Tasuta

Cnotliwi

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Osoby patrzące w tej chwili na gospodynią domu sądziły że wnet zemdleje; twarz jej z nagłego szkarłatu jaki ją oblał, przeszła w niezmierną bladość. Było to jednak krótkie oka mgnienie; powstała żywo i zwróciła się do jednej z panien:

– Panno Ludwiko! może zechcesz nam zagrać cokolwiek.

Panna Ludwika usiadła przy fortepjanie i grać zaczęła. Po kilku pierwszych taktach muzyki, gospodyni domu odetchnęła swobodniej i rozpogodziła zachmurzone czoło. Pana Gaczyckiego nie było już w salonie.

XXIII

Anastazja siedziała przed kominkiem w zwykłej już swojej wełnianej bluzie i czepcu o szerokiej lisztwie, a naprzeciw niej w postawie pełnej serdecznej i słodkiej życzliwości siedziała pani Apolonja. Z pomocą Tekli, z którą łączyła ją dawna jakaś kościelna znajomość, wdarła się ona do Anastazji, i trzecito już raz przynosiła biednej chorej kobiecie pociechę duchową, i balsam czułej ubolewającej przyjaźni.

Ktoby widział panię Apolonją za każdym razem jak wchodziła w bramę mieszkania Augusta i jego żony, musiałby ją posądzić o niezbyt chrześcijańskie zamiary, bo w szarych jej oczkach najczystsza migotała złośliwość, a nos rozkwitał purpurą przedwczesnego już uradowania, niby rubin pierwszej wody.

Dwie kobiety wiodły ze sobą powolną rozmowę, przerywaną kaszlem Anastazji.

– Tak, tak, dobra pani, mówiła ta ostatnia, bodaj trzeba już nazawsze wyrzec się nadziei wyzdrowienia, i pogodzić się z myślą, że życie moje minęło, a czas dzielący mię od grobu długiem tylko jest dogorywaniem zawcześnie wypalonej lampy…

– Trzeba mieć nadzieję w miłosierdziu Boga, który uzdrawia chorych i wskrzesza umarłych, perswadowała Apolonja; mów pani godzinki do Przemienienia Pańskiego…

Anastazja ponuro patrzyła w ogień.

– Modlić się! wyrzekła zwolna; o, jam się modliła, ale modlitwa moja nie mogła znać przebić grubej przesłony z grzechów moich, która rozpostarła się między mną a niebem…

– Z grzechów! zawołała Apolonja składając ręce, i cóż pani za grzechy popełnić mogłaś! Pani jesteś tak dobra, tak miła pomimo cierpień jakie znosisz, że pokochałam panią szczerze choć znam cię od niedawna, i codziennie modlę się za panią.

Anastazja podniosła na nią oczy trochę nieufne zrazu i podejrzliwe; ale twarz Apolonji jaśniała takiem słodkiem współczuciem, takiem chrześcjańskiem miłosierdziem, że coś nakształt wdzięczności ukazało się w posępnych, zapadłych źrenicach żony Augusta.

– Dziękuję pani za dobre słowo, wyrzekła – i puszczając wodze skargom do których skłonni są nieszczęśliwi a słabi, mówiła dalej. Jam taka nieszczęśliwa! po całych dniach siedzę tu u komina, bo choć całemu światu gorąco i pogodnie, mnie zawsze zimno, i dawno już zapomniałam kiedy zaczyna się wiosna i lato, a kiedy kończą się chłody zimowe. Mąż mój zajęty pracą biurową rzadko może być zemną; zawsze więc siedzę tu sam na sam ze wspomnieniami młodości mojej, która się wcześnie skończyła, bo od lat siedmiu jestem już taką, jaką mię widzisz pani w tej chwili… Nie widzę nigdy błękitu nieba ani drzew zieleni; powietrza nawet chronić się muszę jak trucizny, któraby mi śmierć przyśpieszyła. Z goryczą myślę że inne kobiety w moim wieku używają jeszcze świata i wszystkiego co on dać może, wtedy gdy ja dogorywam nędznie sama i opuszczona…

Umilkła, i znowu posępne wejrzenie wlepiła w ogień. Apolonja kiwała przez chwilę głową żałośnie.

– Sama? opuszczona? ozwała się przeciągle; przecież pani masz męża?

Na te słowa, niezadowolenie rozlało się po twarzy Anastazji, palce jej niecierpliwie zaczęły szarpać suknię.

– Mówiłam pani, odpowiedziała, że mąż mój zajęty jest pracą biórową.

Zjadliwy uśmiech zawisł na ustach Apolonji.

– Nietylko! szepnęła jakby do siebie, i smutnie kiwała głową.

Anastazja podniosła na nią oczy, które błysnęły nagle. Otworzyła usta, aby coś wyrzec, ale nic nie powiedziała; tylko wargi jej zwierały się i otwierały co chwilę pod wpływem walki, jaką toczyły w niej sprzeczne znać uczucia.

– Nietylko! powtórzyła wreszcie z trudnością; i czemże więcej, proszę pani?

Ton jakim słowa te były powiedziane, oznajmił Apolonji, że nie powinna się od razu zadaleko posuwać. Odpowiedziała więc z miną niezmiernej niewinności:

– Wszak widuję męża pani w towarzystwach.

Słowa te piorunujący wpływ wywarły na Anastazję; wyprostowała się, oczy jej silniej jeszcze błysnęły, i zawołała porywczo:

– W towarzystwach! i w jakichże towarzystwach pani go widujesz?

Zdawałoby się, że Apolonja nie spostrzegła niezmiernego wzruszenia kobiety, z którą rozmawiała, bo odrzekła tym samym tonem słodyczy i niewinności.

– Mieszka tu w X. pewna dość majętna wdowa z córką jedynaczką. Jestto panna bardzo piękna i niezmiernie zalotna, płocha, słowem sławna bałamutka i pociągająca najczęściej ludzi żonatych. U niejto mąż pani bywa codziennie.

Gdy Apolonja to mówiła, Anastazja opadła na poręcz fotelu całym ciężarem swego wpółbezwładnego ciała, i zdawało się że cała reszta krwi jaka jeszcze krążyła w jej żyłach, rzuciła się do jej twarzy – tak nagły a szkarłatny rumieniec zalał pomarszczone czoło jej i zwiędłe policzki. Obok tego, wargi jej zbladły i trzęsły się, a palce ze zdwojoną gwałtownością szarpały suknię.

Apolonja wpiła w nią wzrok zjadliwej słodyczy, i zwolna, zcicha, tonem który coraz więcej w ubolewanie przechodził, mówiła dalej:

– Tak, tak kochana pani; świat ten zepsuty i coraz więcej zapomina o prawach Pana Boga! Ta panna o której mówię wiele już poróżniła małżeństw, wielu mężów odciągnęła od żon nieszczęśliwych…

Anastazja podczas tych słów zdawała się z całej siły mocować z sobą; nagle podniosła głowę i rzekła:

– Bądź pani pewna, że pannie tej nie uda się uczynić tego z moim mężem. Pani go nie znasz: to człowiek uczciwy i pełen honoru, i pewno dla żadnej zalotnicy nie opuści nieszczęśliwej kobiety, której winien opiekę i pomoc.

Mówiła to głosem drżącym, w którym był i gniew i duma, i rozpacz daremnie tajona.

Apolonja dosłyszała tę ostatnią… Wzrok jej odwrócił się na chwilę od Anastazji, podniósł się w górę, i utkwił w oknie przeciwległej kamienicy…

– A jednak, wyrzekła po chwili, a jednak ludzie mówią, że mąż pani zakochany już w tej pannie!

Anastazja wydała okropny okrzyk.

– Zakochany! krzyknęła głucho, już zakochany! jak się nazywa ta panna? powiedz pani, jak się ona nazywa?

– Na co pani jej nazwisko? odparła Apolonja; powiem pani tylko jej imię i wskażę jej mieszkanie. Nazywają ją Wanda; piękne imię pani, nieprawdaż? a mieszka…

Tu powstała; kocim, skradającym się krokiem podeszła do okna, i profilem zwrócona do Anastazji podniosła wskazujący palec ku górnemu piętru przeciwległej kamienicy. W tej postawie stała kilkanaście sekund milcząc, a zielonawy błysk jej oczów, przywiązanych do okien mieszkania Wandy, zdawał się mówić: „jesteś piękna, młoda, niewinna! otoż za to uczynię ci niespodziewaną przysługę! wykopię przepaść pod tobą i człowiekiem, który cię kocha! poruszę na ciebie hydrę zazdrości i rozpaczy szalonej kobiety, i zobaczymy jak się z mojej matni wykręcisz! Samaś winna sobie! pocóżeś młoda i piękna”!

Skierowała na Anastazją kocie błyski zielonawych w tej chwili oczu; i pochylona nieco naprzód, z palcem wskazującym wyciągniętym ku oknom Wandy, wyrzekła:

– Tam, na pierwszem piętrze tej kamienicy, mieszka ona… ona, ta piękna zwodnica, która wydarła już pani myśl i serce męża, a wkrótce odbierze ci go całkiem…. Gdybyś pani ją widziała! prześliczna jest! wysoka, szczupła, biała jak alabaster, z wielkiemi szafirowemi oczami i płowemi włosami, które ze sztuką prawdziwej zalotnicy układać umie! A gra cudownie! Mąż pani codziennie słucha jej muzyki, a czasem grywają na cztery ręce! Gdybyś pani widziała jak patrzą na siebie! piękna z nich para doprawdy! Ludzie mówią, że on panią porzuci najpewniej, że rozwiedzie się i ożeni z nią. Ja pani nie powiadam że tak będzie, bo nigdy nie obmawiam nikogo; wiem tylko, że ci ludzie kochają się…. a przynajmniej on ją kocha… Jeśli pani nie wierzysz, to siadaj co wieczór przy oknie, a będziesz go widziała jak wchodzi w bramę jej mieszkania, usłyszysz może jej muzykę i muzykę ich obojga.

Umilkła i patrzyła na Anastazję, która podczas jej mowy zakryła oczy drżącemi rękami; przez chude jej palce przeciskały się obfite łzy.

Parę minut było milczenie; po ustach Apolonji przebiegał uśmiech tryumfu, oczy jej błyskały jak u kota, który dręczy mysz wijącą się przed nim z bólu i trwogi.

Nagle Anastazja odjęła ręce od twarzy i podniosła głowę. Zmieniona była do niepoznania. Wzrok pałający gniewem i obrażoną dumą utkwiła w Apolonji.

– Pani! zaczęła drżącym głosem, dla czego powiedziałaś mi to wszystko? Poco wdarłaś się do mego domu? czy aby urągać chorobie i znękaniu memu? czy aby rozedrzeć bardziej jeszcze biedne serce moje? Kto cię prosił o to abyś śledziła uczucia i postępowanie mego męża, i przychodziła do mnie z wieściami, o które cię nie prosiłam? Nosisz krzyż na piersi, ale go nie masz w sercu, kobieto, jeśli język twój rani i pali jak stal rozpalona. Nie miałam do ciebie ufności od razu, a teraz wiem już kto jesteś… Ale posłuchaj…

Głos Anastazji wzmagał się coraz, nieznana jakaś siła w nią wstępowała.

– Posłuchaj, mówiła dalej, wyciągając rękę do Apolonji, która stała w zdumieniu i zmięszaniu; wiedz że kocham mojego męża; kocham tego szlachetnego człowieka, któremu skrzywdziłam, złamałam życie, a który nigdy nie powiedział mi słowa wyrzutu, i otacza mnie, zestarzałą i niedołężną opieką swego zacnego ramienia, jak gdybym była młodą i powabną. Kocham go i czczę, i dla tego nie zniosę aby ktokolwiek w obec mnie źle o nim mówił. A ktoby to uczynił, tegobym prosiła aby wyszedł z mego domu… Wyjdź pani… wyjdź ztąd natychmiast…

Ręką wskazała drzwi i z podniesioną głową patrzyła na Apolonją swemi ciemnemi zapadłemi oczami, które w tej chwili dumne, gniewne i szlachetne, zajaśniały dawną pięknością.

 

– Pani! zaczęła Apolonja przybierając usta w najsłodszy swój uśmiech, tylko życzliwość i litość dla pani powodowała mię…

– Wyjdź pani, wyjdź ztąd! krzyknęła Anastazja prostując się; kto cię prosił o życzliwość twą, kto cię prosił o litość? Ja ich nie potrzebuję od ciebie! Ukąsiłaś mię jak żmija! wyjdź ztąd, i powiedz ludziom którzy cię pytać będą, że jedynem mojem nieszczęściem jest choroba, a on żadnego powodu do zmartwienia nie daje mi nigdy! Czy słyszysz? żadnego! nigdy! Jest najlepszym mężem, jak jest najlepszym człowiekiem! Wiedz sama i powiedz innym, że kocham go; że jeśli jest na świecie kobieta która go kocha, kocham i ją za to że ma dla niego miłość… że jeśli będzie potrzeba uczynić to dla jego szczęścia, usunę się z jego drogi błogosławiąc i kochając go zawsze…

Płacz spazmatyczny rozdarł pierś Anastazji; upadła na poręcz fotelu zakrywając oczy rękami. Kilka minut trwało milczenie przerywane tylko łkaniem nieszczęśliwej. Płacz Anastazji uspakajał się stopniowo; kiedy odsłoniła oczy, Apolonji nie było już w pokoju.

Czas jakiś siedziała nieruchoma, drżąca cała, a blade wargi jej szeptały od chwili do chwili: „kocha inną! więc kocha inną!”

Nagle zawołała głośno.

– Teklo! Teklo!

Wnet ukazała się służąca.

– Przysuń mój fotel do okna! rzekła do niej Anastazja.

Sługa wykonała rozkaz.

– Otwórz okno! dodała jej pani.

Na ten niezwykły rozkaz zdumiała się Tekla.

– Ależ, proszę pani… zaczęła.

– Otwórz okno, mówię ci! zawołała Anastazja z nerwową niecierpliwością.

Po chwili żona Augusta siedziała już sama jedna przy otwartem oknie. Zrazu, powietrze od którego odwykła zakrztusiło ją; poczęła kaszlać gwałtownie, ale zdawało się że kaszel ustąpił przed wysiłkiem jaki uczyniła nad nim, uspokoiła się, i spojrzała w górę.

Dzień był pochmurny ale ciepły. Nad dachami przeciwległych domostw nizko wisiały szare, spokojne obłoki. Jakby pod obłokami temi zawieszona, niby w ramach obrazu, między draperją białej firanki, w otwartem oknie pierwszego piętra siedziała Wanda. Siedziała profilem zwrócona do ulicy, i widać było tylko głowę jej, ramiona, i rękę trzymającą książkę, w której oczy jej były utkwione. Siedziała nieruchoma, jak posąg piękna; na twarzy jej rozlewał się spokój czystej myśli i niewinnego serca, a tylko po łagodnych ustach błądził odcień smutku.

Anastazja utkwiła w niej pałające oczy.

– Więc to ona! ona!.. szeptała do siebie; usta jej wykrzywiły się gorzkim śmiechem, a z oczu wzniesionych w górę strzeliło coś nakształt nienawiści. Ale im więcej patrzyła na Wandę, tem mniej było goryczy w jej uśmiechu, i nienawiści w oczach.

– Cóż mi mówiła tamta, szepnęła do siebie znowu, że ona jest zalotnicą i płochą dziewczyną! – o, to nieprawda! ja znam się na tem!

Patrzyła długo, coraz większa boleść twarz jej zalewała, ale gorycz i nienawiść ustępowały stopniowo.

Nagle z za szarych obłoków strzelił promień słońca, upadł prosto na głowę Wandy, i ześliznął się na trzymanej przez nią książce. Podniosła głowę zbudzona tą światłością która mignęła przed nią; lekkie westchnienie poruszyło przezroczystemi fałdami jej sukni, i podjęła szafirowe oczy, smutne ale spokojne spojrzenie przesuwając po ciemnych chmurkach, włóczących się w górze na tle szarem…

Anastazja z całem wytężeniem patrzyła na nią; twarz jej zmieniała się coraz bardziej, jakby z lica Wandy spływała na nią słodycz i żal spokojny. Splotła ręce z boleścią lecz bez goryczy ni gwałtowności, i wyrzekła zcicha:

– To anioł! on kocha ją niezawodnie!

Pochyliła głowę na dłonie, i płakać zaczęła. Płakała długo ale cicho; łkania jej były głębokie i bolesne, ale pozbawione zwykłych jej spazmatycznych rzucań się i krzyków. Kilka razy przestawała płakać, i zdawało się że się modliła.

Przez kilka dni następnych przechodzący ulicą na której mieszkali Wanda, August i jego żona, mieli szczególny widok. W oknie pierwszego piętra wysokiej kamienicy, siedziała piękna, smutna panna z oczami utkwionemi w książkę, albo w pływające wysoko obłoki. Naprzeciw, przez okno położone nizko nad ziemią, wyglądała twarz żółta i pomarszczona, w czepcu o szerokiej lisztwie, z oczami zapadłemi i utkwionemi w piękną zadumaną pannę.

Dwie te osoby stanowiły między sobą tak uderzającą sprzeczność, że przechodnie wskazywali je sobie nawzajem. – Ta kobieta chyba z piekła wyszła tak jest szkaradną! mówili jedni wskazując żółtą twarz w białym czepcu; ta panna chyba z nieba zstąpiła tak jest piękną! powiadali drudzy patrząc na okno pierwszego piętra. Rzadko kto zauważył, że na licu istoty podobnej do anioła rozciągał się coraz grubszy cień ziemskiej boleści, a twarz przypominająca sobą brzydkie czarownice traciła stopniowo cechującą ją zrazu głuchą złość i nienawiść; a oblekała się szlachetnem jakiemś uczuciem, przez które przeglądała rodząca się i wzmagająca rezygnacja.

Nareszcie dnia pewnego, na brzydkiej żółtej twarzy po długiem patrzeniu w okno przeciwległe, ukazał się wyraz postanowienia. Ściągnęły się czarne energiczne brwi, zapadłe oczy błysnęły rozpaczą, ale na bladych drżących ustach zawisła dobroć i wargi wyszeptały: „stało się! trzeba im ustąpić! niech będą szczęśliwi!”

Nazajutrz oba już okna były zamknięte. Przechodnie nie dziwili się temu, gdyż jesień się zaczynała, a z nią pora zimna i wilgotna.

XXIV

W sercu Augusta po ostatniej rozmowie jego z Wandą nad brzegiem rzeki, wzmogła się boleść, i zwiększyły walki. Czuł on wprawdzie niewysłowioną rozkosz jaką daje człowiekowi myśl, że istota do której przywiązał najgorętsze uczucia swego serca, spojrzała na niego tkliwszem niż na innych ludzi okiem; ale do myśli tej wiązała się gorycz niezmierna, płynąca z widoku przepaści która dzieliła ich istnienia. Dotąd ukrywał przed sobą własne poczucia, i starał się usilnie nierozumieć tego co się w nim zrodziło, i potęgowało z dniem każdym. Teraz rozdarła się zasłona – spojrzał we własne serce; przez mgłę łez ćmiących przezroczyste źrenice Wandy, dojrzał jej uczucia, i zadrżał.

Nie o siebie zadrżał, lecz o nią. Sam zahartowany w długiem cierpieniu, czuł w sobie siłę do wytrzymania nowego ciosu, ale ona?.. Jakiem prawem stanął na drodze jej życia? jakiem prawem zmącił jej czyste i pogodne myśli, wlał gorycz i boleść w pierś jej tak spokojnie oddychającą wprzódy? Jak śmiał wejrzeniem swem spotkać się z głębią jej dziewiczych oczu, i przez nie wrzucić do jej serca iskrę gorącego uczucia – kiedy nie miał prawa podać jej dłoni na wędrówkę ziemską, ani nawet otworzyć przy niej usta dla wypowiedzenia słowa miłości?

Ona cierpiała! – myśl ta krzyczała mu w duszy przeraźliwym głosem wyrzutu sumienia; załzawione jej oczy ścigały go wszędzie gdzie się obrócił, twarz jej pobladła nie dawała mu pokoju we śnie i na jawie.

Kilka dni minęło podczas których August ani razu nie widział Wandy; zdawało mu się niepodobnem pójść teraz do niej, mówić z nią, być przy niej, i nie powiedzieć jej tego co zapełniało całą jego istotę. Lękał się sam siebie i walczył strasznie. Niezmożone uczucie codziennie przywodziło go do bramy jej mieszkania, a sumienie wołało przeraźliwie: nie wchodź!

Odchodził z pobladłem czołem i boleścią tryskającą przez oczy. Rozłączenie i tęsknota rozniecały bardziej jeszcze płomień niepohamowanych uczuć, a piękna postać Wandy, wyniosła, smutna, opłynięta bogatą draperją białej szaty, stała wciąż przed nim, nęciła go ku sobie, płakała brylantowemi łzami… Łzy te gorącemi kroplami spadały mu na głowę… onto je z jej oczów wycisnął!.. Na tę myśl wszystkie szatany rozpaczy, żmije zgryzot sumienia kąsały go i targały, a straszne myśli rodziły się w głowie.

A więc przełamać wszystkie zapory, zwyciężyć przeciwności, zdeptać honor i uczciwość chociażby, a połączyć się z nią! miłością zwiać z jej czoła chmurę boleści co na niem osiadła, pocałunkami zniszczyć ślady łez wylanych dla niego, nazwać ją żoną swoją!..

Gdy po raz pierwszy myśl ta jak błyskawica nagła i ostra mózg mu przeszyła, wydało mu się że rozdarły się przed nim ciemności nocne; zobaczył świtanie szczęścia, rajskie głosy zaśpiewały mu w uszach, miljony gwiazd świetnych zamigotały przed oczami. W istocie, mógł rozłączyć się z Anastazją, z tą kobietą nawpół umarłą, która oddawna już była mu żoną tylko z imienia. Sam kościół z łatwością może uwolniłby go od ślubów; byłby wolnym – miałby prawo wprowadzić do domu swego istotę ukochaną, dzielić z nią rozkosze i troski życia, osłaniać ją, strzedz, kochać, czerpać od niej natchnienia dla myśli, moc dla umysłu.

Olśniony tą myślą długo nie wiedział co się z nim działo; wpatrzył się w cudowną krainę szczęścia, którą wyobraźnia przynosiła mu na rozpiętych swych skrzydłach; dziwne jakieś nadzieje poczęły kołysać zmęczonem jego sercem.

Ale po chwili zaczął się w nim odzywać głos niewyraźny zrazu, coraz silniejszy i groźniejszy potem; przenikał mu piersi ostrzem bolesnym, budził go z marzeń a rozkazywał myśleć…

Więc opuścić kobietę nieszczęśliwą, niedołężną; zostawić ją na łup chorobie i samotności, rozedrzeć doreszty jej zmęczone tylu burzami i cierpieniami serce, a w zamian tego rzucić jej może jak jałmużnę kawał powszedniego chleba, aby nie umarła z głodu?… Byćże to mogło? Postępek taki zgadzałżeby się z męzkim honorem i uczciwością? miałżeby usprawiedliwienie swe choćby w najgorętszem uczuciu?

Nie, nie, krzyczało sumienie; August zakrywał oczy z rozpaczą i mówił sobie także: nie! – bo czuł, że nie zdolny był do popełnienia nizkiego czynu. A jednak wracały pokusy, wracały marzenia; do głowy cisnęło się tysiące sofizmatów, które chore serce poddawało głowie; a pragnienie szczęścia z poczuciem obowiązku, marzenie z myślą rozumną, sumienie z wyobraźnią straszną toczyły walkę.

Zaprawdę! trzeba było głęboko w sercu mieć wyryte pojęcia honoru i prawości, trzeba było być w całem znaczeniu tego wyrazu cnotliwym człowiekiem, aby z walki tej wyjść zwycięzko.

A tam codziennie zrana, gdy tylko oczy otwierał, błyskało przed nim wysoko okno jej zaróżowione promieniem wschodzącego słońca, i za szybami firanka drżała przypominając mu jej szatę białą; a wieczorem gdy cisza zaległa mieszkanie jego i miasto całe, okno to migotało znowu bladem lampy światłem, jak gwiazdka rozpłakana, drżąca z poza mgły jesiennej…

Czasem gdy śród ciszy nocnej słuch wytężał, dochodziły go oderwane dźwięki jej muzyki… Raz otworzył swe okno i posłyszał, że grała pełną łez pieśń Szuberta: Skargi dziewicy!

Do kogóż słała ona skargę swego czystego, boleścią zmąconego serca? do niego może! O rozpaczy! a on nie miał prawa pójść tam do niej, utulić na swej piersi jej głowę śliczną, i powiedzieć: bądź moją i szczęśliwą! Wstyd go ogarniał. Był mężczyzną, a czuł się bezsilnym w obec losu. Losu! – mógłże na los narzekać? czyż sam własnemi rękami nie zbudował sobie gmachu nieszczęścia?

Złorzeczył swej przeszłości, szaleństwu, nierozwadze, która go wiecznemi okuła kajdanami. Jedna jeszcze zgryzota przybywała… znowu powstawały szalone a nieuczciwe myśli… walczył i szalał z cierpienia.

Przez te kilka dni walk i targań wewnętrznych, mało zwracał uwagę na Anastazję – bo i nie widział nic co się koło niego działo, i instynktownie może lękał się zbliżyć do kobiety, której losy ważyły się w jego sercu na szali pokus i sumienia, aby przykry jej widok i przykrzejsze jeszcze odeń jej burze, nie pchnęły go nieprzeparcie ku postanowieniu, które raz powzięte, byłoby nieodwołalnem, a które, czuł to, doprowadziłoby go do czynu sprzecznego z jego pojęciami o uczciwości i powinnościach tak społecznych jak człowieczych.

Gdy wracał do domu, Anastazja nie przemawiała do niego nigdy. Nie dziwiło go to, ani zwracało jego uwagę, bo zdawna przywykł do nagłych zmian tej burzliwej i fantastycznej istoty, u której po najgwałtowniejszych wybuchach gniewu, namiętności i rozpaczy, następowały całe dnie i tygodnie ponurego milczenia.

I cały zatopiony w sobie, nie spostrzegał jak Anastazja wiodła za nim spojrzeniem swych zapadłych oczów, w których stopniowo przygasał ogień głuchych wrzeń wewnętrznych, a obok niezmiernej boleści rodziła się rezygnacja, i przeglądało silne lubo zawsze gorączkowe postanowienie.

Pewnego dnia po całodziennej nieobecności wrócił do domu, bardziej zmęczony walką i bardziej cierpiący niż zwykle. Blady i smutny wszedł do pokoju, gdzie zwykle palił się na kominku ogień, a przy nim siadywała chora jego żona. Ale tym razem ognisko było wygasłe, i Anastazji przy niem nie było.

August rzucił się na krzesło jak człowiek bardzo zmęczony, i czoło na dłoń pochylił.

Otworzyły się drzwi, a do pokoju na palcach i z tajemniczą miną weszła Tekla. Stanęła przed Augustem, i tłumionym szeptem wyrzekła:

– Panie!

August podniósł głowę.

– Czego chcesz? zapytał.

 

– Panie, szeptała sługa, źle jest u nas, pani bardzo chora.

August powiódł dłonią po czole.

– Dla czegóż nie oznajmiłaś lekarzowi, który zwykle odwiedza panią, że stan się jej pogorszył?

Sługa kiwała głową.

– Lekarz wcaleby nie pomógł, proszę pana, odrzekła; bo pani postanowiła chyba zamorzyć się głodem – od dwóch dni nic w ustach nie miała…

Ciężkie chmury zaległy twarz Augusta.

– Nowy wybuch! rzekł do siebie, nowe targania się tej nieszczęśliwej kobiety! Co za męczarnie i jej i moje! Zwrócił się do sługi.

– Gdzież jest pani?

– Od dwóch dni nie wstaje z łóżka, odpowiedziała Tekla.

August powstał z chmurą na czole, a zniecierpliwieniem w oczach, i wszedł do przyległego pokoju.

W nawpół zaciemnionej zieloną firanką sypialni leżała Anastazja nieruchoma, z rękami bezwładnie zaplecionemi na piersi. Twarz jej śmiertelnie blada wyraźnym i ostrym zarysem odznaczała się na tle białych poduszek pomiędzy rozplecionemi w nieładzie włosami, które gęste, długie i czarne otaczały jej głowę, i spływały po poręczach łóżka, aż na posadzkę. Oczy miała zamknięte, oddychała z ciężkością. August stanął przy niej.

– Czy śpisz Anastazjo? przemówił głosem, który wielkim wysiłkiem jego woli brzmiał spokojnie i łagodnie.

Na dźwięk jego głosu Anastazja otworzyła oczy, i patrzyła na niego przez chwilę.

– Przyszedłeś do mnie, Auguście, dziękuję ci! wyrzekła z cicha, a zarazem drżącą ręką sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła ją do ust swoich.

August zdawał się zdziwionym. Myślał zapewne że odpowie mu jak zwykle, gorzkim wyrzutem, albo ponurem milczeniem; natomiast dosłyszał w jej głosie niezwykłą łagodność, a w całej twarzy z poza cierpień fizycznych dojrzał dziwną jakąś pokorę i rezygnację.

Usiadł przy niej i trzymając jej rękę, rzekł łagodnie:

– Anastazjo! Tekla mówiła mi, że od dwóch dni nic jeść nie chcesz, dla czego to czynisz? – czemu nie posłałaś po lekarza, jeśli czujesz się bardziej chorą?

Anastazja dziwnie się uśmiechnęła.

– Nie potrzeba mi pokarmu ni lekarza, odrzekła zwolna, chcę umrzeć, Auguście.

Brwi Augusta ściągnęły się, powiódł ręką po czole, szepnął do siebie.

– Znowu!

Dosłyszała wyraz ten Anastazja. Podniosła się z ciężkością, i wspierając się na poduszkach, na drżącą dłoń opuściła głowę. Chwilę milczała, znać było że toczyła wewnątrz walkę, bo oczy jej błysnęły zwykłym jej burz ogniem, ale usta zaciskały się niechcąc przepuścić na zewnątrz gwałtownego słowa.

– Nie gniewaj się na mnie, Auguście, wyrzekła po chwili głosem drżącym, nie miej mi za złe tego co czynię; jeszcze dzień jeden, albo dni dwa najwięcej, a umrę, ustąpię ci z drogi, i będziesz mógł połączyć się z kobietą, którą kochasz!

Ostatnie słowa wymówiła głosem, w którym drgały znowu rozpacz i wyrzut.

August porwał się z miejsca.

– Kobieto! zawołał, zkąd ty wiesz że ja kocham inną? kto ci to powiedział i dla czego mówisz mi o tem?

Znowu była chwila milczenia, podczas której pierś Anastazji podnosiła się gwałtownie, znowu znać było w niej ciężką walkę. Powieki jej zapadły jakby znużone i zakryły oczy; słabe palce poczęły miąć i szarpać bieliznę, którą była okryta.

Ale po chwili podniosła wzrok na Augusta, i znowu sięgnęła po jego rękę.

– Auguście, zaczęła mówić, nie gniewaj się na mnie, ja ci nie czynię wyrzutu… jam teraz już lepsza, daleko lepsza i spokojniejsza jak wprzódy byłam… Posłuchaj mię!

Mówiła te słowa takim błagalnym, pokornym jakimś głosem, że na twarz Augusta wstąpiła znowu litość niezmierna. Usiadł przy niej nic nie mówiąc.

– Posłuchaj mię! ciągnęła Anastazja; pytasz zkąd wiem o tem że kochasz ją? Jam ją widziała! Mieszka naprzeciw nas na pierwszem piętrze… patrzyłam na nią przez kilka dni, po godzin kilka, wtedy gdy siedziała w oknie… Zrazu, nienawidziłam ją, ale krótko… bo pojęłam, że ona niewinna temu iż ją pokochałeś… niewinność tkwi na jej czole… To dziewica która dotąd żadnej grzesznej myśli nie miała jeszcze… I tyś niewinien żeś ją pokochał… jesteście jakby stworzeni dla siebie… Prześliczna jest… patrzyłam na nią jak na anioła zawieszonego pod obłokami i myślałam, że w porównaniu z nią muszę wyglądać jak istny szatan… Ach!…

Westchnęła strasznie, i umilkła na chwilę, pierś jej znowu pracowała gwałtownie. August był bardzo blady; chciał coś przemówić, ale Anastazja położyła dłoń na jego ręku, i wyrzekła z prośbą:

– Nie przerywaj mi, Auguście.

Potem mówiła dalej.

– Im więcej na nią patrzyłam, i im częściej w myśli stawiałam ciebie obok niej, tem głośniej przemawiało do mnie sumienie… coraz jaśniej i wyraźniej rysowały się przedemną błędy mojej młodości, a największy i najcięższy błąd i grzech względem ciebie… Przypomniałam sobie jak byłeś młody i szczęśliwy, gdy cię poznałam… jaka świetna droga otwierała się przed tobą… jak szczęśliwa przyszłość cię czekała… i jak cię pociągnęłam do siebie siłą zalotności, choć wiedziałam, że mię nie kochałeś prawdziwie… Związałam cię z sobą na zawsze, a potem nie dałam ci ani chwili szczęścia; ciągłemi burzami zmęczyłam twoje serce… zabiłam w tobie natchnienie… zawiodłam cię na niewłaściwe dla ciebie drogi… skrzywiłam ci życie, a teraz… teraz jeszcze, jak widmo z piekieł stanęłam między tobą a istotą, którą pokochałeś… która podobna tobie, piękna, czysta, zacna, daćby ci mogła szczęścia domowe, pociechę życia, rodzinę…

Umilkła na chwilę zmożona wzruszeniem, ale uczyniła wysiłek i mówiła dalej. August wzruszony niezmiernie i pełen niepokoju, nie przerywał jej i czekał dalszego ciągu jej mowy.

– Gdy tak spowiadałam się przed sobą z win moich, ciągnęła nieszczęśliwa, natchnienie jakieś wstąpiło we mnie… Zaczęłam płakać tak jak nie płakałam dawno, bo cicho i z pokorą… Stało się we mnie przesilenie, chwila stanowcza przyszła… Zawsze z trwogą i głuchym gniewem myślałam o tem, że możesz pokochać inną; teraz ujrzałam, że tak się już stało – trwoga zamieniła się w pewność, gniew ustąpił przed boleścią. Ale pierwszy raz poczułam, że boleść moja szlachetną była, bo nie za siebie bolałam, ale za ciebie… I przyszło mi na myśl, że złe które wyrządziłam poprawić mogę, że własną ręką mogę zbudować ci szczęście… Do tego trzeba, abym się usunęła z drogi twojej… abym umarła… Postanowiłam umrzeć – a że nie miałam zabójczego narzędzia, chciałam aby głód dokonał dzieła, które rozpoczęła choroba… Dziś jestem już nawpół umarła, zaledwie mam siłę mówić i poruszać się. Jeszcze dzień jeden a pożegnam cię Auguście… Nie powinnam była mówić ci tego, ale nie mogłam odjąć sobie tej pociechy najwyższej, abyś przed skonem moim wiedział co uczyniłam przez miłość dla ciebie… Może w ostatniej chwili mego życia oko twoje spocznie na mnie z przywiązaniem i wdzięcznością; może gdy mnie już nie będzie, wspomnisz o mnie bez niechęci i urazy…

Pochyliła się, ustami przylgnęła do ręki Augusta i głębokie łkania wstrząsnęły jej ciałem.

Była długa chwila milczenia podczas której po twarzy Augusta przemykały roje uczuć i myśli. Nagle oblókł ją spokój wielki, męztwo i szlachetność zajaśniały na czole, oczy z wyrazem litości i poszanowania spoczęły na pochylonej przed nim kobiecie.

Skończyły się walki wszelkie, wiedział już co ma uczynić.

Powstał spokojny choć smutny, łagodnie podniósł schyloną głowę Anastazji a trzymając jej rękę w uścisku swych dłoni, wyrzekł:

– Anastazjo! nikt umierać nie powinien pierwej nim godzina śmierci jego wybije na zegarze samego Boga. I ty nie umrzesz pierwej nim ci przeznaczone było. Jeżeli ty zbłądziłaś dążąc do połączenia się ze mną, bez uwagi na różnicę lat i skłonności naszych, ja także nie jestem bez winy. Jako mężczyzna, a zatem nauczony od dzieciństwa kierować samodzielnie swojemi losy, powinienem był znać drogi swoje i na niewłaściwe nie wstępować. A ponieważ wspólnie popełniliśmy winę, wspólnie znośmy jej skutki… Gdybyś była młodą, piękną jak dawniej i zdrową, mógłbym rozstać się z tobą i powiedzieć: szukajmy sobie szczęścia z osobna! ale dotkniętej nieszczęściem, zbolałej, niedołężnej – ja cię nie opuszczę. Za tydzień najdalej wyjedziemy ztąd Anastazjo. Aby oszczędzić bólów tobie, sobie, i komuś może trzeciemu, opuścimy to miasto. A teraz pójdę do lekarza, przyzwę go tu, i mam nadzieję, że za dni parę osłabienie w jakie się wprawiłaś sztucznie, przeminie i wrócisz do najlepszego stanu zdrowia w jakim być możesz…