Tasuta

Australczyk

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Uklęknij Kaziu!

Wahał się, ale krótko. Pośród chmur chyżo przelatujących zajaśniały gwiazdy, w których świetle twarz Stefana uwypukliła się na tle ciemności, jak wizja siły wzruszonej i dobrej.

– Uklęknij, módl się! Boże, któryś mię stworzył, ziemio, z której powstałem, przebaczcie! Żem prawu twojemu, Stwórco, służyć nie chciał, przebacz! W planie twoim olbrzymim i dla naszych umysłów zakrytym rzuciłeś wielką linję cierpienia. Nie wiemy, czem jest ona i do czego wiedzie, ale że odwróciłem od niej serce i siły swoje – przebacz! W gmach, który wznosisz i którego widzimy zaledwo kącik drobny, włożyłeś ciężką cegłę krzywdy. Nie wiem, jakiemi były w tem zamiary twoje, ale żem nie chciał razem z innymi dźwigać tej ciężkiej cegły, przebacz! Odtąd życie mi będzie pokutą, oczyszczeniem, płaceniem długu tobie i ziemi twojej. Szatana i pychy jego wyrzeknę się i ujmę w karby zmysły moje. Ręce zaprzęgnę do trudu, czoło okryję potem i, cierpiąc z cierpiącymi, służyć będę przyjściu królestwa twojego na ziemię!

Taką modlitwę dyktował zrozpaczonemu rówieśnikowi fanatyk idei dobra. Potem otworzył przed nim ramiona i uścisnęli się w milczeniu, jak bracia podwójni.

Nie odjechał zaraz. Do późnej nocy, w zamkniętym pokoju, sam na sam rozmawiał z Kazimierzem. Nazajutrz zaprowadził Lunię do ogrodu i, usiadłszy z nią na ławce, rzekł:

– Trzeba Kazia bardzo kochać. Nie trzeba nigdy mówić, że on jest najlepszym z ludzi, ale trzeba towarzyszyć mu jak najczęściej, rozrywać go, gdy jest smutnym, dopomagać mu we wszystkiem.

– Kiedy on nie chce mojego kochania, odwraca się, ucieka odemnie – ze łzami w oczach poskarżyła się dziewczynka.

– Już nie będzie – upewniał ją Stefan – ale niech Lunia wie, że swojem przywiązaniem wiele dobrego może zrobić Kaziowi.

Smutne zazwyczaj oczy małej zapaliły się radością i dumą. Serce jej uderzyło mocno do zadania, którego wielkość więcej czuła, niż rozumiała.

Wkrótce potem nadszedł list od Marcelego z żądaniem, aby brat co prędzej do niego przybywał, z obietnicami pomocy, poparcia i szybkiego zmazania przeszłości; Kazimierz pojechał z tym listem do Darnówki. Niedaleko dworu zobaczył Stefana, idącego za pługiem. Słyszał był o tem jego własnoręcznem pracowaniu około roli, ale zobaczył je wtedy po raz pierwszy. U brzegu pola Stefan pług zatrzymał i, przeczytawszy list najstarszego z Domuntów, spokojnie zapytał:

– Pojedziesz?

Kazimierz zawrzał cały.

– Po wszystkiem, co przebyłem! Po tem, cośmy z sobą mówili! Jakże możesz pytać!

Stefan słuchał uważnie, potem rzekł:

– Chodź!

W bladem złocie słońca kwietniowego kilka pługów przesuwało się po czarnej ziemi, ryjąc w niej lemieszami bruzdy głębokie. Skowronki ogłuszająco śpiewały nad poblizkim łanem zielonej runi. Stefan wraz z Kazimierzem zbliżył się do jednego z pługów, który stanął w połowie zagona.

– Mój ojcze – rzekł – naucz go orać! Potem oddamy mu w dzierżawę jeden z naszych folwarków, który na cześć jego nazwiemy Kaźmirówką.

Pan Romuald, kiedy raz wziął się do czego, nie żartował. Roman trząsł głową potakująco, na znak, że także wie coś o tem. Uczeń tego człowieka, zawziętego we wszystkich postanowieniach i robotach swoich, oblewał się niekiedy dziesięciu potami na dzień. Ale jakoś nie przykrzyło mu się to wcale. Owszem, sypiał spokojnie i zaczynał nawet miewać sny przyjemne. Jednak miał wątpliwości niejakie. Cóż? orać, siać, rąbać, piłować, analfabeci umieją i pospolicie oni tylko to czynią. On umiał czytać biegle i mnóstwo rzeczy innych. Co uczyni z tym bagażem? Czy rzuci go za siedm gór i lasów, jako rzecz niepotrzebną? Trochę szkoda! Kiedy raz mówił o tem, Stefan, według zwyczaju swego, słuchał uważnie, a potem rzekł:

– Śmiej się z tego, bratku! Gdybyś był sto razy uczeńszy, niż jesteś, jeszcze nie miał byś zanadto tego dobrego ziarna. Powiem ci parabolę. Kiedy do ciemnego pokoju wniesioną zostanie lampa, tym, którzy się w nim znajdują, robi się zaraz weselej i łatwiej, bo światło jej pada na ich twarze i roboty, a gdy który chce iść po co, nie potrzebuje rozbijać łba o ścianę, bo ona wskazuje mu drogę. Gdyby wiele takich lampek, byłaby iluminacja, nieprawdaż?

Roman powstał z trawy, na którą występowała już chłodna rosa, i rozejrzał się dokoła. Czerwona zorza stała za lasem, obrastającym wzgórze; nad jej różanemi blaskami, zmieszanemi w powietrzu ze zmierzchem zapadającym, świecił wysoko cieniutki sierp księżyca.

Roman czuł, że nad niewykończonym domkiem, niedbale rzuconym płotkiem i małem podwórkiem folwarku, oprócz zorzy, zmroku i księżyca, unosiło się jeszcze coś niedostępnego dla zmysłów, lecz głęboko lejącego się do duszy. Zrozumiał, że wraz ze światłem zorzy i księżyca unosił się nad tem miejscem blask tego słupa gorejącego, który przyświeca drogom ludzkim, a w mowie ludzkiej nosi nazwę ideału. Gdy ten słup płonie, ludzie idą drogą prostą ku ziemi obiecanej, gdy gaśnie – błądzą i marnieją. Zrozumiał to i doświadczył rzutu duszy, która wzbiła się ku szczytowi słupa gorejącego i zaraz potem upadła mu do stóp. Jednak stał zamyślony i niespokojny.

– Jednak – rzekł – nie rozumiem. Jeszcze nie mogę zrozumieć, jakim sposobem będziecie mogli tyle wyrzekać się i znosić. Bo czyż Stefan jest szczęśliwym? czy ty, Kaziu, będziesz szczęśliwym?

W tej chwili bryczka, zaprzężona parą koni, wjeżdżała na dziedzińczyk; przysłano ją po Lunię z Kaniówki, o kilka wiorst ztąd odległej. Bronia zbliżyła się do Romana.

– Jeżeli Romek chce tu jeszcze siedzieć, sama powrócę do domu.

– A nie bałabyś się wilków, myszko? – zażartował Roman.

– Wilków teraz niema, ale jeżeli ja z Romkiem iść nie zechcę, będzie do rana błądził po polu, bo żadnej drogi tu nie zna – odcięła się dziewczynka.

VII

Dnie mijały, Roman nie opuszczał Darnówki. Często też odwiedzał Kaźmirówkę na krócej, lub na dłużej, sam albo z Bronią. W czasie, gdy Kazimierz nie mógł dotrzymywać mu towarzystwa, czytywał nad rzeczką, zbierał z dwoma dziewczątkami orzechy w leszczynie, albo szedł sam drogą, wiodącą przez pole ku pałacykowi Górowskiemu i nieco dalszemu kościołowi w Zawrociu. Pałacyk zaciekawiał i pociągał go zawsze. Stryjowi powiedział, że chciałby kiedykolwiek zobaczyć zblizka Górów, jeżeli podobna, obejrzeć szczegółowo to miejsce piękne i zdające się panować nad okolicą, nakształt punktu ogniskowego, albo strażnicy.

– A dobrze, kotku – odpowiedział stary Darnowski – czemużby nie? Można oglądać tę strażnicę, ile się podoba… co tu robić? można! Strażnica! to prawda! I punkt ogniskowy także. Naturalnie, naturalnie! Trafnie nazwałeś rezydencję Oławickich, co tu robić, bardzo trafnie. Tak, tak; punkt ogniskowy i strażnica. Pojedziemy tam kiedykolwiek!

Chciałby także być w kościele Zawrockim, o którym miał wspomnienie dość mętne, lecz pociągające. Raz, zbierając z Bronią orzechy, zapytał:

– Kiedyż pojedziemy do kościoła? Już dwie niedziele minęły, a jeszcześmy tam nie byli.

– Bo mama była chora i deszcz padał, ale pojedziemy tam na Zielną.

– Kiedyż to będzie?

– Oj, Boże, Romek nie wie, kiedy Zielna? Któregoż dziś mamy?

– Czy ja wiem? pogubiłem dnie u was… zdaje się, że dwunasty…

– No, to Zielna piętnastego… Środa, czwartek, piątek, sobota… W sobotę!

Zaraz potem Bronia oświadczyła, że pomimo obecności Luni w Kaźmirówce, musi wcześnie wracać do domu; gdyby nie uroczyste przyrzeczenie, które dała przyjaciółce, byłaby nawet dnia tego wcale z domu nie wyszła, bo jest niespokojną o Irusię i czegoś jej żal, sama nie wie czego, ale taki jej żal Irusi!

– A cóż jest kuzynce Irenie?

Bronia wcale nie wiedziała, co jej było, ale że coś złego, o tem miała przekonanie najmocniejsze. Albo chora jest, albo czemś bardzo zmartwiona, to pewno. Od jakiegoś czasu nie gawędzi z nią w czasie lekcyj i po lekcjach, jak to bywało dawniej, ani śpiewa nigdy, ani śmieje się, czasem zaś tak się zamyśla, że gdyby jej kto nad głową wystrzelił, toby może nie usłyszała. W zeszłą niedzielę, kiedy to mama była chora na migrenę, Irusia prawie cały dzień w jej pokoju przesiedziała, a Bronia zastępowała ją przy gospodarstwie…

– Doskonale pamiętam ten dzień uroczysty – przerwał Roman – bo byłaś ze swoim fartuszkiem gospodarskim uroczystą, jak święto; co ci nie przeszkodziło stłuc dwa talerze i jedną szklankę…

– Niech Romek nie żartuje, bo mnie się płakać chce…

– Jeżeli Broni chce się płakać, to już chyba skończenie świata nastąpi – zażartował jeszcze.

– Niech Romek nie żartuje, ale słucha…

Słuchał i żartami ukrywał tylko wzruszenie, z którem słuchał o domniemanej chorobie, albo wielkiem zmartwieniu Irusi. Bronia jednak nie miała do opowiadania nic nadzwyczajnego; to tylko, że kiedy owej niedzieli weszła raz do przyciemnionego pokoju matki, chorej na migrenę, znalazła Irusię, klęczącą przy jej łóżku, szepcącą jej coś po cichu i troszkę płaczącą. Troszkę tylko… Nie trzymała nawet chusteczki przy oczach, ale, że miała łzy w oczach, tego Bronia była pewną. Przedtem nigdy nie zdarzało się to Irusi. Doglądała zawsze mamy w czasie jej chorób częstych; aby jednak szeptała o czemś, albo płakała, tego Bronia nie spostrzegła dawniej nigdy. Musi mieć chyba zmartwienie wielkie, albo może jest niezdrowa, bo ile razy Bronia ją zapytała, dlaczego jest jakąś inną, niż była, zawsze odpowiadała, że głowa ją boli. To rzecz zupełnie nowa, bo dotąd Irusia zdrowa była, jak ryba. Może zaraziła się od mamy, która, gdy tylko ma migrenę, na krok od siebie jej nie puszcza. Czy migreny są zaraźliwe? Romek chociaż i nie doktór, może wie, czy migrenami można zarazić się od kogo? Roman, chociaż nie był doktorem, upewnił ją, że migreny nie należą wcale do chorób zaraźliwych i tak się zamyślił, że zamiast orzechów zerwał z krzaku kilka szorstkich liści leszczynowych. Bo tę rozmowę prowadzili wśród leszczyn tak wysokich i gęstych, że cały świat przed nimi zasłaniały. Bronia w zapale orzechobrania przedarła się sama i towarzysza wprowadziła w największą gąszcz zarośli, Lunię trochę opodal pozostawiwszy. Miała już fartuszek i wszystkie kieszenie napełnione orzechami, których powłoka ruda i lśniąca wyglądała z szorstkich, seledynowych kielichów; że jednak wiele ich jeszcze znajdowało się na krzakach, zaczęła je pełnemi garstkami oddawać Romanowi, prosząc, aby je kładł do kieszeni surduta i choćby do kapelusza.

 

– To dla Irusi. Ona bardzo lubi orzechy i tak śmiesznie je gryzie! Weźmie w usta, rozkąsi łupinę i chrumst, chrumst, już po orzechu! Nikt nie potrafi gryźć ich tak prędko, ani ja nawet. Tatko i Stefek aż zanoszą się od śmiechu, kiedy Irusia zacznie po swojemu jeść orzechy. Chrumst, chrumst i po wszystkiem!

Śmiała się. U niej śmiech po żalu i żal po śmiechu przychodziły, jak sekunda po sekundzie. Ale Roman, biorąc z jej garstek orzechy i napełniając niemi kieszenie, był ciągle bardzo zamyślony. Wkrótce też wyszli z leszczyn; małe przyjaciółki bardzo zawzięcie szeptały o czemś z sobą przed pożegnaniem, a Roman, idąc z Domuntem ku wrotom podwórka, zapytał.

– Czy nie wiesz dlaczego Bohdan Rosnowski nie przyjeżdża do Darnówki? Odkąd tam jestem, nie był ani razu, chociaż podobno…

– Bo miał znowu atak febry. Widziałem kogoś z Zawrocia, kto mi mówił, że Bohdana znowu febra zaatakowała, bardzo zjadliwa podobno i uparta.

– Co to za historja z tą febrą Rosnowskiego, z tym psem i z tym bzikiem? – trochę ironicznie i niechętnie zapytał Roman.

Po myśli kręciły się mu wyrazy: „Martwi się i płacze, choć bez chusteczki przy oczach, bo konkurent nie przyjeżdża i myśli, że go utraci, albo i utraciła. Naturalnie. Cóż może być naturalniejszego? Dwadzieścia pięć lat… sam rozkwit młodości, konkurent rzadki, jak łabędź czarny i partja świetna”!

Co do febry Rosnowskiego, była to historja dość ładna, którą Domunt znał i Romanowi opowiedział. W puszczy, powierzonej zarządowi jego, znajdowała się miejscowość rozległa, lecz bardzo mało znana, bo odstręczająca groźbą zarazy ciężkiej, niekiedy śmiertelnej. Lasy i gleby dziewicze, mokre, bujne, wyziewały tam febrę. Poprzednicy Bohdana ptakami przelatywali przez to miejsce, końcami skrzydeł zaledwie dotykali gruntu złowrogiego. On, przeciwnie, osiedlił się w niem na czas dość długi, sprawdził rozległości, zbadał bogactwa, stwierdził możność uzdrowotnienia, opisał i, można powiedzieć, że poprostu odkrył to miejsce. Chaty leśników, albo szałasy, budowane na prędce, służyły mu za mieszkanie, a wśród podwładnych, którzy w tem groźnem miejscu otaczali go z niechęcią dość naturalną, jedynym towarzyszem i przyjacielem jego był Swój…

– Pies?

– Tak; przed kilku laty szczenięciem wywiózł go z Zawrocia i podobno lubi go aż do śmieszności, graniczącej z bzikiem…

– Musi to być jednak bziczek malutki, bo nie przeszkadzający temu, że ze wszech stron jest on dobrą, a nawet świetną partją – zauważył Roman.

Domunt zaśmiał się.

– Zkądże ci ta uwaga przyszła do głowy?

– No, bo przecież ten bohater puszczy stara się o Irenę. Ma to być rzeczą pewną.

– Jest pewną – potwierdził Domunt – widziałem go przy niej parę razy i spostrzegłem wyraźnie, że jest nią zajęty.

– A ona? – zapytał Roman.

Domunt wzruszył ramionami.

– Nie wiem, ale przypuszczam… Cóż? jakkolwiek wydawała mi się zawsze zupełnie zadowoloną z położenia swego, jednak zakochanie się, wyjście za mąż, prawie zawsze stoi u końca każdego położenia kobiety niezamężnej. Ma ona wprawdzie pewne pojęcia, z któremi osoba Bohdana nie koniecznie harmonizuje, ale… czy ja wiem? serce nie sługa… u kobiet zwłaszcza.

– I u mężczyzn często – gorzko jakoś dorzucił Roman.

Znajdowali się już w końcu miedzy, zarosłej błękitną cykorją, kiedy dopędziła ich Bronia, zdyszana od prędkiego biegu.

– To już doprawdy! nie mogliście trochę zaczekać na mnie! – dysząc ciężko, wyrzucała przyjaciołom, ale zaraz, uczepiwszy się ramienia brata, trzepała dalej.

– Lunia ani jutro, ani pojutrze nie wyjedzie z Kaźmirówki. Mówi, że jej coraz ciężej rozstawać się z panem Kazimierzem i że gdy on na stałe już przeniesie się do Kaźmirówki, ona też zostanie z nim tam zupełnie. Już i mama jej zgodziła się na to…

– Oddają mi moją maleńką na gosposię i uczennicę – uśmiechnął się Domunt. Przywiązała się do mnie ogromnie i zadanie, włożone na nią przez Stefana, wzięła tak do serca, że stałem się jedynym celem jej myśli i marzeń.

Szedł chwilę milcząc, potem ozwał się znowu:

– Miłosierdziem wielkiem na tym świecie jest to, że człowiek znajduje zawsze po drodze jakieś serce, choćby malutkie, ale blizkie, swoje, które staje się dla niego źródłem letejskiem i razem kastalskiem, to jest dającem zapomnienie i ochłodę.

– Nie zawsze – zaprzeczył Roman.

Spojrzał w górę i ku krańcowi widnokręgu. Jak świat szeroki i długi nie miał żadnego serca blizkiego, swego…

Mijali właśnie szemrzący wodospadek i wznoszące się nad nim gdzieniegdzie piramidki z osin spowitych w chmiele, gdy Bronia, wyciągając naprzód rękę, zawołała:

– Idą na spotkanie nasze… widzi Romek? widzi pan Kazimierz te trzy osoby? To mama, Irusia… ale kto trzeci? Tak daleko, że jeszcze nie poznaję…

– A ja poznaję – rzekł Domunt – ale nie powiem, niech Bronia odgaduje…

– Już wiem… czy widzi Romek psa?… ja widzę! To Swój! O, biegnie już do nas! Kiedy jest Swój, to jest i pan Rosnowski. On nigdy nie rozstaje się ze Swoim i ciągle z nim rozmawia.

– Co Bronia plecie? jakże można z psem rozmawiać?

– Zobaczy Romek. Swój dużo nawet mówi…

– Co Bronia wygaduje? jakże pies może mówić!

– Zobaczy Romek! Swój! Swój! Pójdź tu! Widzi Romek jaki on ładny! Taki duży, kudłaty, a łagodny, jak baranek!

Był to na poły kundel krajowy, na poły pasterz tyrolski, niezwykle duży, z sierścią bardzo obfitą i potężnym kiciastym ogonem: piękne, silne zwierzę w łaty szare i żółte. Z Bronią, która przepadała za psami, łączyła go już widać znajomość dość blizka, bo, wielkiemi susami nadbiegłszy, skoczył jej wprost na piersi, poczem, w mgnieniu oka opadł na ziemię, okręcił się i wracał do osób, nadchodzących ze strony przeciwnej. Ztamtąd głos męzki, przyjemnie brzmiący, wołał:

– Swój! Swój!

Pies, już stał oparty przedniemi łapami na piersi mężczyzny, który go wołał, kudłaty łeb zbliżał do samej prawie jego twarzy i w sposób urywany, radośny, poszczekiwał. Mężczyzna zaś mówił:

– Dobrze, dobrze, już wiem! Ci państwo, na których spotkanie wyszliśmy, już nadchodzą. Puść-że mię do nich…

– Hau, hau – szczeknął pies tak zupełnie jakby mówił: dobrze! dobrze! i poskoczył na bok, zaś właściciel jego szybko postąpił naprzód i z ręką przy kapeluszu przemówił:

– Na wypadek, gdybym nie był poznanym, przedstawiam się…

Ale nieskończył, bo Roman, zdejmując kapelusz, wydeklamowal:

– Epaminondas post pugnam apud Mantineam cum gravi

– Cha, cha, cha! – zaśmiał się Rosnowski – więc pamiętasz!… Prawda! Dopomagałem ci borykać się z łaciną, ja wielki siedmioklasista, tobie żaczkowi.

Ręce ich spoiły się uściskiem silnym, ale krótkim.

– Góra z górą – mówił Rosnowski – trzebaż trafu, abyśmy jednocześnie znaleźli się w tych stronach!

Roman, podaniem ręki, witał się z Ireną, której dnia tego jeszcze nie widział. Wyszedł do Kaźmirówki przed południem, kiedy ona była czemś gdzieś zajętą. Szybkiem spojrzeniem ogarnął jej twarz i postawę. Spostrzeżenia Broni musiały być pustym płodem wyobraźni dziecinnej. Jest spokojną, jak zwykle i nawet wygląda bardzo świeżo. Wprawdzie jest przyczyna, która mogła nadać jej cerze tę piękną świeżość!

Szli wszyscy ku dworowi i znajdującej się w końcu łąki bramce ogrodowej.

W powierzchowności Rosnowskiego były niektóre cechy wybitne, świadczące o indywidualności odrębnej i może nawet oryginalnej. Pięknym nie był, bo trochę zbyteczna szerokość ramion, obok wzrostu zaledwie średniego, czyniła postawę jego nieco ciężką i kwadratową. Ale czoło miał szlachetnie zarysowane, rozumne i wysokie pod przerzedzającemi się nieco włosami, a w niewielkich piwnych oczach dużo też rozumu, wraz z trochą znużenia, czy smutku. Cera jego była żółtawą i policzki nieco obwisłemi od niedawnego znać schudnięcia, co chwilami, szczególniej, gdy milczał i patrzał wzrokiem znużonym, czyniło go starszym, niż był istotnie. Zato głos, przyjemnie brzmiący, nabierał niekiedy tonów bardzo ciepłych, choć znowu niekiedy zdawał się w nim przebijać ton wyższości, wprawdzie bardzo lekki, bo cały układ Rosnowskiego odznaczał się grzecznością prawie zbyteczną, prawie wyrafinowaną. Mówiąc, w sposób niejako okrągły pochylał głowę ku osobie, do której mówił i w gestach ręki, dość częstych, miał także okrągłość jakąś, grację niezupełnie naturalną, jakby nabytą i sztuczną. Wogóle sprawiał wrażenie człowieka rozumnego, bardzo pewnego siebie, trochę znużonego, z trochą też smutku kędyś na dnie.

Głosem, brzmiącym miękko i przyjemnie, witał Romana, lecz wnet potem, gdy wypytywać go począł o miejsce i warunki, śród których miał żyć i pracować po wyjeździe z Darnówki, miał trochę pozór mentora, albo tryumfatora, który już spory kawał drogi uszedł z powodzeniem niezaprzeczonem.

– Cieszę się bardzo – mówił – że spotkaliśmy się właśnie w chwili, gdy otrzymałeś to, co ci się niewątpliwie należało, co zapewnia przyszłość nietylko materjalną. Bo co do mnie przynajmniej, doszedłem do przekonania, że niema dla człowieka nieszczęścia większego, nad niemożność ćwiczenia i rozwijania w całej pełni swojej energji i zdolności. Im wyższem i szerszem jest pole działalności, tem większa szansa szczęścia, a przynajmniej… zapomnienia o powszechnem, koniecznem nieszczęściu.

Przy ostatnich słowach uśmiechnął się i spojrzał gdzieś daleko, poczem zaraz na parę sekund zwrócił wzrok ku Irenie, która opodal nieco od rozmawiających szła sama jedna brzegiem strumienia. Zaraz jednak z okrągłym gestem szyi i ręki zwrócił się znowu do Romana.

– Jeżeli moje doświadczenie na cokolwiek przydać ci się może, gdybyś wypadkiem potrzebował jakichś wiadomości, wskazówek, któremi mógłbym ci być użytecznym, miej mię, proszę, za swego wiernego przyjaciela i sługę.

Było to bardzo uprzejme i wytworne, ale zarazem trochę z wysoka powiedziane.

Pani Paulina wskazywała oddalony punkt łąki, na którym stała grupa drzew, pięknie oświetlona przez zachodzące słońce.

– Po takiej naturze dzikiej i poetycznej, śród jakiej pan przebywa, mówiła, nasze drzewiny muszą wyglądać bardzo mizernie. Ach, ach, ach! Jakaż to być musi wspaniała ta puszcza ogromna i prawie dziewicza! Kiedy czytam w podróżach o takiej naturze olbrzymiej, prawie bajecznej, zdejmuje mię ogromna tęsknota za światem innym, piękniejszym. Ach, ach, ach! chciałabym bardzo podróżować, zawsze marzyłam o podróżach, ale, ach, ach, ach! marzenia, a rzeczywistość, to wielka różnica. Chociaż… z drugiej strony… może to już przyzwyczajenie, ale drzewa darnowskie tak kocham, tak kocham, że, gdy którego z najulubieńszych nie widzę długo, mówię mu zawsze: „jak się masz!”, jakby czemuś żywemu.

Rosnowski, patrząc na grupę drzew, przez p. Paulinę wskazywanych, rzekł z uśmiechem:

– Sielanka!

– Nie jesteś czcicielem natury? – zapytał Roman.

– Owszem, owszem, tylko że zadużo żyję z nią sam na sam.

Opowiedział, że z puszczy, której jest jednym z głównych dozorców i gospodarzy, wydala się zaledwie parę razy na rok dla odwiedzenia miasta oddalonego i w którem nic go szczególnie ani zajmuje, ani bawi. Zresztą żyje w samotności głuchej, mając do czynienia tylko z podwładnymi, rozsianymi na przestrzeniach znacznych i przybywającymi do niego tylko po rozkazy i dla narad o interesach. Za to często w rozmaitych kierunkach objeżdża puszczę i może pochlubić się tem, że jest jednym z pierwszych, którzy na te obszary rozległe wprowadzili uprawę racjonalną, zastosowali do nich teorje, wskazywane przez naukę. Zgromadza też materjały obfite do dzieła które może przyniesie parę nowych myśli w kwestji kultury leśnej na wielką skalę.

– Samotność twoja jest bardzo zapełnioną, zauważył Roman.

– Bardzo zapełnioną, uśmiechnął się Rosnowski; upływają miesiące, ba, czasem bardzo długie, w czasie których nie mam do kogo przemówić…

Tu, jakby tknęło go przypomnienie naglące, zwrócił głowę ku lasowi, u którego brzegu migotały dwa biegające punkty.

Była to Bronia, uganiająca się pomiędzy drzewami z psem dużym i wesołym.

– Swój! Swój!

Piękne zwierzę przybiegło natychmiast w poskokach i parę razy okręciło się u nóg pana, który, patrząc na nie, tonem wyrzutu zapytał:

– Gdzie byłeś?

Pies podniósł pysk i wydał parę urwanych szczęknięć.

– Porzucasz mię! – mówił Rosnowski – wiesz jednak, że tego nie lubię!

– Hau, hau – zaszczekał Swój tonem trochę smutnym.

– Strzeż się Swój, bo przestanę cię lubić i źle nam będzie!

 

– Hau! Hauuu! hauuu!

Było to już nie szczekanie, ale wycie zupełnie żałosne.

– No, nie płacz-że już zaraz! Przeproś mię!

– Hau, hau, hau, hau!

Tym razem szczekanie objawiało radość. Pies po uśmiechu i tonie głosu zrozumiał, że otrzymał przebaczenie, rzucił się na pierś pana i lizał jego rękę.

– Dosyć już tych przeprosin. Możesz iść, ale nie odchodź daleko, bo nie lubię tracić cię z oczu.

Jeszcze jedno szczekniecie pokorne, przymilone i Swój zaczął kroczyć z powagą, o kilka kroków przed idącymi, w prostej linji przed swoim panem.

Pani Paulina unosiła się nad rozumem tego zwierzęcia, a zwłaszcza nad jego przywiązaniem; Rosnowski rzekł:

– Przed trzema laty wywiozłem go ztąd szczenięciem. Przywiązaliśmy się nawzajem do siebie. Żyjemy tylko we dwóch.

Potem zwrócił się do Domunta.

– Bardzo rad jestem, żeśmy się tu spotkali, bo miałem prosić Stefana, aby na godzinkę dziś jeszcze ze mną do pana pojechał. Otrzymałem niedawno list od Marcelego, tyczący się pana, i nie mogłem dotąd zakomunikować jego treści, bo byłem chory i nie wyjeżdżałem z domu.

– Domyślam się treści listu Marcelego – odparł Kazimierz, który nagle się zachmurzył.

– Zakomunikuję ją dziś panu i Stefanowi, a jeżeli pan pozwoli, złożymy małą naradę nad odpowiedzią, którą bratu pańskiemu mam wysłać.

Kazimierz skłonił się, dotykając czapki. Stosunek jego z Rosnowskim był dość dalekim i etykietalnym; zato dla Marcelego uczony leśniczy zdawał się żywić szacunek bardzo wysoki i uczuwać sympatję żywą. Zaraz opowiadać zaczął Kazimierzowi o ostatniem widzeniu się swojem z jego bratem, przed parą laty. Spotkali się wypadkiem w mieście, które Rosnowski odwiedzał niekiedy, a do którego interesy sprowadziły na chwilę najstarszego z Domuntów. Nagadać się z sobą nie mogli. Marceli jest wcieleniem człowieka nowożytnego, takiego, jakich właśnie świat dzisiejszy potrzebuje najbardziej i czci najwięcej. Energja niezmordowana, rozum trzeźwy i bystry, nauka duża, jakiś duch, pchający do wiecznego dążenia naprzód. Daleko też zaszedł i zajdzie jeszcze dalej. Za lat niewiele będzie to fortuna bardzo wielka i imię bardzo głośne.

Roman zbliżył się do Ireny, ciągle opodal trochę idącej.

– Stosunek tego biednego Bohdana ze Swoim, prawie do łez mię rozczula – rzekł półgłosem.

– Tkliwość twoja jest wielką, kuzynie – odpowiedziała.

– Zazwyczaj bywa umiarkowaną, ale ten casus psychologiczny dziwnie do niej trafia. Głęboko rozumiem tego więźnia, który w samotności swojej pokochał pająka…

W oczach jej zapaliło się światełko migotliwe, ale nic nie odpowiedziała.

Roman ciszej jeszcze, niż przedtem, rzekł:

– Przypuszczam też, że twoje dobre serce, kuzynko, zlituje się nad samotnikiem.

Spojrzała na niego zadziwiona i nagle spłoniona, ale trwało to sekundę, poczem, śmiejąc się, odpowiedziała:

– Moje dobre serce jest bardzo niespokojne o wieczerzę dzisiejszą. Wujenka chciała koniecznie, abym z nią poszła na wasze spotkanie. Poszłam, a teraz co najprędzej biegnę do domu.

Wzięła za rękę Bronię i bardzo szybko wyprzedziwszy towarzystwo, zniknęły obie wśród drzew ogrodu.

Na dziedzińcu panował już zmrok zupełny. Pani Paulina i Domunt weszli do domu, Rosnowski przyzostał i wziąwszy Romana pod ramię, zaczął powoli przechadzać się wzdłuż krzewów, rosnących pod oknami już oświetlonemi.

– Jak długo tu zabawisz?

Pytanie to posiadało dla Romana właściwość irytującą. Bąknął coś o kilku dniach, tygodniu… Rosnowski zaczął znowu winszować mu posady otrzymanej.

– Nietylko dlatego ci winszuję, że to jest byt, nawet dobrobyt zapewniony, bo przecież wartość życia nie sprowadza się do żywności lepszej lub gorszej. Jesteśmy dziećmi światła umysłowego, w jego kręgu żyć i jemu służyć musimy. Swój! czego jesteś taki smutny?

Pies, krok w krok za nim chodzący, podniósł głowę, ale tym razem nic nie odpowiedział.

– Choćby nawet ta służba ciężką była, musimy służyć postępowi i kulturze świata… inaczej, jesteśmy niedołęgami lub dezerterami…

Przechodzili około okien jadalni, przez które widać było jeden stół nakryty do wieczerzy i drugi, mniejszy, przy którym siedziało kilku ludzi. Jednym z tych ludzi był Stefan, trzej inni, w odzieży grubej, mogli być chłopami zamożnymi, lub małymi mieszczanami z miasteczka sąsiedniego. Pomiędzy nimi a Stefanem leżały papiery rozrzucone na stole; słychać też było mały gwar ich rozmowy.

– Potrzebuję pomówić obszernie z młodszym Domuntem w obecności Stefana – mówił Rosnowski – ale widzę, że teraz zajęty jest jakiemś konsyljum. Niechże je skończy. Jaki dziwny chłopiec z tego Stefana! prawda? Jak ty się z nim godzisz? Bo co ja, to wcale jeszcze go nie rozumiem… jakieś marzycielstwo… jakaś utopja czy zdziczałość…

Roman nie odpowiadał; Rosnowski też zaczął zaraz mówić o stolicy, w której dotąd Roman przebywał.

– Ach! te wielkie miasta! – westchnął – to są prawdziwe zbiorowiska światła!

– Trochę także i błota – uśmiechnął się Roman.

– Jesteś nieco rozczarowanym, jak uważam… Zapewne! masz słuszność. Każdy medal ma dwie strony, z których jedna jest odwrotną. Jednak, ci tylko, którzy żyją w tych wielkich zbiorowiskach światła, albo przynajmniej zachowują z niemi spójność ciągłą i ścisłą mogą cokolwiek zrobić… czemkolwiek stać się i cokolwiek zrobić…

Przechodzili znowu około oświetlonych okien jadalni. Roman widział dokładnie profil Stefana, delikatny i nieco zaostrzony, pomiędzy otaczającemi go twarzami grubemi i płaskiemi. Przez głowę przemknął mu wyraz: lampa! Swój zaszczekał parę razy zcicha i trochę smutnie.

– Czego chcesz? a, wiem już, wiem, nudzisz się! chcesz do domu!

– Hau, hau!

– Poczekaj trochę! Z dawnym kolegą spotkałem się i rozmawiam. Nie co dzień spotyka się ludzi, których się o wschodzie życia znało i kochało. Powinieneś to rozumieć, Swój, bo sam kochać umiesz…

Swój słuchał z uwagą wytężoną i odpowiedział już tylko warknięciem cichem i zrezygnowanem.

Rosnowski stanął i zatrzymując towarzysza poufale dotknął klapy jego surduta.

– Tylko, wiesz co, Romanie? ożeń się wpierw, nim wyjedziesz, ożeń się koniecznie, bo samotność i tęsknota, to rzeczy piekielne… Pomimo pracy, nauki, powodzenia, czasem zwarjować można. Zresztą, nie wiem… Możem ja tylko taki… Matka, siostry, wychowały we mnie zwierzę sentymentalne, którego pozbyć się nie mogę… Możeśmy wszyscy zbyt sentymentalni i w tem bieda nasza! Ale co tu robić? Z takimi, naprzykład, Darnowskimi, co tu robić? Poprostu, śnią na jawie…

Roman patrzył właśnie przez oświetlone okno w głąb jadalni, gdzie nieznajomi ludzie, stojąc już rozmawiali ze Stefanem. Wysoka i rzeźka postać Darnowskiego nie miała w sobie cech senności. Nawet „zwierzę sentymentalne” z niej nie wyglądało, a przynajmniej zachowywało się daleko spokojniej, niż u Rosnowskiego, który, ciągle trzymając w palcach klapę surduta Romana, z niepokojem daremnie powściąganym, bardzo cicho mówił:

– Musiałeś już zblizka poznać swoją kuzynkę, pannę Irenę. Znałem ją niegdyś, długo nie widziałem, teraz mię oczarowała. Można znaleźć piękniejsze od niej, ale ma w sobie spokój, wdzięk i jakąś dobroć doskonałą, które czarują!… Taka dobra, pewna dusza patrzy jej przez oczy, prawda? Szalenie miłą byłaby taka towarzyszka życia. Czego chcesz, Swój? Dokuczasz mi na koniec! Bądź łaskaw grzeczniej się zachowywać!

Pies wielką łapą dotknął go był parę razy w bok i rękę, ale, usłyszawszy przemówienie, do niego zwrócone, szczeknął z cicha: tak! tak! i ze zniecierpliwionem stęknięciem runął jak długi u nóg pana. Rosnowski mówił, a raczej szeptał dalej, coraz niespokojniej.

– Lękam się tylko, bardzo się lękam, czy nie zaraziła się teorjami! Takie rzeczy są dla kobiet niebezpieczne, bo mogą bardzo stawać im w drodze do szczęścia, które dla kobiety w czemże być może? Naturalnie, w miłości i w rodzinie; w niczem innem. Stefan jest fanatykiem i mógł bardzo tej dobrej i ślicznej dziewczynie wmówić swoje sentymentalne – przepraszam cię – bzdurstwa. Lubię go i szanuję, ale to siła stracona, dezerter wielkich spraw świata…