Tasuta

Australczyk

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Wkrótce mieć go będziesz. Co się tyczy inwentarza, zrobiłem już rachunek, może teraz przejrzymy go razem.

Przy jednym ze stołów, okrytych papierami, zaczęli przeglądać jakieś rachunki i, pogrążyli się w tem zajęciu całkowicie. Łatwo było odgadnąć, że przedmiot, któremu się oddawali, był dla obu bardzo ważnym i zajmującym. Stefan, od samego przybycia ożywiony i swobodny, teraz poweselał jeszcze więcej. Domunt znowu wydawał się pełnym energji i ochoty do tego, co tylko jemu i Stefanowi było wiadomem. W obejściu się jego ze Stefanem, obok poufności przyjacielskiej, był odcień uszanowania. Roman przypatrywał się i słuchał, ale chwilami uwagę jego odciągało od rozmawiających przyjaciół coś, co odrazu nazwał ptakiem błękitnym. Była to piosnka, dochodząca z dołu, nucona przez głos kobiecy świeży i czysty. Któś, zapewne na ganku domu, nucił, on łowił uchem nutę piosnki i porównywał ją do ptaka błękitnego, który od kwiatów, rosnących na dole wzbijał się ku gałęziom wiązu, poruszającym się w górze, za otwartem oknem. Gdy nucenie milkło, słuchał znowu rozmowy Stefana z Domuntem, aż kiedy przerwali ją na chwilę, wstał z krzesła i zbliżył się do dwu przyjaciół.

– Moi drodzy – rzekł – bądźcie łaskawi wtajemniczyć mię w swoją magję. Bo tu jest jakaś magja. Rozmawiacie o płotach, piecach, krowach, koniach, dodajecie i mnożycie cyferki malutkie, a macie miny ludzi, zdejmujących gwiazdy z nieba.

– Albo łapiących za ogon miljon – zaśmia się Domunt.

– O czem właściwie rozmawiacie i co was tak żywo zajmuje!

– Ani gwiazda, ani miljon – odpowiedział Stefan. Rzecz niezmiernie prosta. Kaźmierz bierze od nas w dzierżawę jeden z folwarków, które wykroiliśmy z Darnówki.

Roman z osłupieniem spojrzał na Domunta.

– Ty, Kaziu, masz być dzierżawcą małego folwarku, ty, taki dawniej ambitny i wysoko patrzący.

– A któż ci powiedział, że teraz nie patrzę wysoko? – z żywością przerwał Domunt.

– Ależ to być musi folwarczek bardzo mały!

– Mały, odpowiedział Stefan, jednak dziesięć razy przynajmniej większy od posiadłości naszych chłopów.

– Ależ to co innego…

– Naturalnie, że co innego; bo praca człowieka oświeconego wydobywa z piędzi ziemi to, czego człowiek ciemny z jej wielkiej płachty wydobyć nie potrafi.

Domunt zaś trochę złośliwie dorzucił:

– I wody potoku, wylewające się za brzegi, gdziekolwiek spłyną, użyźnią jakiś kawałek gruntu.

Były to słowa, przed godziną wypowiedziane przez Romana i on doskonale pamiętał, że to powiedział. Zastanowił się trochę nad niemi. To prawda, jeżeli o „użyźnianie gruntu” idzie. Machnął ręką i zaśmiał się z samego siebie. Puste słowa! Komu tam idzie o „użyźnianie” jakiekolwiek! Stając przed przyjaciółmi zaczął znowu.

– Zawsze jednak w głowie pomieścić mi się nie może, jakim sposobem człowiek, mający prawo do wymagania od życia…

Domuntowi oczy błysnęły.

– Ależ wymagałem! wymagałem! zawołał, aż przyszedłem był do tego, że i życia samego już nie chciałem!

Potem, spokojniej mówił.

– Któż ci powiedział, że i teraz, osiadając na małej dzierżawce, nie wymagam od życia czegoś więcej nad kawałek chleba…

– Spodziewam się! przerwał Roman, masz prawo wymagać czegoś więcej.

Ale przerwał mu Stefan.

– Trzeba przedewszystkiem postawić kwestję jasno. Czem jest to, co daje człowiekowi prawo do czegoś więcej, niż kawałek chleba. Urodzenie? Majątek? Stosunki?

– Nie – zaprzeczył z pośpiechem Roman – oświata i nauka. Myślałem tylko o oświacie i nauce.

– Te dają mnóstwo praw, potwierdził Stefan, a przedewszystkiem jedno, najważniejsze prawo, rozróżniania zła i dobra.

Romana uderzyło to określenie. Możność rozróżniania zła i dobra, najważniejsze z praw udzielanych człowiekowi przez oświatę. To prawda. Pasztet potem już następuje. Pierwszą jest ta możność, ciemnocie mniej dostępna. Tylko znowu to zło i dobro, są rzeczami tak względnemi i podlegającemi zakwestjonowaniu…

Chodząc po pokoju powtórzył głośno.

– Zło i dobro… rzeczy względne i pod wpływami stref lub czasów rozmaitych sądzone rozmaicie. Ostatecznie, jeżeli się nikogo nie zabije, ani ograbi…

– Nie jest się kryminalistą, ściganym przez prawo, spokojnie przerwał Stefan.

– I po wszystkiem! żartobliwie, lecz z rozdrażnieniem, do ukrycia nie podobnem, rzucił Roman.

– I po wszystkiem! śmiejąc się potwierdził Stefan.

Umilkli. Roman rzucił się na krzesło u okna i, wypuszczając z ust nitki dymu papierosowego, patrzył na liście, poruszające się u szczytu wiązu. Stefan kreślił na papierze jakieś cyfry; Domunt, z głową, opartą na ręku, zamyślił się smutnie. W dole, na ganku domu, warczała maszyna do szycia, ale po chwili umilkła i ptak błękitny wzbił się ku liściom, poruszającym się na drzewie. Głos kobiecy nucił piosnkę, której nietylko nuta, ale i słowa dochodziły tu wyraźnie:

 
Latem brzózka mała
Z liściem rozmawiała:
«Rzucisz, listku złoty,
Mnie w jesienne słoty»…
 

I umilkła. Maszyna zawarczała znowu. Rzecz była dość dziwną, ale to nucenie głosu dobrze znanego, wzmagało niepokój i rozdrażnienie Romana. Możnaby powiedzieć, że ptak błękitny dorzucał swoje słowa do rozmowy, toczącej się w pokoju na górze, i wplątywał się w jej przędzę. Roman wstał i, chodząc po pokoju, znowu mówić zaczął:

– Ostatecznie, może ja ciebie, Kaziu, i rozumiem! Po jakichś wielkich burzach i przygodach, które przebyłeś… po jakichś rozczarowaniach wielkich, które znać po tobie, taki sposób życia, takie zajęcia, takie stanowisko, to przystań, port, odpoczynek… naturalnie, to rozumiem… ale czego nie rozumiem…

Uśmiechnął się.

– Czego nie rozumiem, to tego, że, dopływając do portu tak nadzwyczajnie, tak arcyskromnego, wydajesz się zadowolonym, prawie uszczęśliwionym, jakbyś przybijał do greckiego Sybarys…

Stefan wstał i po raz pierwszy od przybycia Romana poufale położył mu dłoń na ramieniu.

– Mój braciszku – rzekł – to już jest magja, to należy zupełnie do dziedziny tej magji, o której wspominałeś przed chwilą…

– Albo jeżeli wolisz – dodał, śmiejąc się, Domunt – jest w tym pasztecie, jak się twój stryj wyraża, taki trufel, który tak pachnie…

Śmieli się obaj, ale Roman, z rumieńcem wzburzenia na policzkach i z przekąsem w głosie rzucił:

– W tym małym paszteciku jest taki wielki trufel…

– A tak – potwierdził Stefan – historja to zresztą bardzo pospolita, że na dnie rzeczy małych można odkryć wielkie.

– Trzeba tylko znać magję – z kolei zaśmiał się Roman, ale śmiech jego brzmiał fałszywie. Nie chciał przecież okazać uczuć, których doświadczał, i po chwili spróbował zmienić przedmiot rozmowy. Wskazał na kartki, zapisane na stole.

– Co to piszesz, Stefanie?

– Prawie nic; gromadzę trochę wiadomości etnograficznych o tych stronach i uszczęśliwiam niemi niekiedy jakiś organ specjalny.

– Dziwię się, kiedy możesz znajdować czas na rzeczy takie.

Stefan wzruszył ramionami.

– Jest to przesąd, że rolnicy nie mają czasu na zajęcia umysłowe. Mamy całe miesiące bezrobocia prawie zupełnego, długie wieczory jesienne i zimowe… Istnieją już doświadczenia w tym kierunku na skalę szeroką. Są kraje, w których drobni nawet rolnicy czytują…

Znowu wszyscy trzej umilkli. Domunt przerzucał kartki przez Stefana zapisane, tu i owdzie przebiegając je oczyma. Roman stał u okna; patrzył na krajobraz, a po chwili przerwał ciszę pytaniem:

– Do kogo należy ten piękny pałacyk?

– Do Henryka Oławickiego – odpowiedział Stefan i może chcąc wynagrodzić gościowi to, co mogło być dla niego nieprzyjemnem w rozmowie poprzedzającej, uprzejmie ciągnął dalej:

– Może pamiętasz świetne kawalkady konne, z panów i pań złożone, które, przejeżdżając się po drogach, budziły w nas niegdyś ciekawość i zachwycenie. Urządzane właśnie były przez Oławickich z Górowa.

– Pamiętam. W tej chwili przypominam sobie także iluminację pałacu i jego ogrodów, której przyglądaliśmy się, jeżeli mię pamięć nie zawodzi, z tego samego okna. Tak, tak! Oławicki! I nazwisko to przypominam sobie teraz, choć bodaj słyszałem je wymawianem nie często. Czy pomiędzy Darnówką a Górowem nie było nigdy stosunków bezpośrednich?

– Co za myśl! – zaśmiał się Stefan. Darnówka posiada wobec Górowa zupełnie taki cenzus towarzyski, jak zagroda chłopska wobec Darnówki. Jakież więc mogły być stosunki?

– Jesteśmy wszyscy równi przed Panem – uśmiechnął się Domunt.

– Jesteśmy chrześcjanami – dokończył Stefan, a wzrok jego, jakby siłą niewiadomą pociągnięty, pobiegł ku krzyżowi, na ścianie wiszącemu, i spochmurniał. Po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy rysy jego powlekł wyraz surowości chmurnej i nieco nawet twardej.

W tej samej chwili z dołu, od nizkich traw i kwiatów, ku gałęziom wiązu wysokiego, wzbiły się słowa i nuta piosenki:

 
«Nie bój się, o, brzózko,
Choć za wolą Boską,
Ciebie ja porzucę,
Znów do ciebie wrócę”…
 

– Brzózka! – zawołał Domunt – panna Irena „Brzózkę” śpiewa, a ja nieszczęśliwy jeszcze się z nią nie przywitałem.

Dwoma skokami już był na schodach. Roman, zstępując z nich ze Stefanem, rzekł:

– Kaźmierz zawsze taki, jak był. Żywy jak iskra, przedsiębierczy i sprężysty…

– Była jednak chwila, w której energja i sprężystość opuściły go zupełnie – odpowiedział Stefan.

Roman przypomniał sobie słowa Domunta: „Dawno byłoby już po mnie, ale Stefan złapał mię za rękę!” i, zrozumiał, że pomiędzy tymi dwoma ludźmi zajść musiało coś tak ważnego, jak śmierć i życie.

Kiedy wychodzili na ganek, stary Darnowski wjeżdżał w bramę dziedzińca na koniku nie dużym, ale zgrabnym, i z którego grzbietem zdawał się być zrośniętym, tak silnie na nim siedział. Postawa jego prosta i razem swobodna, miała w sobie śmiałość i grację doskonałego jeźdźca. Zdala możnaby go było wziąć za młodzieńca, ale siwe włosy, dobywające się z pod czapki, bielały na zielonem tle dziedzińca, jak lecący nad zgrabnym mierzynkiem płatek śniegu.

 

Pani Paulina, siedząca na ganku ze swemi koronkami, naprzeciw szyjącej Ireny, mówić zaczęła:

– Ach, ach, ach, jak ja się lękam dla Romualda tej jazdy konnej! W jego wieku i w ogólności nie trudno o jaki wypadek okropny. Ale z drugiej strony, dzięki Bogu, że on jest jeszcze taki zdrów i silny! Kiedy byłam młodą, uczył mię konno jeździć, ale nie mogłam, zawsze byłam słabą i trwożliwą… Ach, ach, ach, jaka to musi być wielka przyjemność. Ale wszystkie przyjemności nie dla mnie… choć z drugiej strony ot i tylko co bardzo przyjemną godzinkę spędziliśmy z Irusią tu na ganku… Koronki swoje robiłam, ona szyła i śpiewała…

Roman stał przy Irenie.

– Nienawidzę, kuzynko, tej maszyny do szycia.

– Cóż ci ona złego wyrządzić mogła, kuzynie?

– Przeszkadzała pewnemu ptakowi błękitnemu wzlatywać w górę. Co chwilę chwytałem go i co chwilę uciekał.

Patrząc na niego, żartobliwie zapytała:

– Jakiegoż to ptaka płoszyła moja maszyna? Może kraskę, bo ona tylko ma skrzydła błękitne?

– W ornitologji biegły nie jestem i nie potrafiłbym kraski ani poznać, ani nazwać. Mój ptak błękitny – to piosenka, którą nuciłaś…

Trochę zarumieniona spuściła oczy na robotę, ale śmiejąc się odpowiedziała:

– Moje piosenki, to w Darnówce ptaki bardzo pospolite, kto tylko chce mieć je może.

– Czy uczyłaś się śpiewać, kuzynko?

Usiadł przy niej i przez kilka minut rozmawiał o muzyce i śpiewie, ale przerwało im upomnienie się Darnowskiego o wieczerzę.

Przy wieczerzy Domunt opowiadał, że wczoraj, wracając z folwarku do Kaniówki, spotkał się z Rosnowskim, który także zkądciś wracał, a zobaczywszy go, zaraz z bryczki wyskoczył i kilka minut rozmawiał z nim na drodze.

– Powiadał mi, że tylko co otrzymał list od Marcelego. Zdziwiłem się, bom nie wiedział, że oni korespondują z sobą, ale Rosnowski objaśnił, że ten list pisany jest w interesie moim i że wkrótce zakomunikuje mi treść jego. Ale ja z góry już wiem coś o niej.

Zamienili się spójrzeniami ze Stefanem, który zapytał:

– A Swój czy towarzyszył Bohdanowi?

– Mogłożby być inaczej? – odpowiedział Domunt. Siedzieli obok siebie na bryczce i byli, jak się zdawało, bardzo z siebie zadowolonymi.

– Czy Swój mówił? – wtrąciła zapytanie Bronia.

– Bardzo mało, kilka słów tylko – z powagą odpowiedział Domunt.

– A co powiedział? – pytała się jeszcze dziewczyna.

– Niech Bronia zapyta się o to jego pana, gdy przyjedzie, co nastąpi bardzo wkrótce, bo Bohdan prosił mię, abym zapowiedział jego rychłą bytność w Darnówce.

Przy tych słowach pomimowoli rzucił okiem na Irenę, na którą pani Paulina już patrzyła i Bronia także.

– Iruś! Iruś! Iruś! – zawołała dziewczynka, klaszcząc w dłonie. Pan Bohdan ze Swoim przyjedzie. Ty będziesz rozmawiała z panem Bohdanem, a ja ze Swoim.

W twarzy Ireny nie drgnął żaden muskuł. Ani śmiała się, ani rumieniła, ani gniewała, nakładała potrawę na talerze i podawała je obecnym ze zwykłym spokojem w ruchach i wyrazie twarzy, nieco tylko więcej niż zwykle zamyślonej.

Stary Darnowski, jedząc, odezwał się:

– Marceli mądry i wyższy człowiek, co tu robić, nie może znieść nędzy i poniewierki brata. Zaszczyt mu to przynosi, co tu robić, że chce go z sobą ciągnąć pod górę…

– Ależ ja przeciw nędzy i poniewierce protestuję! – zawołał Kaźmierz.

Wtedy Darnowski przestał jeść i z bardzo pociesznemi gestami i minami pokazywać zaczął, jak nieumiejętny i niezgrabny robotnik dach kryje. Przed paru dniami widział Kaźmierza, siedzącego na przezroczystem wiązaniu z krokwi i w towarzystwie kilku najemników, robiącego w taki sposób dach na stodole. Nie umie jeszcze, ale to nic, że nie umie, bo nie święci garnki lepią, tylko że chudy jak świeczka i biały jak margrabina, przy robotnikach barczystych i ogorzałych robi wrażenie nędzy…

– Niech tam będzie i nędza! – zaśmiał się Domunt – bom i naprawdę znędzniały. Sprawdził się tedy na mnie werset Biblji o wróblu na dachu.

Ale z pozoru przynajmniej nie brał tej swojej nędzy do serca.

– Zmężnieję – mówił – opalę się, nabędę umiejętności rozmaitych…

– Zobaczymy jeszcze, co Marceli pisze – zauważył Darnowski. Taki człowiek, jak on, pisać musi, co tu robić, rzeczy piękne, wyższe…

– Nie po raz pierwszy czytać je będę – ze wzruszeniem ramion odrzucił Domunt.

Roman rozmawiał z panią Pauliną, a raczej słuchał jej przewlekłego i prawie nieustannego mówienia, w którem: nie i tak, z jednej strony i z innej strony spotykały się i rozmijały gęsto przeplatane westchnieniami: ach, ach, ach! Słuchał, prawie nie słysząc, bo daleko więcej zajmowało go to, co mówiono o Kaźmierzu i dziwnem zajęciu tego ostatniego około krycia dachu. Co to jednak jest, to oranie, koszenie, krycie dachów? Prostota cyncynatowa? Demagogja robespierowska? Chyba nie; bo wszystko tu działo się zbyt po prostu na Cyncynata i zbyt łagodnie na Robespiera. Nie czuć tu było wcale togi rzymskiej, ani czapki czerwonej. Więc co? No, cóż znowu tak dziwnego, cóż takiego, aby trzeba było aż głowę sobie łamać nad tem? Czy nie jest dlań to zagadką niezgłębioną dlatego tylko, że przywykł do umieszczenia zjawisk pewnej natury koniecznie i tylko pod pewnym kątem? Myśl wydobywa się z przyzwyczajeń, jak koń z grzęzawiska.

Wieczerza była skończoną; dziewczęta pierwsze wstały od stołu, za niemi poszedł do bawialni Domunt. Darnowski opowiadał jeszcze synowcowi o pożogach, które każdej jesieni pożerają w tych stronach mnóstwo wsi chłopskich. Wkrótce, za dwa, trzy tygodnie, każdego wieczoru ukazywać się poczną na skłonach nieba łuny ogniste.

– Dlaczegóż tak się dzieje? Z czego pochodzą te klęski perjodyczne?

– Hm, jak ci to powiedzieć, kotku? Antropomorfy nie umieją urządzać się po ludzku… co tu robić?… nie umieją…

– Jakto antropomorfy? Kogóż tak nazywasz, stryju?

– A chłopów, kotku, chłopów, co tu robić? Myślałeś pewno, że to są ludzie. Gdzie tam, kotku, są to, co tu robić, antropomorfy. Czy ja dobrze jeszcze pamiętam, co to znaczy: antropomorfy? Małpy najpodobniejsze do człowieka, prawda? Nazywają się jeszcze i prymatami, ale przyjmijmy już dla nich jedną nazwę: antropomorfy!

Dziwny jednak ten stary! Nigdy nie można powiedzieć napewno, czy drwi albo mówi na serjo! Ale teraz mniej, niż kiedy, Roman mógł zastanawiać się nad tem, bo z bawialni dochodziły dźwięki fortepianu i głos kobiecy, który śpiewał koniec piosnki rozpoczętej przed chwilą:

 
«Choć za wolą Boską
Ciebie ja porzucę,
Znowu do cię wrócę;
Ujrzym lubą wiosnę
Ja zieleńszy wzrosnę,
Będziem znowu z sobą,
Będę szumieć z tobą».
 

Miły, śliczny głos! Twarz śpiewającej zanurzona w półcieniu, na którego tle uwypukla się jej wysmukła kibić w jasnej sukni. Domunt stoi w pobliżu fortepianu, także w półcieniu, plecami oparty o ścianę, z ramionami skrzyżowanemi na piersiach i nizko pochyloną głową. Widać, że muzyka sprawia na nim wrażenie bardzo silne, tak jak na wszystkich tych, którzy wiele cierpieli. Lecz któż nie cierpiał? Stryjenka w starym, głębokim fotelu, wyglądająca, jak ptak osłabły i nastrzępiony, ma wyraz smutku dokoła ust i w oczach, w których nawet błyszczą łzy. Te blade oczy z miłością spoglądają na śpiewającą dziewczynę, na męża, na Romana, a żółte, splecione na kolanach ręce, zdają się być uplastycznieniem westchnienia: „ach, ach, ach!” Stary Darnowski słucha śpiewu Ireny uważnie, z takiem skupieniem, jakby go słyszał po raz pierwszy; światło lampy wprost na twarz mu padające uwypukla jej zmarszczki i wklęśnięcia w taki sposób, że każda z tych zmarszczek i każde z tych wklęśnięć, zdają się wraz z każdym tonem śpiewu powtarzać: „co tu robić? co tu robić?” Przez drzwi otwarte widać Stefana siedzącego przy stole i patrzącego w książkę, której kart nie przewraca jednak wcale. Tuż przy nim Bronia z postawą poważną, zwolna przeciąga rękę po szerści czuwającego wielkiego psa podwórzowego, którego przed chwilą częstowała resztkami wieczerzy, a który teraz siedzi przed nią wyprostowany i także słucha. Romanowi nikt nie przeszkadza słuchać z ręką na oczach, u otwartego okna, za którem w ciemności gwiaździstej szeleszczą zcicha bzy i spiree. Cóż osobliwego jest w tym śpiewie? Nic wcale. Słyszał mnóstwo razy głosy większe, uczeńsze, pod każdym względem doskonalsze i wiedział dobrze, że słuchać ich będzie nadal, ilekroć zechce. Jednak w sposób niepojęty ogarniają go marzenia i żale. Myśli, że tego głosu i śpiewanych przez niego pieśni prędko już nie usłyszy, może nigdy więcej nie usłyszy. Cóż ztąd? Jakąż to sprawi szkodę lub stratę? Żadnej wcale; tylko mu – bardzo smutno!

Przestała śpiewać. Roman obrócił twarz w stronę fortepianu i zobaczył czoło, na które teraz pada światło lampy, gładkie i bladawe, a pod niem dwoje oczu w niego utkwionych. Błyszczące, niepokoju pełne zdawały się one coś badać, o czemś zapytywać, czemuś się dziwić. Spotkawszy jego spojrzenie, odwróciły się szybko, lecz nie tak szybko aby nie mógł dostrzedz ich wyrazu. Ach! dziwi ją jego wzruszenie! Spostrzegła, że jest smutny i ze zdziwieniem zapytuje samą siebie: jaką może być tego przyczyna! Czyliż mniema, że jest zbyt wystudzonym, albo zepsutym przez świat i życie, aby mu serce mogło uderzyć silnie na dźwięk pieśni zdawna znanej i znowu posłyszanej, posłyszanej w kole twarzy, do których może powiedzieć: „Moi!” Krótki wyraz, pospolity wyraz, ale czyż ona mniema, że serce i usta jego nigdy go nie zapragnęły?

Teraz, w roztargnieniu przebierała klawisze, aż snuć z nich zaczęła melodję łatwą, prostą, którą znał dobrze, zapomniał, teraz znowu pamiętał.

 
«Tam na błoniu błyszczy kwiecie»…
 

Jakie to staroświeckie! Trzeba przybyć do zapadłego kąta, aby spotkać się z tem jeszcze! Ale miłe jak wspomnienie z nad kolebki i w prostocie swojej kryjące głębie dostępne tym, którzy, choć raz w życiu kochali błonie okryte kwieciem.

 
«Stoi ułan na pikiecie»…
 

Stara legenda; stary sztych spłowiały, szarzejący na ścianie komnaty opuszczonej i nagle rozbłysły pod niezgasłym promieniem pamięci!

Dźwięki legendy tak dawne i rzewne, że kilka już pokoleń przy nich marzyło, wspominało, żałowało, rozpływały się pod nizkiemi sufitami starego domu, wylewały się przez otwarte okna, na bzy i spiree, ze szmerem liści leciały w zmrok gwiaździsty:

 
«A gdy zsiądę, prawo znane,
Jutro kulą w łeb dostanę»…
 

Wstał, przeszedł pokój i stanął przy fortepianie, a gdy grać przestała, milcząc wyciągnął do niej rękę. Ona podniosła się z taburetu powoli, sztywnie i końcami palców zaledwie dotknęła jego dłoni. Spojrzenie jej obojętne, rysy zesztywniałe zdawały się mówić, że nie pojmuje zupełnie, za co dziękować on jej może, jaką przyjemność sprawiać mu mogą jej proste, dawne pieśni?

W kwadrans potem, stary Darnowski, przerywając rozmowę gospodarską z Domuntem i z synem, zbliżył się do siedzącego na stronie, zamyślonego synowca. Stanął przed nim, wpatrzył się bacznie w jego twarz posmutniałą, wstrząsnął głową, chciał coś powiedzieć, ale nie powiedział nic, tylko spojrzenie jego oczu ognistych stało się pod siwemi brwiami miękkiem, prawie pieszczotliwem. Położył mu dłoń na głowie i, pochyliwszy się, w czoło go pocałował. Roman zdjął z głowy tę dużą, zgrubiałą rękę i przycisnął do niej usta. Przypomniał sobie chwilę bardzo dawną, gdy, dzieckiem, będąc w zrujnowanym domu ojcowskim płakał z pobudek wcale niedziecinnych, a ten sam człowiek, tak samo jak teraz, rękę na głowie, a usta na czole jego opierając, mówił: „Nie smuć się, Romku, nie desperuj! co tu robić? Wszystko naprawię!

I naprawił. Ale teraz było wcale co innego.