, jakby go coś wewnątrz ogniem paliło. I do swoich skał ukochanych ani razu nie poszedł. Leżał w sadzie na trawie całymi godzinami; ojca unikał, a gdy musiał mówić do niego, to spuszczał głowę i patrzył w ziemię, jak winowajca.

Dąbek martwił się tą chorobą syna, ale zapracowany od świtu do nocy, nie miał czasu myśleć o niej. Matka za to widziała, co się dzieje i pełne zgryzoty miała serce. To serce matczyne zrozumiało od razu, że nie zimnica dziecko zabija, ale jakaś ciężka męka duszy, którą ono podźwignąć za słabe. Rozpytywała go, pieściła, tuliła, nie odpowiadał nic. Czasem patrzył tylko na nią żałośliwym wzrokiem, jak biedne zranione zwierzątko, i uciekał do sadu.

Wieść o kanonizacji św. Stanisława rozeszła się już była po całym kraju: do grobu tego nowego patrona ślubowała sobie Dąbkowa pielgrzymkę, jeśli jej synka jedynego uratuje od śmierci.

Pewnego dnia Waluś wyjątkowo nie był w sadzie, stał za chałupą przy płocie i strugał żerdki do grochu; matka umyślnie wyszukała dlań robotę, żeby go wyrwać z ponurego odrętwienia, w jakim trwał ciągle. Strugał powoli, od czasu do czasu podnosił oczy i słał zlęknione spojrzenia ku „Klęczącej królewnie”, skamieniałej w modlitwie, co taka bieluśka widniała z daleka na tle szafirowego nieba.

– Ino bacz pilno, by cię kto nie ślakował28… – usłyszał przyciszony głos matki. Podsunął się ostrożnie i spojrzał ku wrotom. Ojciec wychodził z domu; trzymał w prawej ręce sporą więź suszonych ziół, a te zioła… osłaniały gliniane dwojaki związane w szmatę, z których unosiła się biaława para.

– Jezu miłosierny… strawę onemu29 niosą!… – pomyślał Waluś. Upuścił nożyk i tyczkę na ziemię, rozchylił chruściany płot i wymknął się z zagrody.

– Muszę wiedzieć…. muszę na własne oczy widzieć, do kogo tatuś idą. Może… ach tak, pewno pod las, do Bartoski. Zawdy się nad staruchą litują. Matusia uwarzyli co do smaku, a tatuś jak raz w tamtej stronie orzą. Co tu rozważać po próżnicy… do Bartoski idą. A skrycie dlatego… coby… juści dlatego, coby się nie chlubić przed ludźmi. Będę patrzył z dala, aby się ino przekonać.

Niestety, nie do lepianki starej kumy zwrócił się Dąbek z dwojakami; szedł prosto ku rzece. Skracał sobie drogę miedzami, a rozglądał się na wsze strony, prawdziwie jak ktoś, co ma bardzo nieczyste sumienie.

Walusia ani widać nie było; przemykał się równoległą ścieżką pod wierzbami. Ojciec przebrodził rzekę i skierował się między skały, syn przebiegł po kamykach na drugi brzeg, i gdzieś się nagle podział.

Przysiadł skurczony za kupą głazów i upatrywał z bijącem sercem. Zapomniał na chwilę, kogo śledzi i o co posądza, czaił się, czekał, jak myśliwy na zwierzynę.

– Aha… prosto do Komnaty idą. Może zdolę uwidzieć onego przeklętnika.

Zezuł postoły30, schował je pod krzakiem i bez szmeru, bez szelestu, skradał się bosymi nóżkami do rozpadliny wąskiej a długiej, gęsto malinami zarosłej. Pod osłoną splątanych pędów szedł zgięty we dwoje, czasem pełzał na czworaku, a ostre kolce drapały go po szyi, po rękach, po nogach.

Ojciec wsunął się w szczelinę skalną, syn wśliznął się za nim. Łatwo przyszło Walkowi skryć się, gdyż korytarz, w którym się obaj znajdowali, ciemny był zupełnie, a tak bardzo ciasny, że dorosły człowiek ostrożnie musiał stąpać i uważać, by nie uderzyć głową o sterczące z obu stron głazy. Nie mógł się Dąbek odwracać, toteż Waluś prawie tuż za nim stąpał. Uszli z pięćdziesiąt kroków, korytarz rozgałęział się na dwie strony. Dąbek poszedł na lewo.

– Znają tatuś dobrze drogę – pomyślał chłopiec i skręcił także w lewo.

Teraz już zwolnił kroku, bo ścieżka stawała się coraz szersza i widniejsza; weszli do obszernej groty, mrocznej wprawdzie, ale przez szczelinę z boku nieco rozjaśnionej. Od sklepienia zwieszały się stalaktyty, czyli skamieniałe sople wapienne. Jaskinia była pusta. Dąbek szedł dalej.

– O Matko… – szepnęło dziecko – nie ma tu nikogo… więc gdzie?

Poszli przez drugi jakiś krużganek, o wiele krótszy od pierwszego; ojciec bez wahania spieszył do wielkiego otworu w skale, przez który widać było przeciwległe urwisko i kawałek błękitnego nieba.

– Toć przepaść niezmierna… skała gładka jak ściana; może tatuś nie wiedzą, wychylą się i spadną… Jezus! zatrzymam ich!

Nie dbając już, czy go ojciec dostrzeże, biegł za nim ku owemu oknu w skale. Nagle stanął jak wryty. Dąbek sięgnął ręką poza otwór, przyciągnął ku sobie grubą linę poczwórnie skręconą, a gdzieś na szczycie góry do starego drzewa jakiego zapewne silnie przymocowaną; były na niej co parę stóp węzły, jakoby szczeble u drabiny. Objął ją rękoma i nogami, szmatę z dwojakami chwycił w zęby i śmiało zaczął się spuszczać na dół.

Teraz dopiero wróciła przytomność Walusiowi; cała szkaradna prawda stanęła mu wyraźnie przed oczyma: ojciec – przyjacielem rozbójnika, opiekunem i żywicielem zbrodniarza!… Ten tatuś kochany, dobry, co nigdy nie bił matusi, jak inni gospodarze swoje kobiety biją; nigdy się z nią nawet nie kłócił; ani też jemu, Walusiowi złego słowa nie powiedział, co z taką świętą ochotą pracował w pocie czoła, byle tylko zdobyć dla nich dolę spokojną… Ten tatuś z duszy, serca umiłowany, pokornym sługą mordercy!

Zawrócił ku wyjściu, i biegł potykając się, uderzając sobą o skaliste ściany ciemnego krużganka, byle uciec czym prędzej, jak najdalej od strasznego miejsca.

Wyszedł na świeże powietrze, wyprostował się i odetchnął głęboko. Coś się w nim odmieniło w ciągu tej jednej godziny. Jakaś zawziętość twarda rozsiadła mu się w sercu, ani mu się już na płacz nie zbierało. Postanowił zrzucić z siebie to ciężkie brzemię, pod którym upadał. Postanowił stanąć oko w oko z ojcem i powiedzieć mu wszystko. Albo go zdoła powstrzymać od tej zbrodniczej przyjaźni, albo nie uda mu się, wtedy cichaczem w nocy ucieknie na kraj świata.

Ledwie zeszedł ze wzgórza nad rzekę, nowe czekało go przerażenie: rycerz Wrzecisław ze Żlebu stał oparty o drzewo i patrzył w tę stronę, jakby właśnie na niego wyczekiwał. Umknąć sprzed tych oczu było niepodobieństwem.

– Parobeczku, a gdzież to bywasz? Codziennie cię na darmo upatruję po różnych zakątach – rzekł i poklepał chłopca po ramieniu.

– Trza go stąd zabrać co duchu – pomyślał Waluś – gotów tatusia zobaczyć w powrotnej drodze i paść na jakie domysły.

Taki się czuł duży, mocny, spokojny, że ani się zmieszał, ani oczu nie spuścił, całkiem swobodnie odpowiedział:

– Słabowałem, panie, przez tydzień; zimno mnie trzęsło. Dziś pierwszy raz polazłem w góry, naszej zguby szukać. Spatrzyłem wszystkie jamy, ani śladu żywego człowieka. Za to wyraźnie znaki widziałem, jako tędy niedaleczko niedźwiedzie przechodziły. Pewnikiem w której dziurze mieszkają. Umykajmy oba. Ja siły nijakiej nie mam, a wy bez oszczepu, jakoż pójdziecie na zwierza z gołymi rękoma? Lepiej zejdźmy im z drogi.

– Dziwno, żeś się uchował! – rozśmiał się rycerz. – Małe lata, a duży rozum. Słuchaj no, co ja to chciałem rzec… u was we wsi nic nowego? Ludziska nie gadają ze sobą w skrytości? Nie schodzą się gospodarze na narady po chałupach? Obcych, po pańsku odzianych nie widujesz?

– Pomaluśku panie, pomaluśku, bo nie spamiętam. Przyleciały wczoraj do matusi cztery gospodynie i w okrutnej skrytości radziły się co robić z Kioskową, bo mleko krowom odjęła. A stryjkowie zeszli się któregoś dnia u nas, jako i Bartek Naroczny i prosili tatusia o ziarno na siew.

 

– Matoł z ciebie; a ja mniemałem, żeś mądry.

– Mądrym, panie, bo się nic przede mną nie skryje. Obcy ludzie są w Ojcowie, a jakże.

– Gadaj, kto i gdzie?

– Ino nie z pańska odziani, a w połatanych łachach. Mieszkają kawałek za wsią, w szatrach: Cyganie są, co kowalstwem się trudnią.

– Bywaj zdrów. Żebyś mi jutro patrzył po tamtych skałach; pamiętaj.

– Nie lękajcie się, panie. Jeśli ja onego nie wytropię, to nikt.

Popatrzał jeszcze za odchodzącym, a gdy ujrzał, że zawraca na gościniec ku Skale, pobiegł i on pędem do chałupy.

Drzwi były otwarte, stanął w progu. Matka klęczała przed krzyżykiem zawieszonym na ścianie i modliła się głośno; kończyła właśnie gdy wchodził.

–………… dobry koniec tej niedoli, o Chryste Jezu, zdrowie, długi żywot i szczęsne panowanie. A mnie grzeszną pociesz, Boże miłosierny, nie zabieraj mi Walusia. Amen.

Obejrzała się i powstała z klęczek.

– Szukałam cię w sadzie, synku; gdzieżeś chodził?

– Do skał. Ojciec nie wrócili jeszcze? – spytał nawzajem.

– Cóż tak dorosło gadasz? Tatuś orzą pod lasem, pewnikiem nie przyjdą, aż na wieczerzę.

Ugięły się nogi pod chłopcem, opadł na ławę. Chciał zmilczeć, doczekać się ojca, lecz żal tak długo tłumiony buchnął mu z ust potokiem słów.

– O matusiu, matusiu, porzućcie to niegodziwe kłamanie! Prosicie Pana Jezusa, coby mnie uzdrowił, jakoż was ma wysłuchać, gdy w śmiertelnym grzechu brodzicie po szyję!

– Dziecko jedyne… co tobie? Ani się gniewam za zuchwałość, boś słaby.

Zerwał się i pobiegł ku niej.

– Nie, nie, ja nie z chorości gadam, ino prawdę, świętą prawdę! Matusiu, usłuchajcie mnie! Zespólcie się ze mną, padnijmy oboje razem do nóg tatusiowi i nie wstańmy potąd, póki go nie uprosimy.

– Syneczku najmilejszy, a o cóż go będziemy prosić? Nie rozumiem twojej mowy.

– Nie rozumiecie? Toć ów człek, co tu był kiedyś w nocy, mieszka w jaskini u przepaści i tatuś do niego chodzą. Nie zapierajcie się, na własne oczy widziałem. I wy możecie ścierpieć, aby to dłużej trwało?

– A cóż tobie wadzi, że ojciec z narażeniem własnego żywota oddał się w służbę… onego człeka?

– Krwawa służba…

– To nie wiadomo; może wojny nie będzie.

– O czym wy gadacie, matusiu? Rabunek, mordowanie kupców i podróżnych to u was wojna? Służba u zbójeckiego herszta to… cześć?

– Waluś… na rany Boga, co bredzisz? Kto cię bajkami omamił?

– To nie bajki, to obmierzła prawda!

– Kto ci gadał?

– Taki, co wie najlepiej, co zbójów ścigać będzie i sądził.

– Jak się zwie?

– Nie powiem.

W progu stanął gospodarz. Patrzył, słuchał, nic nie rozumiał.

– Matka… A tu co się dzieje?

Ale Dąbkowa miasto31 odpowiedzi porwała Walka za ramiona i rzuciła go silnie pod stopy ojca.

– Bij głową o ziemię! Całuj nogi tatusiowe! Błagaj, niech ci odpuści!

– Dajże dziecku spokój… cóż takiego nabroił?

– Język mi kołem staje… wypowiedzieć trudno… Gada ano, żeś do zbójców na służbę przystał, a najstarszemu z nich jadło nosisz.

Dąbek zbladł. Zostawić synka w tym okropnym błędzie, czy wyjawić tajemnicę?… Głos mu się rwał, gdy schylony nad Walusiem mówił cicho:

– Synaczku… ów człek, dla którego co dzień nad przepaścią zawisam, dla którego dam się ochotnie na sztuki porąbać, za którym na palca jego skinienie wszystek Ojców w ogień poleci… to nasz pan umiłowany, zbawca swego ludu, Władysław Łokietek… polski król!

Długo trzeźwili Walusia oboje rodzice; zlewali mu głowę zimną wodą, nacierali czoło, potrząsali, zanim dobudzili się w nim życia. Chłopiec wyczerpany tylodniowym udręczeniem, osłabiony i zmizerowany wstrętem do jadła, omdlał ciężko; matce się zdało, że już umarł. Wreszcie otworzył oczy; nie pamiętał, co zaszło, nie wiedział o niczym, patrzył senno, nieprzytomnie. Dąbek położył palec na ustach, bojąc się, by żona jakimś słowem, jakimś radosnym krzykiem nie zaszkodziła dziecku.

Leżał wznak na łóżku i patrzał; powoli martwość schodziła z jego twarzy, oczy utkwione w przeciwległą ścianę bezmyślnie, poruszyły się… zobaczył ojca. Wzdrygnął się i przymknął powieki, a dwie szkliste krople spłynęły mu po licach.

– Tatusiu… król?

– Juści, synku. Miłościwy król Władysław.

Waluś obrócił się na boczek, poszukał tatusiowej ręki, pocałował ją i przytrzymał.

– Wybaczyliście?

– Ani chcę nawet myśleć o tym! – odpowiedział ojciec. – Cóżeś ty, biedne dziecko, winne, że cię źli ludzie omamili.

– Ten, co mi rozum pomieszał, aż was śmiałem pomawiać o bezecne uczynki, zwie się rycerz Wrzecisław ze Żlebu.

– Aha. Któż by nastawał na wolność i żywot naszego pana, jak nie czeskie psubraty. Dobrze co o nim wiemy. Widzisz synku, żeś i ty usłużył uczciwej sprawie, choć poniewolnie.

– Powiedzcie mi jednę rzecz: jeśli królem jest, czemu się tak nędznie odziewa i kryje po jamach?

– Do czasu musi tak czynić. Wprawdzie wola całego narodu polskiego na tron go wzywa, jednakowo przemoc czeska cięży nad nami. Poobsadzał król Wacław grody i miasta swymi załogami, wszelkie urzędy Czesi sprawują; zaś trzy tatarskie napady wśród pięciudziesiąt lat32 zniszczyły do cna nieszczęsną krainę. Nie ma ludzi do roboty, nie ma siły wygnać precz narzuconego króla.

– Jakimże prawem i kto go narzucił?

– Prawem mocniejszego i przez knowania odwiecznych naszych wrogów. Zapamiętaj se, Waluś, i do śmierci wiedz o tym, że co ino złego Polskę spotkało, każda niedola, każda klęska, wszystko, co ino najgorsze, zawdy od jednej strony idzie. Daj Panie Boże wszechmogący, abym się mylił, ale czuje to serce moje, że po wieki wieków tak będzie.

– Ej… Paweł – wpadła mu w mowę żona – cóżeś taki nauczny i przemądrzały? Ani już będę śmiała gadać do ciebie.

– Juści mi pojaśniało w głowie z łaski najmiłościwszego Pana. Odkąd go cichcem z krakowskiej drogi ścieżkami do naszej wsi przeprowadziłem, zawierzył mi posługę około swej osoby. Dozwala, a nawet przykazuje pozostawać przy sobie, gdy narady z panami odbywa. To człek słucha, słucha, dziwuje się, aż w końcu rozumie każde wypowiedziane słowo.

– A gdzież te narady, tatusiu?

– Tam, w dolnej pieczarze, na dnie przepaści.

– Co? Po linie się pany spuszczają?

– Jakoż inaczej? I to jeszcze po ciemku, bo ino nocami się schodzą. Jeden raz tylko raczył najmiłościwszy król trudzić się do górnej jaskini z moją pomocą, a to było tego wieczora, gdy staruszek kanonik przybył tu od arcybiskupa z Gniezna. Słabowity to człek, nijakiej siły w rękach nie ma.

28ślakować (gw.) – śledzić. [przypis edytorski]
29on, onemu (daw.) – ten, temu; tu: tamtemu, tj. ukrywającemu się człowiekowi. [przypis edytorski]
30zezuć postoły – zdjąć buty. [przypis edytorski]
31miasto (tu daw.) – zamiast. [przypis edytorski]
32wśród pięciudziesiąt lat – w ciągu pięćdziesięciu lat; najazdy mongolskie na Polskę miały miejsce w latach 1240–1241, 1259–1260 i 1287–88. [przypis edytorski]